ANEKS do raportów 07-10 lutego…
Piszą Państwo – jeszcze!
Inni – dawno się tak nie uśmiałam…
Ktoś spod kręgu polarnego rzucił na mroźny wiatr – taka jest prawda.
Właśnie ten ostatni głos skłonił mnie, by przekręcić korbę czasu w lewo, oddać wypis ze szpitala do sekretariatu, zostawić dżinsy w przebieralni, jeszcze na chwilę położyć się do szpitalnego łóżka.
Leżę…
Leżymy. Czterech. W różnym wieku. Przepaść ponad pokoleniowa. Cisza. Każdy wpatrzony w sufit. Po chwili wszyscy z wzrokiem wbitym w telefony. Kolejny etap – utrata stateczności, przechył na lewą burtę i 40-60 minut sztormowej drzemki mamy za sobą.
Potem trzeba zrobić miejsce na nawodnienie organizmu. Jeden wychodzi i otwiera śluzy a trzech widzi, słyszy, porównuje…. Potem drugi. Też nieźle!
Kiedy przychodzisz do kogoś z wizytą, przynosić buteleczkę, kwiatki, to kłaniasz się, wijesz w lansadach, brylujesz powiatowym wyrobieniem towarzyskim. Zameldowanie się w szpitalnej sali to też swego rodzaju wizyta. Ale zaczyna się od sikania, kąpania, przebierania, pakowania i… obowiązkowo – jedzenia. Ten ma w sreberku bułkę na sześćdziesiąt centymetrów długą, tamten chipsy, obok – drożdżówki. Sok pomarańczowy, coca-cola, energetyki. Mini sklep w każdej sali.
Niepostrzeżenie pęka bariera ciszy.
Nikt nie mówi o przyrodzie, żonie, pracy, sporcie, wędkarstwie. Każdy wywala na stół swoje choróbsko. A, u mnie jest takie duuuuże, poważna sprawa, gdyby nie to, nigdy bym tutaj nie przyszedł. A byłem tam, wycięli mi to, potem odrosło z drugiej strony więc w klinice potraktowali to wapnem palonym i siarką. Ale tu mają takie działko atomowe i celują w sam środek cholery.
Drugi, widzi, że nie ma szans, żeby swoim schorzeniem przebić poprzednika – wybiera inny wariant introdukcji swojej osoby.
– A mój szwagier, to jak się potknął, to….
Dwie stenotypistki nie dałyby rady, aby spisać ich wszystkie choroby, wypadki, uzależnienia, nałogi, odloty, dolegliwości, utrapienia.
Ostatni raz pamiętam taką licytację na cmentarzyku, przy Krakowskiej. Dziś jest tam park i plac zabaw, a kiedyś pod tym kasztanem, to się tam fajki w liściach chowało. Rano, zawilgocone, ciągnęło się razem z żukiem, glistą i mrówkami, które właziły w suchą gilzę i dobry tytoń. Tam dopiero odchodziła licytacja – jak to będzie kiedyś albo co ja bym zrobił, gdybym nic nie robił, a przede wszystkim do szkoły nie chodził. Ta szkoła….
Wszystkie szpitalne debaty, od drugiego zdania łysi, ostrzyżeni, niedowłosieni i wyleniali prowadzą już na ty. Jak widzą całkiem siwego, to obchodzą go bezosobowo, patykiem go jak żółwia trykają, żeby wyczuć, jak zareaguje? Ale z reguły, biorą go z lewej burty, pozwolą się odezwać, ale nigdy o nic nie zapytają. Trefny gość, co on może wiedzieć, stary już jest.
Leżę…
Oni układają się do snu. Każdy na inną modłę. Ten w podwójnych dresach, tamten na golasa, ten ostatni – kręci się, kręci, niby jeszcze się nie kładzie, po chwili wychodzi z łazienki w koszuli nocnej, a że do łóżka ma najbliżej – wślizguje się praktycznie niezauważony. Wie, że widziałem.
– A, nie wiem, kto tu przede mną leżał. Koszula jednorazowa, pod spodem stare kalesony, wszystko pójdzie do kosza.
Na poduszce kładzie swój ręcznik, na ręce zakłada białe rękawiczki krupiera z Las Vegas, a na stopach ma reniferowe skarpetki, prezent gwiazdkowy. Byle tylko niczego tu nie dotknąć.
Leżę…
Już w ciemnej sali. Światło z ulicy i reflektory przejeżdżających nieopodal aut konturują krzyże na pobliskim cmentarzu. Japoński teatr cieni mam teraz na szpitalnym suficie.
