(półkrople)
– O, zaraz, zaraz… Może tutaj to wszystko położę? Co? Będzie dobrze? E… Nie, nie trzeba, dam radę. Nie za wcześnie przyszedłem? Bo to wie pan, jak człowiek już bez obowiązku, to i czas mu inaczej płynie. Zaraz, a gdzie to ja włożyłem… A jest… Wyjąłem z futerału, żeby nie zapomnieć, a potem – jak widać – włożyłem z powrotem… Ale jest. I pudełko też. Czyli – komplet. Jak nowe. No bo w istocie jest nowe. Ledwie wziąłem do ręki… Nawet nie wiem, czy, ha, ha, kiedyś się mówiło – żyda tym piórem postawiłem! Ha, ha… Pan, jak widzę, musi to wiedzieć, co to był żyd na papierze? Ale wtedy to się miało i stalówkę, i kałamarz, i bibułę, a jakże, bez bibuły ani rusz na kleksa. A palce, pamięta pan palce? Sine ot atramentu… A, ha, ha… No, dobrze. To już chyba wszystko. Tak, tak… Co miałem, to przyniosłem. Mówię – wszystko nowe. Mnie już nie potrzebne, więc oddaję, ktoś inny pewnie lepiej to spożytkuje…
I… oparł się o cień korytarza, gdzie czekały wszystkie jego wspomnienia. Tylko jego ręka ciągle pozostawała na biurku, jakby ono miało być jego ostatnim przyczółkiem na ziemi, którą nie tak dawno jeszcze władał bez żadnych ograniczeń. A dziś? Prawie manekin. No i te oczy… Tyle, że całkowicie suche, matowe, może nawet trochę melancholijne, cokolwiek to może znaczyć w odniesieniu do człowieka, który odstąpił, zrezygnował, uznał, że już nie warto.
Miarkowałem… Na biurku – ryza papieru. Mówił, że kartki są wszystkie, ale paczka otwarta. Obok zaśniedziałe od nieużywania pióro i długopis kulkowy. Ponoć, jak się chwilę odczeka, to jeszcze dwa, trzy wyrazy można nim napisać. Takich wkładów nigdzie już nie uświadczysz. Po co dziś komu takie wkłady…? Kto pisze cokolwiek ręcznie? No i atrament. Przyniósł flakonik jeszcze po ojcowy. Jak się inkaust wypisał, ojciec kupował nowy, ale przelewał go zawsze do tego starego kałamarza. Dlaczego? Niczym się ten stary od nowego nie różnił. Absolutnie! No, właśnie. Każdy wtedy mówił z przekąsem, że staremu się już miesza. Przelewa z pustego w próżne… i mówi, że pełne… A on ze stoickim spokojem odpowiadał: co dla mnie ważne – dla ciebie nieistotne… Ale to się odwróci. Ignorował i zbywał milczeniem te grymasy na twarzach bliskich, gdy konsekwentnie bronił swoich nawyków.
A grono osób bliskich było, co ja mówię – ono jest wielkie. Mówił mi, że ma czterech synów. Co dwa lata jeden. Pierwszy – sędzia, drugi – doktor, trzeci – aktor, a czwarty?
– To kaleka. Życiowa kaleka. Panie, ile on miał narzeczonych. A każda od poprzedniej ładniejsza. Kobiety za nim szalały. Przystojny, włos ładnie ułożony, oczy takie błyszczące, wysportowany… Panie, one mu prezenty dawały, każda miała mieszkanie, do Ameryki jeździli. Szkoda słów. A ten się uparł i tylko ta jedna mu w głowie siedziała… Taki mokry wróbel… Z sierocińca… Machnąłem już ręką i mówię – To bierz ją! A on – żeby tylko chciała…
Jeśli naprawdę zapragniesz – zdobędziesz każdą kobietę. Tak mówił mój Ojciec. Do mnie. Podpatrzył kiedyś, jak oglądałem teatr w telewizji. I była tam pewna aktorka. O czym ten teatr? – zapytał. Wiedział, że wyrywa mnie ze stanu pełnej nieobecności. Jaki teatr? – powtórzył pytanie. Zmieszany, wytrącony, bąknąłem coś pod nosem dodając, że wcale nie oglądam, a zresztą tam leży gazeta więc może sobie przeczytać.
