– No, no, ho, ho… – wszedł niczym Gene Kelly w „Deszczowej piosence”. Rozgląda się, chodzi na palcach, cmoka i kląska. – Pa, pa, tu, tu, ojeje, jej, jej…
Okręcił się wokół własnej osi. Tak robił Fred Astaire. Omal nie poczułem się jak Ginger Rogers i prawie chwyciłem za połę, pardon, sukni słysząc astralnego swinga w wykonaniu, bo ja wiem, może orkiestry Nelsona Riddle’a?
Pięknie się dzisiejszy poniedziałek zaczyna. Karnawał, kotyliony i konfetti i tylko Julie London mi tu brak… Właściwe wystarczyłby sam jej wzrok, ten wdechchchch, i głos oraz charme et charme…
– Miło, milusio tu u pana, ale jakoś tak małoludnie? A ja lubię ludzi, kocham, gdy jest ich wielu. I szukam towarzystwa, w którym każdy jest inny. Mogą być jak ogień i woda, ale niech będą sumą przypodległościo-pionowo-cosinusową. Ha, ha, ha, haa… a… jakie ja bzdury opowiadam, a pan się nie śmieje? No tak…. Boże, aż strach pomyśleć, że ja też będę kiedyś miał tyle lat?
Wyhamował bez pisku butów, jak widzę przystosowanych do stepowania. Niezły był w tym mechanicznym retro-techno-rapie. Tworzył sobą coś w rodzaju ogórkowej z grochem i krupnikiem w jednym garnku.
– Widzi pan, tylko cylindra nigdzie kupić nie mogę. No, nie ten czas, nie to miejsce, nie ci ludzie. Oto ja…
Wpadł w piruet i niemalże w dwóch skokach wylądował na brzegu jeziora pełnego nastroszonych jak łabędzi.
– Przytuliński, moje nazwisko – i znów kaskada śmiechu, niemal koloraturowego. – A przy goleniu, to pan też taki zasadniczy? Bo ja, gdy brzytwa zaczyna golić od jabłka Adama – wpadam wręcz w ekstazę. Pan wie, jak wyglądała Ewa? Była blondynką? Ile miała w talii, a tam tam? Nic pan nie wie? A wydawałoby się patrząc na pana, że powinien pan to wiedzieć, że tak powiem, z autopsji, ha, ha, ha, ha… Ale mi się dowcip udał. Pan się nie gniewa, prawda?
Wypuścił powietrze, obciągnął surducik, zarękawki wsunął pod rękawy, goździk wcisnął w butonierkę i siadł przy moim biurku. Nogę zarzucił na drugą, pstryknął długopisem, wyjął okulary Lennona i jakiś notesik.
– Mój karnecik… – uśmiechnął się filuternie, kokietując, ale kogo? – Same tajemnice, Fort Knox nie ma tak wiele do ukrycia jak ja….
Nie wiem, ile jest gatunków ptaków pstrokatych, ale ten showman zapewne nie ma swojego odpowiednika w przyrodzie. No, gdybym był złośliwy – to tylko guziec z pawim ogonem mógłby się z nim równać.
– Niestety, sprawa nabrzmiała na tyle, że musiałem przyjść – sięgnął po notesik, przewertował kilka kartek, zamknął kajecik i spojrzał mi prosto w oczy. – Przytuliński, moje nazwisko, jak wspomniałem. I taki tez mam zawód. Po prostu – przytuliński jestem. Firmę chciałem założyć. Szyld nad biurem, ba, co ja mówię, nad kliniką, sanatorium, zagłębiem nad krajem całym powiesić – Przytulanie – Spółka z niewyobrażalnie nieograniczoną jednoosobową nieodpowiedzialnością. Cztery razy NIE, o jeden raz więcej niż w tym plebiscycie, pamięta go pan? No, tamte lata to musi pan już pamiętać… No, nieźle wtedy wybraliście…. Ha, ha, ha, ha…
Teraz ja wypuściłem z siebie powietrze. Przytulanie – fantastyczna terapia… Znana od dawna. Przechodziłem ją…
To była chyba druga połowa lat 70. XX wieku. Amfiteatr, Park Kasprowicza, miły wieczór, łabędzie na tafli jeziora Rusałka i pełna widownia. Tadeusz Klimowski zaproponował mi – współprowadzenie tego koncertu. Plejada polskich artystów, orkiestra, reflektory, rzęsiste brawa i… gwiazda wieczoru, Helena Majdaniec. Sławna Szczecinianka, wtedy już Paryżanka. Ludzie przyszli obejrzeć „królową twista”. Wychodzę na scenę, buduję klimat, rosną emocje i biorę głęboki wdech, zatrzymuję powietrze, by pełnym głosem zapowiedzieć gwiazdę wieczoru. Wołam: Karin Stanek! Publiczność zdębiała, artyści w słupy soli się zamienili, Tadeusz zza kulis macha do mnie, coś mówi, oklaski i śmiech słychać w całym mieście. Orientuję się, że popełniłem błąd, pani Majdaniec idzie w moją stronę, a ja kontynuuję zapowiedź.