Pierwszy sygnał dobiega po około minucie od ostatniego wydechu. Ciało przewraca się na drugi bok. Ten spod okna, którego obwód jest dłuższy od wzrostu – podniósł sobie przed snem oparcie i leży na wznak. Pierwszy do storpedowania – pomyślałem. Daję mu pięć minut.
Uwinął się w trzy.
Fachowcy mówią o różnych fazach snu. Badacze nocnych zachowań człowieka koncentrują się na zjawiskach umysłowych, mózgowych. A czy ktoś bada, co dzieje się z wrakiem, z powłoką, leżącą na ceratowej pościeli? Organizm wchodzi w fazę resetu fabrycznego. Wszystko, ale to absolutnie wszystko puszcza i luzuje się. Ale nie, żeby tak dyskretnie i kulturalnie. Tama zostaje wysadzona w powietrze.
Śpiący człowiek dyszy, rzęzi, łapie i gubi oddech, krzyczy, wzdycha, kaszle, chrapie, odpowietrza hydraulikę i ciągle gdzieś biegnie lub ucieka. W części drugiej pierwszej fazy snu obserwuję pełne allego presto vivacissimo. Ręce, nogi, brzuch…. Przewalanie, przeginanie, przesuwanie, przygwizdanie.
Słowik i skowronek po setce wyborowej nie wydobyliby z siebie tylu różnych odgłosów, co śpiący człowiek.
Ciemność potęguje te wrażania. Nie wiadomo, co robić? Lecieć na pomoc, budzić, wybijać z koszmaru? Koszmaru dla nieśpiącego.
Po kilkudziesięciu minutach, ten objętościowiec, zrywa się na równe nogi. Jak lunatyk idzie do łazienki. Wraca, kładzie się tak, jak mu wyjdzie z niemierzonego dwutaktu i już śpi dalej. Coś znów zaczyna torturować ciało.
Gdyby nagrać te odgłosy i kazać studentom napisać scenariusz, pełną fabułę z pokreśleniem akcji – mielibyśmy Piłę mechaniczną 2023 albo Piątek 1313131313-ego.
Leżę…
Pełnia. Księżyc przeciera się przez pozbawione liści, pokręcone gałązki klonów, grabów i niezwykle wysokich cmentarnych cyprysów. Służy im ta gleba. Jadę w tę noc po autostradzie zakorkowanej urywanymi oddechami, bezdechem, charczeniem i duszeniem. Oczy przyzwyczajają się do ciemności, która jaśnieje. Twarze – bez wyrazu, mimika wręcz kamienna. Diabeł szlachtuje te ciała tuż pod skórą, w gardle, płucach i jelitach.
Na parapecie usiadła wrona. Udaje, że nie patrzy, co dzieje się w sali. Przedreptała przez blaszany okap, spojrzała mi w oczy.
– Nie jesteś w niczym od nich lepszy. Tylko uśnij…
Dobry motyw na zamknięcie oczu. Nie zmrużyłem ich do czwartej rano.
Po dwóch godzinach czort się zmęczył. Mężczyźni spali snem kamiennych wojowników, pędzili przez resztkę nocy jak osobowy do Małkini. Ten spod okna coś opowiadał. Śmiał się. Pogodny z natury. Całe popołudnie siedziała przy nim żona. Widać, że bardzo się lubią, mówili jedno do drugiego bez przerwy, nie słuchali się wcale, ale śmiali się razem. Miło popatrzeć. Teraz znów rozmawiają. On jej tłumaczy i żartuje, ona się oburza, piąstkuje go co chwilę, a różnica masy między nimi jest jak jeden do pięciu. O, znów podała mu do ust kawałek pomarańczy…
Leżę…
Wyrwany z wieloletniego, może nawet w dziesiątkach lat liczonym ciągu nieustannej aktywności. Bez biurka, telefonu, pięciu komputerów, sześciu kurierów, siedmiu pracowników, ośmiu klientów, dziewięciu sąsiadów, dziesięciu… wnuków… I żyję. Tu coś się opóźni, tam minie, tamto przepadnie a inne – zaczeka. Nic w gruncie rzeczy dramatycznego się nie stało w moim świecie, czego tak bardzo się objawiałem, sądząc, że nie mogę wyjść stamtąd nawet na minutę. A czy stało się coś we mnie?
Nie przeczytam przed snem rozdziału, nie zrobię notatek z tych artykułów, które włożyłem do teczki w 1971 roku, nie dokończę filmu, który kupiłem sobie na gwiazdkę w 2009, którego oglądanie podzieliłem na sześć części, bo nie mam tyle czasu, by obejrzeć w całości. I już? Nie, bo nie uaktualnię strony, nie napisze maila, nie zeskanuję zdjęć, nie skopiuję starych nagrań na dysk komputera, nie włożę do albumu znaczków, wykupionych w abonamencie w 1978 roku.
