Rzeczywiście… było w nich wiele dostojeństwa. Tak rzadko to słowo się dziś w jego natywnym znaczeniu pojawia, bo tak mało wyjątkowości jest w naszym życiu. Wszystko sprowadzono do elegancji dżinsów a podtrzymywanie etykiety czy wręcz elegancji trąci – jak ostatnio słyszałem – operetką.
Dlaczego niektóre ze sfer naszego życia ulegają tak bezrozumnej degradacji? Operetka… Konotacje negatywne, żartobliwe, staromodne. A dukający wulgaryzmy młody człowiek, do melodii pohukiwacza i stękajły, który nigdy nie zetknął się z operetką, jest dziś uważany za artystę.
Wolno szli w stronę mojego biurka.
On postawny, przystojny, z rysów twarzy i sylwetki – szalenie męski. Tacy bardzo podobają się kobietom. Są niemal geometryczni nie tylko w wyglądzie, ale także w sposobie bycia. Tak – nie. To ich niemal jedyny dylemat.
Ona ułożyła swoją dłoń na jego przedramieniu. Filigranowa wręcz figura, delikatność w każdym ruchu, wichrowa fryzura, uchwycona klipsem, broszką a może to tylko zapinka? Głowa lekko uniesiona w górę, twarz prawie rozpromieniona, ale… Tak… Ona jest niewidoma… To ten typ wyrazu twarzy człowieka pogodnie niepogodzonego ze swoim losem.
Skłoniłem się. On, gestem jakby zapraszającym do tańca ustawił tę kobietę twarzą w moją stronę, podsunął krzesło, niemal niezauważenie osłabił napięcie silnej ręki dając jej sygnał, że może usiąść.
Pogodni, szczęśliwi, zadowoleni…
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
– Bardzo chciałam usłyszeć, czy jestem piękna? A jeśli tak, to co to znaczy?
Jest pani bardzo piękna. Jest pani najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Omal nie wykrzyczałem tych słów! Ta kobieta jest rzeczywiście zjawiskowej urody! Wszystko jest w pani piękne. Jest niepowtarzalne i wyjątkowe. Pani dłonie, ramiona, piersi, talia, gracja, głos, maleńkie, lekko spłoszone ucho z brylancikiem w kolczyku, którego oprawy nie widać. Jest pani życzliwa, trochę krnąbrna wobec przeciwności życia, z wielkim wyczuciem rytmu i melodii. W pani głosie wyczuwam zapachy wszystkich kwiatów wiosennej łąki. Pani brwi chronią słońce przed deszczem, a powieki łagodnie rozpościerają gwiazdy na bezchmurnym, nocnym niebie…
Boże, jaka ona jest piękna!
– Ludzie nie potrafią mówić prawdy o innym człowieku – odezwała się po chwili, i tak nazbyt krótkiej bym mógł się dość nacieszyć jej urodą. – Zazdrość im na to nie pozwala. Kłamią, oszukują, są obłudni i złośliwi. Im bardziej zapewniają, że są kimś zauroczeni, zachwyceni to zdradzają swoje kompleksy. Ja umiem wychwycić prawdę i fałsz w osnowie słów. Dlatego chcę usłyszeć odpowiedź na moje pytanie od człowieka, który mnie rzeczywiście kocha. Muszę wiedzieć, że wiążę się z człowiekiem szczerym.
Zauważyłem, jak mężczyzna przypatrywał się kobiecie, jak chłonął każdy gest, drżenie warg, delikatne gładzenie drugą ręką dłoni spoczywającej na kolanie, uzbrojonej jeszcze w siatkową rękawiczkę.
Spojrzeliśmy sobie obaj w oczy. On przez cały czas się uśmiechał. Ja też, wysuwając na pierwszy plan pewne zakłopotanie tą sytuacją. Dlaczego jej tego nie powiesz?
Mężczyzna uniósł podbródek a pogodny dotychczas uśmiech jakby szarzał, przybierał strukturę kamienia.
– Pan jest niemową…?
Rok 1974. Praojcowizna. Nadniemeńskie krajobrazy… Wioski leniwie rozłożone na pofalowanym terenie. Do jednej chaty szło się lekko pod górę, do kolejnej – zbiegało w dół. W centrum wioski – sklep-magazyn. Kierowca ziła przywoził skrzynie ze śledziami, drelichami, wiadrami. Innym razem – walonki i szuby.
