Ile trzeba słów, żeby powiedzieć wszystko?
Co można powiedzieć jednym słowem?
A nie mówiąc? Czy nic nie mówiąc, można mówić?
Są ludzie… mikrofony.
Długi czas nie umiałem nie tyle zdefiniować, co pojąć, dlaczego ludzie – spotykając mnie – zaczynają mówić. Bywa, że i godzinę. Tylko nieliczni, gdy się już pożegnamy, biegną, łapią mnie za ramię.
– A co u ciebie, patrz, tak się spieszę, już jestem spóźniony. Musimy się spotkać, koniecznie, wszystko mi opowiesz. Trzymaj się!
Ile można opowiedzieć drugiemu w godzinę? Wszystko i nic. Są tacy, którym wystarczy minuta. Są i tacy, którzy w rozmowie nie odezwą się nawet jednym słowem… Stoją i milczą. A ty już wszystko wiesz. I nie idzie o szczegóły, o dane techniczne, logistyczne czy polityczne. Idzie o… ból. Patrzysz i wiesz od razu – cierpi, boleje, prawie umiera, wariuje, wchodzi w obłęd, ma wszystko w dupie, oszukuje siebie samego, kłamie, bredzi, czaruje, na wylot nicuje… Ale żeby to co powiedziałem wiedzieć, musisz wcześniej sam równie mocno przeżyć to samo co twój rozmówca.
Przeczytaj raz jeszcze powyższe zdanie. Wtedy narzucający się z niego wniosek wybrzmi bardzo dobitnie: słowa służą do mówienia o niczym. Milczenie – uniesie każdy kamień uwiązany u szyi.
Najbardziej treściwe są rozmowy… na odległość. Im dalej, im dawniej, tym wybrzmiewają żarliwiej i szczerze.
Nie poznaliśmy się nigdy. Ale spotkaliśmy się na seminarium, 1200 metrów pod ziemią, w kopalni. Ja wymyśliłem sobie, że mój reportaż będzie nosił tytuł „Orbita”. Czy chodnik w kopalni jest orbitą? Jak z tamtego poziomu patrzy się na życie na powierzchni? Ona przysiadła się do mojego stolika już podczas pierwszego śniadania. Nie znaliśmy się, nic o sobie nie wiedzieliśmy, nawet się sobie nie przedstawiliśmy. W kopalni, kilka godzin później, podeszła do mnie, oparła brodę o moje ramię.
– Zimno mi.
Nie dałem jej mojej wiatrówki. Obróciła się wokół własnej osi i wypełniła sobą ten skrawek pod moim prawym ramieniem. Wieczorem – wykłady. Podeszła od tyłu, ujęła mnie za rękę i wyprowadziła na taras. Przytuliła się najpierw do swoich zgiętych i mocno ściśniętych na piersiach dłoni, a potem do mnie. Po kilku minutach zniknęła. Kiedy trzeciego dnia podjechał autobus dla tych, którzy mieli pociągi przed południem, weszła do auta, usiadła obok mnie i znów kazała się przytulić.
Po tygodniu dostałem list z materiałami z seminarium. Było tam też kilka zdjęć. Ucieszyłem się i zacząłem wpatrywać się w fotografie. W kaskach i gumowcach, z latarkami, w windzie, na wieży, w sali konferencyjnej, na ulicach miasta, przy kawiarnianych stolikach. Sześć, siedem fotografii. Na żadnej z nich nie było tej dziewczyny.
Pamiętam i ciągle czuję temperaturę dialogu, jaki toczyliśmy między sobą. Przypomniał mi się ten tekst… Kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach… Przypomniał mi się, bo ten, kto zdanie to napisał pewnie też był na jakimś seminarium, może nad Mazurach albo w Zakopanem… Dziewczyny, którym zazwyczaj jest zimno, spotkać można wszędzie. One – podobno wiedzą, kto ma zapasy ciepła.
Od wielu lat odwiedzam mojego masażystę, który wpada na kilka dni w rodzinne strony. To było dwa lata temu. Po zabiegach a przed wyjazdem do domu postanowiłem, jak zwykle, wypić filiżankę kawy. Barista to bystry chłopak. W ogóle – cała ekipa w tym ośrodku to świetni fachowcy.