Pełny kolaps, katastrofa. Cały porządek legł w gruzach…. A ja też?
Leżę i … rozmyślam, przypominam sobie ludzi, zdarzenia. Wypracowałem sposób na pobudzanie pamięci. Zadaję sobie proste kompletnie do niczego mi niepotrzebne pytanie. Czy Śka miała psa? Oczywiście! Potwornego pekińczyka, wstrętne bydle, zaraz, jak go wołali? Morus? Pies nie jest ważny, ale liczy się to co jego imię z zastygłej pamięci wywołało… Patrzę w sufit i widzę pełnowymiarowy film, jak bestia szczeka, gdy przychodziłem, jak trzeba było go wyprowadzać, jak cholera przeszkadzała nam w dotykaniu. Śmieję się…. Mnożę pytania. Kiedy pierwszy raz prowadziłem auto? Proszę bardzo. Wąska droga w Podlaskiem, porośnięta wielkimi drzewami, otwarte okna w starej garbatej Warszawie, piękne lato, wrzucam trzeci bieg i lecimy, leeecciiiimy…. Na liczniku dobrze ponad sześćdziesiąt na godzinę. W lusterku pomarańczowa bluzka, po prawej, na siedzeniu dym z giewonta, a ja myślę tylko o jednym – docisnąć jeszcze? Pójdzie szybciej? Mijane drzewa i powietrze wywołują niepowtarzalny efekt dźwiękowy. Pamiętam, czuję go jakby to było chwilę temu… Yyuuuu—am, Yyuuuu- am, yyuuuu-am…. Ósmy cud świata….
Leżę…
Powinienem przespać się choćby kilka godzin. Nie mogę. Co chwilę wchodzi pielęgniarka. Budzi po kolei każdego, daje tabletkę, podłącza kroplówkę, wbija igłę w brzuch. Rutyna. Przygotowanie do zabiegu. Ale wszyscy śpią. Ich ciała wytrącają się z fizycznej niewoli nocy na kilka sekund, bez uruchamiania świadomości i po chwili śpią dalej. Olo, gdy jakieś urządzenie przestawało działać, pilot nie włączał telewizora, lokomotywa kolejki nie ruszała po torach – przynosił ten przedmiot i powtarzał: aduje się, aduje się.
Leżę… I też się ląduję.
Dlaczego nie interesuje mnie przyszłość. Ciągle brodzę w przeszłości. Nigdy wcześniej mnie nie prześladowała, a teraz – nawet rozczula, kokietuje, wabi, kusi, wyciąga rękę, cofając się wolno z namiętnym wyrazem oczu lekko przymarszczonych przez czas. Nie widzę źrenic…. Jest może trochę wypłowiała, nawet nieco niewyraźna, ale ciągle wiruje, podtrzymywana moją chęcią przytrzymania jej, smakowania i uciechy, że nie zginęła i jest ze mną oraz we mnie tak realna, tak jak ludzie, których widzę obok, choć każdy z nich jest teraz zapełnienie gdzie indziej.
Żaden z nich już nie krzyczy, nikt się nie awanturuje i nie kłóci. Ta faza już minęła. Trzaskanie drzwiami, gniew, obraza, pokazywanie języka, okrzyki: wynoś się, głupia jesteś, a ty cham, zbieganie po schodach, trzaskanie drzwiami i… i potem szpiegowanie: jest już na trzepaku? O, jeździ na rowerze, w kółko, ale nie pojedzie gdzieś dalej, tylko tu, żebym ją cały czas widział. Wie, że stoję schowany za firanką i czuję jej wilgoć.
Leżę…
I łza się jakoś tak sama utoczyła. Anim ją, prosił ani chciał. Skąd ona? A, pewnie od słońca, które choć wstanie za półtorej godziny, to już się pierwszym blaskiem przebić przez ciemność próbuje. Obrazy płowieją, postaci się oddalają, pielęgniarka zmienia kolejną kroplówkę temu pacjentowi z lewej…
Portier zamyka boczne wejście do teatru snów na jawie…
Po szóstej – pełne rozpoznanie dnia bojem.
Pamiętam, bo liczyłem.
Trzy przedstawicielki, każda innej służby wpadały po sobie z radosnym okrzykiem.
– Dzień dobory panowie, kto do domu, kto na zabieg, jak się spało, co pan z tą pościelą robił, zaraz odepniemy pana, a pan, co? A – nowy. Dobra.
I wybiega. Kolejna powtarza tę procedurę. Zlustruje, klepnie kołdrę, przesunie taboret, każe torbę wstawić do szafki.
Trzecia dodaje do repertuaru już kwestie konkretne i techniczne.
– Ogolony?
– ?