– A co przywieziesz za tydzień – pytali ludziska.
– To, co partia da.
Sprzedawał wszystko, do ostatniej sztuki. Potrzebne czy nie – sprzedane. A może się komuś innemu przydać? Będzie co na wymianę.
W izbie Niuszy, ponoć takiej samej jak izba dziadka Aleksandra, tyle że jego była 100 razy mniejsza – przy wszystkich ścianach stały łóżka, na środku stół z ławami bez oparć. Ludzie siedzieli pochyleni, z głowami zawsze lekko opuszczonymi, wpatrywali się w deski, które ciągle toczyły żywicę z ich niedoli. Pozmierzchowe godziny upływały na milczeniu. Bo o czym tu rozmawiać? I tak wszystko zrobić musi Niusza. Mąż i trzech synów zajmują się przede wszystkim piciem wódki i pracą. Pili tak długo, ile dzień zostawiał im czasu po wycieńczającej, ręcznej pracy w polu lub przy setkach zwierząt w pobliskim kombinacie mięsnym. A w przydomowej zagrodzie chuda krowina, jakieś kozy, parę kur.
Wołodzia był wiejskim krezusem. Dostał posadę pastucha. Rocznie chyba dwieście rubli. Ileż wódki można za to kupić? Całe morze! I dokładnie tyle kupował.
Niusza chodziła do kierownika kołchozu. Nie dawajcie mu tych wszystkich pieniędzy. Przepije. A tu trzech chłopców… Durna babo, czego chcesz! Idź, pilnuj swoich spraw!
W izbie, pod oknem, stały nasze walizki. Kilka kartonów owiązanych sznurkiem, owiniętych w szary papier pakowny. Trzy babiny z sąsiedztwa, pochylone, zgarbione od noszenia wiader z wodą ze studni, głaszczą papier, kręcą palcami sznurek, jakby przy kołowrotku siedziały.
– Якая моцная, цвёрдая, разумееш — чужая. Jaki mocny, sztywny, wiadomo – zagraniczny.
Za oknem gwar i śmiechy. Niusza ujęła mnie pod rękę wskazując ruchem głowy drzwi wejściowe.
– Poznaj, naszą młodzież. Przyszli tutaj, bo dowiedzieli się, że przyjechał młody człowiek z zagranicy.
Wychodzę, z papierosem w zębach, z ręką w kieszeni. Grzywka spada na oczy. Ni to John Reed, ni to bikiniarz. Dziewczyna, której głos usłyszałem już wcześniej znów się zaśmiała. Ale tak, że wszystkie nerwy oszalały od tej wibracji. Piękny, długi, gruby, taki pszeniczny warkocz wpadał w przydomową rabatę pełną wszechbarwnych kwiatów. Stanąłem tuż za nią, zahipnotyzowany jej warkoczem i… głosem. Tym rozedrganiem, które ten głos wywoływał. To musi być świtezianka jakaś, nie z człowieka istota, bo tu, na tej ziemi śmiać się tak przecież nie można!
Wolno domykające się drzwi zabierały snop światła jaki na chwilę wyrwał się z wnętrza chaty.
– Dobry wieczór – odezwałem się po polsku.
Dziewczyna lekko się wyprostowała i jak kwiat do światła wolno zwróciła twarz w moją stronę.
Staliśmy tak przez chwilę. Ja skamieniały, a ona nieziemska. Tak, była piękna, ale nie jej uroda, lecz poezja oczu wprost paraliżowała.
Mówiłem chaotycznie, zmieniałem co chwilę temat, wieczór stawał się coraz bardziej magnetyczny, a ona, jak świetlik wodziła moje myśli w dotychczas nieznane ułudy.
– Kiedyś pojadę na zachód – powiedziała.
– Ale ja mieszkam w Polsce.
– Wiem. A to prawie Zachód!
– Nam wszystko zawdzięczasz – wtrącił się trochę beczącym głosem student mińskiego instytutu. Kilka dni temu bylem tam. Na korytarzu widziałem wielki fresk – człowiek od małpy doszedł do kosmonauty.
– My nie latamy w kosmos, a wy – tak! – próbowałem rozwiać gęstniejąca atmosferę.