Siedzę w korytarzu z człowiekiem, jak ja, opartym o smugę cienia. Rozmowa specjalnie się nie klei. Sporu między nami nie ma. Bo losy mieliśmy podobne.
– Jemu tego nie powiedziałem, temu czwartemu synowi, ale ja też taki byłem. Jak się zagiąłem, tak się nie wyprostowałem. Ale ja moją ukochaną zdobyłem. Panie, jak ona się broniła, jak uciekała przede mną. I po co?
Uśmiechnąłem się w duchu… Lepszy od pana jestem. Ja o tej mojej aktorce myślę kilka razy dziennie, od tylu lat. Ona o mnie nic nie wie. A ja? Rozmawiam z nią, pytam o wiele rzeczy, ostatnio nawet skrytykowałem, bo jak poznałem ją na festiwalu we Wrocławiu, dobre pół wieku temu, to miała na sobie taki sweter. Od razu wiedziałem, że to nie jej. I właśnie teraz to powiedziałem, że nie podoba mi się, że chodzi w cudzym swetrze. Wiem, że bylibyśmy szczęśliwi. Nie mogłoby być inaczej. To się czuje…
Nagle złapałem się na tym, że mówię z tą samą śpiewnością w głosie, co ten człowiek, który tu przyniósł papier, pióro, atrament… Pewnie tak to jest jakoś skonstruowane, że ludzie, których losy są podobne, sami się do siebie też upodobniają. Swoją drogą lubię tę kresową śpiewność. Kiedy dziś spotykam te młode dziewczyny za sklepową lada czy ostatnio na poczcie – specjalnie zagaduję, żeby mi pośpiewały… One jedyne na świecie potrafią wypowiedzieć sam znak zapytania! Tak, tak. Coś cudnego. A jak się dziwią, jak się nie zgadzają… Śpiew, czysty śpiew.
– Więc, proszę pana, jak pan widzi – zrezygnowałem… – nieznajomy ożywił się, dłonią lekko uderzył w blat biurka. – Postanowione!
Próbowałem wyrwać z podświadomości to, co pewnie w niej się zapisało z jego opowieści w czasie, gdy ja znów myślałem o tej mojej aktorce…
– Zrezygnowałem, bo nie widzę już żadnego sensu. Ich, szanowny panie, to wszystko kompletnie nie interesuje. Nikogo już nie ciekawi życie jakiegoś starego człowieka? Co komu z tego, co on zrobił, czego dokonał, komu się oparł, co zawojował? Próbowałem coś opowiedzieć mojemu wnukowi. Siedział w fotelu z tym swoim telefonem i coś tam klikał. W pewnej chwili zapytał: Dziadku, ile odcinków ma ten twój serial? Lepiej zrobiłbyś jakiś teledysk z tego swojego życia! Wiesz, dobra muza, taki it’s my life. Tak, panie szanowny, żartuje mój wnuczek. Ośmiu ich mam. Panie, a każdy jak malinowe pędy. Czepili się życia, opletli je, a intruza kłują tak, że trudno ból zapomnieć. Swego pilnują. Ja taki nie byłem. U nas liczył się honor, uczciwość i szczerość wobec ideałów przede wszystkim. Ojca i matki się nie tykało, a babcia? Babcia to jak urzędnik najwyższej kategorii. W rodzinie była perłą w koronie. Wszyscy ją w rękę całowali. A ona nie wszystkim pozwalała. Niedzisiejsza, sentymentalna i taka jakaś nie wiadomo jaka…
O, właśnie, właśnie, nie wiadomo… Sam kiedyś się nad tym zastanawiałem. Dlaczego trzecie pokolenie zachowuje się jak odrzut po przeszczepie. Nie tylko wobec babci. Kompletnie ich nie interesuje dalsza rodzina. Kuzynostwo? A co to? – usłyszałem niedawno. Jakaś dysfunkcja? Żartowniś dobrze wiedział, że ja nie lubię tego kpiarskiego tonu i zachowania graniczącego z niegrzecznością. Ale też już dawno zrezygnowałem z prób organizowania spotkań rodzinnych, odwiedzin, obchodów… Nie. To wszystko już nie działa. Ważny jest kolega, koleżanka, ale i oni natychmiast wypadają z kręgu znajomych, gdy tylko pojawi się w nim inna osoba, nowa, intrygująca. Można zacząć zbierać zakłady: pierwej upadnie rodzina czy kościół?
