RAPORT WOŹNEGO z 26 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz posztormowy
Osoby: Oniegin
Skulisko (?…)
Białe kolanówki z czerwonym pomponem
Brylantyna
Kaflowy piec
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.
No, ładnie. To się mama ucieszy. Ale ta kura ją przestraszyła! Dziewczynka upadła na kolano, na żwir, który udało się zdobyć z pobliskiej cukrowni i wysypać nim podwórko.
Małe drzwi od korytarza wolno się uchyliły. Chłopak z sąsiedztwa przyszedł pochwalić się nową książką. Niedzielne buciki, wyprasowane w kant spodenki, koszulka, taka seledynowa, z dwóch kawałków ścierek do wycierania kurzu… Nie wolno siadać na podłogę, pełny zakaz puszczania patyków w kałuży.
– Bo cię na kawałki rozszarpię, jak mi się ubrudzisz!
Po drugiej stronie podwórka stoi ukokardowiona sąsiadka. Ma białe sandałki, podkolanówki ściągane czerwonym sznureczkiem, zakończonym pomponikami. Stoi i kręci się, żeby jej wykrochmalona sukienka w wirujący klosz się zamieniała.
Do kościoła pójdą za dwie godzimy.
Spotykają się pod trzepakiem. On kładzie rękę na pierwszej poprzeczce. Ona ją spycha z miną żywcem zdartą z twarzy jej matki, która tak właśnie patrzy na ojca, który już dawno powinien mieć założony krawat i spinki w mankietach rękawów koszuli a on, siedzi z opuszczonymi szelkami, w jednym kapciu, bez skarpety na drugiej nodze i czyta ten swój Przegląd sportowy.
– Boże, kiedy ja się uszykuję? Wszystko na mojej głowie. Dzieci! Do mnie. No, żebyś mi się nie umorusał. A ty – nie kucaj. Grzeczne dziewczynki nie kucają. Józek, ruszże się, ty zakało mojego życia. Dlaczego wszystko muszę tylko ja. A potem każda będzie mnie palcem wytykała – patrzycie, jak ich wystroiła, a sama – jak pomietło jakie wygląda…. A dzieciak ma brud za pazurami. A widział to kto, jak ona jest ubrana? To ona ma tylko jedną garsonkę? Latem i zimą tę samą? W tym samym wyleniałym lisie? A torebka? To już kominiarz ma lepszą torbę na drugie śniadanie. Żeby wam się języki pozaparzały od tego gadania…
Lament do świętej niemożebnej trwa od kilku porannych, niedzielnych godzin.
– Po mszy na pewno podejdzie ta gruba Pożyczkowa… Syn ma jej przysłać dolary z Ameryki. Jak przyśle, to ona będzie chciała nowy płot między naszymi działkami stawiać. A po co nam ten płot? Co to my, wojnę mamy robić? A że parę naszych śliwek na jej działkę spadnie to te kilka robaczywych papierówek z ich drzewa na naszej rabacie szkodę wyrównają…
———————————
Boże, kiedy to było? Dlaczego akurat dziś mi się te obrazy z sąsiedztwa i z jakichś zaświatów przypominają?
———————————
Odsłaniam okna. Słońce miało w ostatnich dniach „za swoje”. Uchylam drzwi tarasu. Morze jeszcze się wygraża, pomrukuje, jak sąsiadka zza ściany, ta w odchodzącym śnie.
O! Rześkie powietrze. A na tarasie – prawie jak po pochodzie pierwszomajowym. Wszystko przez wiatr poprzewracane.
Z drugiej strony ogrodu – słońce skacze po kałużach z chmur, a te pękają, jak skamieniały placek ziemniaczany, piekący się na małej patelence. Drzewa otrzepują się z wolna, każde chce wychylić się, liznąć trochę ciepła, podsuszyć korę, żeby jak tapir na włosach, nadać sobie niedzielnego szyku.
Ta gra świateł w pulsującej ścianie lasu…
To też jeszcze sen jakiś?
———————————
Dobrze… Co my tu na dziś mamy? Brahms, Kwartet No 1, Rubinstein, Kochansky, Piatigorsky, Heifetz.
Niewiarygodne! Cóż za konfiguracja. Słuchać każdego z nich solo – to doznanie najwyższej miary, a tu – kwartet!