– Na udzie, bo będzie elektroda przyczepiana. Nikt nie mówił? Co tak się patrzy? Pokaże, o straszne włosiska. Ma maszynkę? Taką maszynkę to może sobie mieć, ale do zabawy. Teraz pójdzie za mną.
Trzy prosiaczki truchcikiem za Mamą Gęś idą pod nóż. Tam, w zabiegowym, majty dół, koszula w górę, ciach, prask i gotowe.
Ledwie pierwszy doszedł do Sali już go druga dopadła.
– I jak, ogolony? Pokaże, maty dół, koszula w górę, obróci się, pochyli, no, można było więcej, ujdzie.
Chłopy rozbudzone, oszołomione i pobudzone, z chirurgicznymi gaciami w garści, w koszulach septycznych na grzbiecie, nie wiedzą co trzymać w pierwszej kolejność, bo wszystko za duże. Jedni łapią się za wstyd, drudzy za godność, choć w garści każdy ma to samo.
– Pończoszki założone? Nie? Siadać, nogę unieść, wyżej, wyżej – kręgosłupy trzaskają, rumień tryska wstydem z przerażanych twarzy, pielęgniarka wziąwszy się pod boki patrzy jak niemota wciąga na siebie rajstopy, jakby to była igielitowa izolacja na kabel wysokiego napięcia.
– Za małe, za ciasne.
– Dobre, dobre, ciągnij, teraz wiesz, ile nas to kosztuje, żeby mieć nogę, która tak cię ślini.
– Nooo….- gardłowy prych, jaki słyszało się sto lat temu, gdy wiosnę zdobywały zetory, odpalane na korbę, która nieumiejętnie trzymana łamała palce w chwili, gdy silnik zaskoczył.
Leżę… I widzę….
Zombi umundurowane. Wytrzeszcz oczu, koszula opięta do granic wytrzymałości. A już nie możliwe do utrzymania powagi są te łydki. W białych, cielistych rajstopach, pod którymi widać przyciśnięte szuwary owłosienia. Trzech facetów nie ma odwagi, by na siebie spojrzeć, na te nogi, na tę pustkę, która zaczyna się od czubka brzucha, przesłania stopy, a rant koszuli wycina dziurę w ziemi. Pod koszulą – halny targa tymi chirurgicznymi gaciami. Dwa słonie w nie wejdą. Salowa rozdzielająca sorty mundurowe – jak każda funkcyjna na oddziale zaczynała procedurę od sakramentalnego polecenia.
– No, pokaż mi kochany nogi, wyżej, wyżej – jak był oporny, chwytała za kołdrę i jednym ruchem nakrywała delikwenta ujawniając światu całą jego potęgę.
– No, krasnoludkiem nie jesteś, te powinny być dobre. I nie narzekaj, że ciasne, tylko naciągaj, naciągaj. Nie pękną, nie bój się.
Ogoleni, ubrani, stoją w trójkątnym szeregu. Co robić? Położyć się? Facet ma jakieś defaultowe ustawianie fabryczne. Nie powie – postoję, usiądę tylko od razu – kładłby się?
Leżę i widzę, jak unosi się kurtyna przed ostatnim aktem.
Zżyliśmy się, wiemy o sobie wszystko, a przynajmniej o naszych chorobach. Zero intymności i dyskrecji.
Wolno wjeżdża pierwsze łóżko. Lektyka do zdrowia….
– Pan Sebastian? Jedziemy na blok.
– … – nikt nie słyszał co Sebastian odpowiedział. Cokolwiek by to nie było i tak nie miało to najmniejszego znaczenia.
– Kładziemy się, bez poduszki, bez kapci, proszę, koleżanka przykryje pana kołdrą. I jedziemy. Ręce wzdłuż ciała, bo mógłby je pan sobie wyłamać gdyby zwadziły o futrynę…
Leżę…
Mijają kolejne godziny. Żaden nie wraca. Nieśmiało pytam. Zostali na pooperacyjnej, a tu zaraz przyjdzie trzech nowych…
Leżę i witam trójkę zajączków, wypłoszonych z norek biurowych, domowych, żoninych…
One i tak zaraz tu przebiegną, zaczną pytać, jak się czuje, czy mu wygodnie, może jednak coś zje, poprawią mu poduszkę, potrzymają za rękę, opowiedzą dowcip, uśmiechną się….
Wszyscy, my i one – w szpitalnej sali zachowujemy się tak, jak nigdy w innym miejscu. Co tu się takiego dzieje, że ludzie się o siebie wypytują, pytani bez krępacji o wszystkim opowiadają, poddają się porządkowi, który nigdzie indziej nie działa. Troska? Wizja zagrożenia? Posmak bezradności?
A może to jest…
p.s. Ten Morus… To chyba był kanarek…
Add Comment