– My robilibyśmy dużo więcej, gdybyśmy nie musieli was utrzymywać.
– ???
– Tam do was przyjeżdżają ci z prawdziwego Zachodu. Więc niech się za nasze pieniądze czują u was tak, jakby byli u siebie. A nawet zazdrościli, że u nas, czyli u was jest lepiej niż u nich. A w niedługim czasie tak będzie w całym Związku Radzieckim…
– Ale tu jest Białoruś. I tu wszyscy mówią po polsku.
Tamara, która siedziała na ławce zanuciła dumkę. Dwa wielkie słoneczniki pochyliły się nad jej głową, oświetlając pszeniczne, lśniące i lekko falujące włosy. Księżyc rzucił na nie ostatnie promienie skradzionego słońcu światła.
– Хадзем пагуляем! Idźmy na spacer.
Poniosła się chwytając mnie za rękę i pociągnęła w ciemność… Modliłem się, żeby nie puściła dłoni, bo bałem się, że zacznę spadać prosto w te miliony gwiazd. Tu, na ziemi, nic nie było widać, a nad głową kipiało życie.
Przywarła do mnie, wtuliła w szyję. Kiedy jednak chciałem ją objąć – odskoczyła w bok i roześmiała się tak, że wszystkie gwiazdy ją usłyszały. Wzrok przyzwyczajony do ciemności odsłaniał świat, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem, nie przeczuwałem jego istnienia. Krąg namiętności i wolności, otulony szumem tańczących komet i planet, takim samym jak lekko przyspieszony oddech niepewności przekomarzającej się z ciekawością. Stałem pośrodku wielkiej łąki, nad nieodległym Niemnem, który u kresu horyzontu układał się właśnie z niebem na ich północnym łożu.
– Żadne światło dnia nie ukaże takich cudów jak ciemność nocy…
Nagle uświadomiłem sobie, że Tamary nie ma obok mnie. Zniknęła, przepadła, schowała się?
– Tama… – przeraziłem się słysząc mój głos w tym brzmieniu nocy, która najmniej go w tej chwili potrzebowała.
– Tamaro!
Wolno ruszyłem przed siebie. Wysokie trawy zaglądały mi w oczy, nad głową ciągle odprawiały swój dance macabre tabuny owadów.
Byłem wściekły. Dałem się wyprowadzić w pole! I to w dosłownym tego słowa znaczeniu! Przyspieszyłem kroku, zacząłem biec w stronę domu Niuszy. A ten stał niemalże na skraju wsi.
Nagle coś rzuciło mnie na ziemię. Twardy warkocz, jak pętla szubienicy zacisnął się wokół mojej szyi. Poczułem, że tracę oddech, gwiazdy jakby przyblakły, odwróciły wzrok w inną stronę. Zapach ziół i świerszczy się wzmógł, by zagłuszyć nasze oddechy. Tamara zerwała się na nogi, pociągnęła mnie za sobą. Biegliśmy jak szaleni. Trawy kaleczyły nasze dłonie, stopy, uderzały w twarz. Niebo poruszyło się zaskoczone tym biegiem, wytężyło wzrok by oświetlić nam drogę.
Dobiegliśmy do domu Niuszy. Tamara stanęła przy furtce. Dokładnie w tym samym miejscu, gdy przedwieczorem ujrzałem ją pierwszy raz. Uśmiechnęła się, odwróciła na pięcie a warkocz, jakby trochę zwlekał, nienasycony rozpoczynającą się dopiero nocą. Zdawało mi się, że usłyszałem jakiś głos.
– Увидимся завтра! Давай еще поиграем… Do jutra. Jutro też pójdziemy na spacer…
Nie wiem, jak długo trwała ta chwila mojej tu nieobecności… Oni siedzieli obok siebie, patrzyli na mnie i czekali. Po chwili on wstał, ona lekko się uniosła, by on mógł odsunąć krzesło. Wyciągnęła dłoń, on podał jej ramię i poszli… Każde w swoją stronę. W tę, gdzie nie słowa, ale gwiazdy i wysokie trawy o wszystkim decydują?
Warkocz… Miałem wrażenie, że ciągle trzymam go w dłoni. Spleciony… Jakby z fal, o tej porze, niemal bezszelestnie tulących się do brzegu mojego morza…
Add Comment