– Plan ułożyłem. Daty spisałem. Zdjęcia, niestety, większość przepadła – ocalałe poopisywałem, jakieś świadectwa szkolne i dokumenty z pracy w foliowe torebki powkładałem. Są tutaj, w tej białej teczce. Wygodna. Sporo można w niej pomieścić. I tyle… Oddaję.
Po wielu latach od odejścia mojego Ojca znalazłem jego notatnik. Zwykły zeszyt. Ceglaste, preszpanowe okładki, przepiękne w dotyku i gibkie kartki, z delikatnymi, czerwonymi liniami… I charakterystyczne Ojca pisanie. Kilka liter w stylu, który tylko on wypracował. Pierwsze dni, pierwsze lata – mnóstwo szczegółów, ale od czasu wojny – coraz mniej. Zdania krótsze, właściwie tylko ich równoważniki, hasła, potem nazwy miejsc i daty. Bez komentarza. Wreszcie – notatki ogólne, najistotniejsze, po kilka zdań na rok… I reszta zeszytu czysta. A mogła być zapisywana przez przynajmniej kolejnych trzydzieści lat. Nie zapytam go, dlaczego przerwał te notatki? Tak chętnie dziś czytałbym jego myśli i uwagi. No tak, dziś… Wtedy, gdy wpadałem jak po ogień on stał przy drzwiach, bo wiedział, że jeśli zamknie i usiądzie, będzie musiał zaraz znów wstać, otwierać je bo ja już nie miałem casu. Któregoś dnia, patrząc przez okno, półgłosem, niemalże skargą, powiedział: – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz usiadłeś z nami przy stole… Tylko praca, praca i praca…
Głupio się zrobiło. Milczeliśmy przez chwilę. Każdy z nas patrzył w inną stronę, ale – jestem pewny – widzieliśmy to samo. Rozbieżne drogi.
– Muzykiem oczywiście nigdy nie byłem. Ot, matka posyłała, więc na lekcje chodziłem. Kazała sobie przygrywać. Repertuar ciągle ten sam. Taki staromodny, z jakichś katakumb, niedzisiejszy. Ale jeden moment lubiłem szczególnie. To strojenie instrumentu. Bywało, że sam psułem strój, żeby powtarzać tę magiczną czynność osiągania czystego dźwięku o wymaganej wysokości. I to ostatnie sprawdzanie… plum, plum… Brzmi tak samo jak dźwięk wzorcowy? I te mili mini tyci mery… I jest. Pełne zgranie. Dwa dźwięki, każdy na innej strunie, a brzmienie identyczne. Z ludźmi tak się nie da…
Ma pan rację, szanowny panie, z ludźmi ta sztuka strojenia się nie powiedzie. Nawet jeśli to syn, jeśli jest ich aż czterech – już się z panem nie zgrają, już inne otaczają ich brzmienia, a pan, choćby nie wiem, jak chciał, jak się starał – nie zestroi się pan już z nimi. A uważać trzeba, bo strunę zerwać łatwo.
– Więc, proszę, zostawiam, nie będę pisał kim byłem, co zrobiłem, o czym marzyłem, co osiągnąłem, na co siły mi zabrało, w jakiej kwestii swoje możliwości przeceniłem, czego zobaczyć nie zdążyłem i jakim cudem, tak niepostrzeżenie, bez niczyjej pomocy jadąc tyle czasu razem z nimi wszystkimi, w pełnej harmonii, równo, w tempie, z fasonem, nagle, nie tracąc impetu spostrzegłem, że ja zjechałem już na boczny tor. Oni zrazu udawali, że tego nie widzą, ja im specjalnie nie sygnalizowałem, dalej patrzyliśmy przed siebie, ale ja coraz bardziej od nich odbijałem. Ja? Czy może oni ode mnie? Nieważne. Tak jest jak jest. Panta rei… Swoimi nurtami.
Ryza papieru, pióro, atrament… Dwie bardzo wyraziście urzeźbione żyłami dłonie przesunęły te wszystkie rzeczy w moją stronę i wolno zaczęły się cofać. Wracały do siebie.
Add Comment