– W drogę? – kiwnąłem głową na pytanie baristy. – Mam coś nowego. Ale jeśli się pan za chwilę dyskretnie odwróci, to na minus 45 zaraz ktoś zemdleje. Trzeba było ją widzieć, jak tylko pan tu wszedł…
Nie obejrzałem się, bo dołączył do nas masażysta i ratownik z basenu. Rozgadaliśmy się. W pewnej chwili poczułem delikatne dotknięcie w ramię. Odwróciłem się dość gwałtownie. W tym samym momencie w głowie coś – jakby stara szafa po szorstkiej podłodze – przesunęło się o ileś lat. Ale czas nie uchylił drzwi. Kobieta patrzyła mi w oczy z intensywnością graniczącą z przemocą. Przed drzwiami hotelu stało jej auto. Wsiadła do niego, uchyliła okno i dłuższą chwilę patrzyła przed siebie. Czy czekała? Wyszedłem do holu, potem w stronę drzwi. Te otworzyły się automatycznie, ale na miejscu białego kabrioletu stał rodzinny van, z którego wybiegła czwórka urwisów z okrzykiem – kto pierwszy nad morzem!
Ten dotyk czuję równie intensywnie jak jakiś żal, który błąka się po bezdrożach duszy. Ale nie mogę nic sobie przypomnieć. W uszach brzmi ten przykry dźwięk przesuwanej szafy.
Rozmawialiśmy chyba codziennie. Trwało to dwa, trzy lata? Po odłożeniu słuchawki pisałaś list. Długi, do brzasku. Następny – o tej samej porze, po kolejnej rozmowie telefonicznej i też do nocy, skręcającej za rogiem ulicy. Mam te listy. Komplet. Z kolorami podkreśleń, wszystkimi znaczkami, delikatnie otwierane, jakby przyszły dokładnie przed chwilą. Pamiętasz ich treść? Była to zabawa w czarodziei. Niemalże nic o tym co dziś, a wszystko – co kiedyś. Kiedy spotykaliśmy się, dwa-trzy razy w roku, niemalże na sąsiednich peronach, w momencie, gdy na stacje wjeżdżały nasze pociągi jadące w przeciwną stronę – nie mówiliśmy nic. Bo się rozmowy nie nauczyliśmy. My tylko do siebie pisaliśmy listy. Słyszeliśmy słowa papierowe, pisane pod linie, niekiedy z fantazyjnym zawijasem. Rozmawiać się nauczyć nie zdążyliśmy. Nawet ta noc w ciągu dnia, gdy gwiazdami były przeżarte przez mole zasłony w hotelowym pokoju, nie nastrajały do wynurzeń.
Pudełko z twoimi listami włożyłem do pierwszej szafki, tej przy kominku. Ciepłe lubi ciepłe. Jak przechodzę obok, przekonuję się, że to prawda.
Pierwszy kryzys przychodzi w dniu, w którym dzieci wychodzą z domu. Cisza rozsiada się na kanapie, telewizor włączony na ten sam co zwykle kanał, ale… bez dźwięku.
Pamiętam, jak z początku podchodziłem pod schody, by wieczorem krzyknąć: kolacja. Słowo ledwie przeciskało się przez dziurki od klucza, pod chodnikiem, szparą przy zawiasach. Siadałem przy stole, czekałem. Schodzili wolno, nieobecni, ale z wyostrzonym wzrokiem, co też tam jest na stole? Po kolacji – wracali do siebie.
Kolejna cezura – to wieczór, bez kolacji. W świetle lampy dostrzegasz, że telewizor jest zakurzony. Kiedy włączałeś go ostatni raz? A, rozumiem, nie masz czasu. I ochota też gdzieś się zaszyła. Bo gadasz. Siedzisz, próbujesz czytać książkę, drzemiesz, coś notujesz, znów dwie strony lektury. Pytasz siebie – o czym przeczytałem? Nie wiesz. Bo cały czas rozmawiasz.