Zawsze zastanawiam się, czy takie muzyczne indywidualności grają same z siebie dla siebie czy uginają się do interpretacji równych im sław i muzycznych geniuszy… Tak, tak… Publicystyka w pidżamie…. Muzyczne drobnomieszczaństwo…
———————————
Niedzielne przedpołudnie… Wszystkie życiowe mechanizmy zaczynają funkcjonować inaczej. Kiedyś, w takie przedpołudnie ludzie jakby zmieniali swoje osobowości, ruszali się jak manekiny, rozmawiali o niczym, denerwowali się bardziej niż w każdy inny dzień tygodnia.
———————————
A ten wyjazd na obiad do teściowej, a ta potańcówka na działkach, a ta rzeźniczka z parteru już tłucze schabowe, a każdy jak podeszwa wielkoluda. A co ma sobie żałować? Stać ją. Jakby miała sześć palców to i tak nie zmieściłaby na nich wszystkich swoich pierścionków.
Jest piwo, tam podpiwek, papierosy sporty cięte na pół, przyklejone do warg kipy, pożółkłe i śmierdzące. Dziury w zębach, klinowane w tyłku spodnie….
– A co, z dobrego materiału, z UNRy, przecież nikt tego nie wyrzuci. Wstawi się kawałek wycięty z mankietów i jeszcze parę sezonów chłop w nich przechodzi. Dobrze się prasują. No i ta prążkowana pepitka, czy jak oni tam ten wzór nazywają. Amerykańska moda.
Sąsiad ma gramofon. Gra piosenki Grzesiuka. Co sąsiadka okno zamknie, on po chwili otwiera. Stoi w nim, w podkoszulku, przeczesuje włosy brylantyną nasmarowane, ręką przygładza, w ludzkich oczach się przegląda. Partyzant, wiadomo, szyk i fason.
Po drugiej stronie korytarza siostry, stare panny siedzą w narożniku stołu. Twarze lekko obwisłe, ręce nie mniej zwiędłe, zwisają niemal na długość obrusu. Myślą to samo. Przyjdzie po kościele, będzie pchał tę swoją kosmatą łapę i dmuchał piwskiem prosto w twarz… Wleją mu jeszcze pięćdziesiątkę. Szybciej uśnie.
Przed północą cała niedzielność wróci do szafy, komody, skrzyni… Kolanówki do przeprania, bluzka stylonowa, przepocona i już pożółkła… Najchętniej wyrzuciłaby ją do kosza. Ale kołnierzyk jeszcze się nada.
Zapinka od stanika strzeliła z sykiem jak gumka uszczelniająca weki z przecierem pomidorowym.
– Znowu przytyłam. Z tych nerwów.
Wolno ściągnęła oba klipsy z uszu, zsunęła pierścionek z piaskiem pustyni. Oczko w cenie wyżej od odpustowego. Ramiona opadły, głowa odchylona do tyłu osiadła między ramionami jak śnieżna kula w zagłębieniu po drzewku wyrwanym przez wichurę. Nogi wyciągnęła do przodu. Chwila wytchnienia. Plecy oparła o kaflowy piec. Oboje tkwią w kącie pokoju bez tchu. Dusza na chwilę wyszła na środek pokoju, żeby rozprostować swoją nieokreśloność. Kobieta przeciąga się, wygina, próbuje rozmasować ścierpłe ramiona. Dusza patrzy na nią, na tę jej radość z faktu, że nie została starą panną.
Wracając, musnęła jej policzek.
– Och, co to było? Zasnęłam z tego zmęczenia. Trzeba obiad na jutro nastawić. Ogonówkę im zrobię. Dzieciaki wolą rosół, ale poniedziałek nie może być niedzielą.
Podeszła do etażerki. Przesunęła szybę. Chata za wsią, Znachor, Rodziewiczówna, Mickiewicz, Beatriks Cenci – tu brak ostatniej kartki… Sto razy obiecywała sobie, że pójdzie do biblioteki. I tam doczyta do końca.
Przetarła książki z kurzu. Ta cyganka, jak ona miała na imię? Aga?