Bardzo źle się stało, że nie dopilnowałeś. Byłoby zupełnie inaczej, gdybyś pojechał… Szkoda, że nie ustąpiłem… Jak ona na to wpadła? To był błąd, że od razu nie zareagowałem…
Liczysz, dokumentujesz i dochodzisz do wniosku, że bez przerwy masz do siebie pretensje, zadręczasz się pochopnie podjętymi decyzjami, wygarniasz innym ludziom prawdę tak, jak nigdy nikomu wcześniej. Rozdrapujesz przeszłość i nie znajdujesz ukojenia. Ale karcisz siebie samego, jak mawiał pewien znajomy Hiszpan – sin ira, bez złości. Gdyby to samo ktoś wówczas powiedział ci prosto w oczy – mógłbyś nie wytrzymać.
Z nikim człowiek nie rozmawia tak często i tak bezwzględnie jak z sobą samym.
Kilka dni temu nie nakręciłem zegara. Świadomie. Chciałem mu zrobić na złość. Idzie, idzie i nic tylko idzie. Nie będę mu tego ułatwiał. Zobaczymy, jak teraz, nienakręcony, będzie szedł. Potrzebny mi czas, a nie jego ponaglenia…
Na biurku kolejne listy. Z Łodzi. Jesień, 1973.
„Mareczku, zmiłuj się! Nawet ja nie jestem w stanie ogarnąć twej myśli w tak szalonym tempie i w takim skrócie! To, co piszesz ogólnie o „istocie rzeczy” jest interesujące, przyznaję. Ale to co ująłeś w tych trzech puntach, jeszcze nie znaczy tego wszystkiego, co zawarłeś we wstępie…”.
Przeskakuję na kolejne strony… „Jeśli sądziłeś, że już w jakiś sposób będę mogła rozgryźć sens tego wszystkiego, to chyba mnie przeceniłeś. W każdym razie początek zapowiada się ciekawie, choć może faktycznie niezbyt łatwo”.
Co odpowiedziałem, o co się spieraliśmy? „Natomiast zakończenie Twego listu jest szczytem szaleństwem, na jaki tylko Ty mogłeś się wznieść. Tym niemniej zrozumiałam, że miałeś mało czasu i gonitwę myśli, a rękę zbyt oporną”.
Żądam wyjaśnień. Domagam się, pod najwyższymi rygorami, zwrotu tamtego czasu, tamtego żaru, tych sporów i tej wiary! Gdzie jesteśmy, kto nas sobie zabrał, dlaczego rozmył się ten czas?
„Skąd weźmiesz na tyle wyrazistych aktorów, żeby mogli pokazać Twoje intencje?”.
Tak pisałaś. Dziś uświadamiam sobie nie bez goryczy, że miałem Ciebie. Jedną, czyli prawie wszystkich! Reszta sama by się odnalazła. Dlaczego zrezygnowałem – jak opisałaś – z moich intencji?
Kartka z 1 lipca… „Od 1 października 1973 roku będę już całą gębą studentką Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, na wydziale Wokalno-Aktorskim. Życzę Ci, abyś wkrótce mógł być tak szczęśliwy jak ja jestem w tej chwili!”.
W Twoim przypadku ta chwila trwa i ciągle grzeje się w światłach rampy. Ja skryłem się za innymi kulisami, niekiedy tak bardzo odległymi od siebie. Dlaczego tak właśnie zdecydował Reżyser? A nasze zdanie nie miało w tej sztuce żadnego znaczenia?
Myślę, że rozmowy, które wówczas toczyliśmy nie dość mocno wykuwały nam drogi do marzeń. A może drogi boczne kusiły większą tajemnicą?
Tak się cieszę, że listy te czekały w skrzynce serdecznej, że dziś mogę je czytać. Że słowa w nich zapisane – nie utraciły swojej mocy. Gdybyśmy je wtedy tylko sobie wypowiedzieli, przepadłyby w gwarze gwiazd. W szumie nawet tak spokojnego morza, które dziś leniwie naciągało na siebie cienką kołdrę z mgły.
Add Comment