Ile jest książek na świecie, myślała. Żeby tak choć trochę ich jeszcze przeczytać…
Głaskała grzbiety poszarpanych przez czas tomów, czytanych setki razy. Niektóre fragmenty znała na pamięć. Te takie miłe, trochę o niczym, ale ładne… O innym życiu.
– Nie, to życie jest dobre. No, bo nie jest pijakiem, nie awanturuje się. Nie bije. Też ma za swoje. Nikt mu po wojnie nie został. Ma tylko nas. Ale nie czuje się dobrze w tej fabryce. Nie lubi jej. Zawsze był na gospodarce. Inna płynie w nim krew niż u tych miastowych. Więc trzeba dziękować Bogu za to co jest. Matka sama ich wszystkich wychowywała. Ojca zabrali zaraz na początku wojny. Nikt nie wie, co się z nim stało. Z kościoła, zawsze wychodzi ostatni. Bo za ojca chce tę minutę dłużej odstać.
———————————
Dużo w tym Brahmsie upętlenia, takiego znoju w przepychaniu się dźwięków. Tyle energii, każdy z osobna, wszyscy razem, a gwiazdy od tego ich grania szybciej wirować nie będą. Genialna jest ta trzecia część….
———————————
Po każdym sztormie myśli się pozbierać nie mogą. Porozrzucane, sponiewierane, piaskiem słonym uwalone, potargane i nie wiadomo, od czego oderwane. Szukają siebie, wpadają na inne, przepychają, nie pasują do siebie, nabrudzą tylko, ślady innych krzywd w tobie zostawią. Sprzątaj to później, wytrzep je z siebie, a jak już wszystko rozgonisz – przeciągnij ręką, jak kołdra długa i szeroka, żeby wygładzić ją dla nowego snu. Na takiej kołdrze inaczej się oddechy śpiących układają. Im też się coś należy. W końcu to noc z niedzieli na poniedziałek.
———————————
Sen nigdy nie wraca… Bo on nigdy nie odchodzi. Raz wyśniony, jak tomy Nad Niemnem czy Noce i dnie – wraca na półkę. Gdyby było inaczej – każdy widziałby, że czegoś ci brak, że zgubiłeś sen, a śnić śniłeś, bo to widać. Źrenice masz szeroko otwarte.
Sen więcej wie o tobie niż ty sam o czymkolwiek. Nie on tobie, a ty jemu jesteś potrzebny. Z ciebie się on cukruje i dlatego tak smakuje…
———————————
Ojciec lubił Oniegina. Kiedy Tadeusz Klimowski, uczeń Ojca, miast zgłębiać tajemnice trygonometrii czy greki – pisał teksty piosenek albo układał melodie, Ojciec wyznaczył mu karę. Porąbać spory pień drewna na szczapy. Po wykonanej robocie – był czas na papieroska. Iskra gdzieś się zaprószyła, porąbane drewno i drewutnia poszły z dymem.
Tadeusz, opowiadał tę historię z takim przejęciem, z jakim Ojciec – wzburzeniem. Ale – mówił – co było robić, jemu sądzona była poezja. A skoro tak, to niech będzie najlepsza. I za karę zadał Tadeuszowi nagrodę – naucz się Oniegina, w oryginale na pamięć.
Ciągle widzę to ich spotkanie, po kilkudziesięciu latach, w radiowym korytarzu, przy Niedziałkowskiego, w starej redakcji.
Były łzy. Nie wiem, co bardziej serdeczne: one czy wzajemne przeprosiny obu mężczyzn.
Tak ich zapamiętałem. Dlaczego obraz ten dziś do mnie wrócił?
Chyba znalazłem ten fragment, który im się wtedy w pamięci pojawił.
Wsłuchany w miłość, miłość śpiewał
I jasna była jego pieśń
Jak myśli prostodusznych dziewoj,
Jak błogi niemowlęcia sen,
Jak księżyc, bóstwo czułych westchnień
W pustyni nieba, hen, bezkresnej;
Rozłąkę śpiewał, smutek, żal
I mgliste coś i mglista dal,
I romantycznych róż piękności,
Opiewał kraj, co w dali mży,
Gdzie długo żywe jego łzy
Wpływały w łono samotności;
Śpiewał wyblakły życia kwiat…
Mia wtedy osiemnaście lat.
(Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, Romans wierszem, przełożył Adam Ważyk)
Add Comment