– Karin Stanek… też jest Szczecinianką, ale dziś jest z nami pani Helena Majdaniec!
Tak zaklajstrowałem najprawdziwszą pomyłkę! Uściskaliśmy się na scenie, potem za kulisą i wreszcie w autokarze, którym ruszyliśmy na koncerty na Wybrzeże. Nie wiem, czy wiadomość jest sprawdzona, ale w celu uniknięcia podobnych wpadek ze strony konferansjerów, dziś amfiteatr w Szczecinie nosi imię Heleny Majdaniec, a przed wejściem na jego teren wszystkich wita piosenkarka uwieczniona w dynamicznej twistowej rzeźbie. Jak to niepostrzeżenie człowiek tworzy historię…
Ojciec, który kolegował się z ojcem pani Heleny (szachiści) opowiadał, że podobno przez jakiś czas, gdy panowie spotykali się na partyjkę, a rozmowa schodziła na temat pani Heleny, mówiono o niej Karin.
– Jest tak – mój gość się ożywił. Wykonał trzy skłony w stylu kantońskim, obie dłonie ułożył na stole, rozszerzył palce i zastygł na moment w bezruchu.
– Przytuliński… czy pan wie, że nazwisko sytuuje pana w życiu, określa role, decyduje o losie człowieka, który je nosi? Zawsze, gdziekolwiek by to się działo, gdy kłaniałem się mówiąc: Przytuliński – wszystkie panie wręcz rzucały mi się na szyję. Tak, proszę łaski pana, tak wielki jest głód w niewieścim narodzie. Ale od początku… Było tak. Umówiłem się. Przyszedłem za wcześnie. Na ławce siedziała nieznajoma dama. Pewnie też, myślę, umówiona. I też ma zapas czasu. Dwa zapasy to prawie majątek. Przycupnąłem. Ale widzę, że ona ma raczej deficyt niż nadwyżkę emocji. Oko wilgotne, nosek lekko odpudrowany chusteczką z cudnie wyhaftowaną różyczką. Cham, myślę sobie, a może nawet gbur? Jak on mógł jej to zrobić? Taki Czerwony Kapturek tu siedzi, pantofelki czerwone, spódniczka taka jak i bolerko, a bluzeczka z czerwoną aksamitką. Torebka, rękawiczki, puderniczka i szminka… Proszę pana – Kleopatra to kompletny brak stylu wobec tej subtelnej kreacji. Spojrzała na mnie. Zwinąłem żaluzje moich powiek, zagryzłem wargi, ścisnąłem pięści. Ona momentalnie odczytała ten rycerski kod. Skinęła swoją hepburnową główką i rozpłakała się tak, że padłem na kolana wysuwając lekko moją dłoń, jak port bezpieczny, do którego ona, po ciężkim sztormie, może bez obaw zacumować.
Rzuciła mi się na szyję i po piętnastu minutach, nasze wargi przypominały matę kokosową, która nigdy dżdżu nie zaznała…. Terapia trwała dwa miesiące. Wtulała się we mnie jak trawa pod kosiarkę, mrucząc przy tym, nie rozpoznałem, ale coś na kształt pieśni rewolucyjnej. Marsylianka? Kojarzy pan? Tatuś nie opowiadał? Ha, ha, ha, ha…. Usypiała w moich ramionach, budziła się w tych samych, nie siadła do stołu inaczej jak wtulona w moją koszulę, wycierając zawsze usta o mój krawat. Uwielbiała wsuwać paluszki w kieszonkę od koszuli, w mankieciki, pliski, zaszewki i zakładki. Gdyby mogła, cała by się wtuliła, i nawet najlepszy tapicer nie rozpoznałby, że mam na sobie kobietę.
Zaiste, oryginalna i mało, że egzotyczna… Ona była astralna jakaś, jak zorza polarna, która omiata chłodem, a wzbudza żar. Boże, co ja piszę, przecież to jest notatnik służbowy. Kartki wyrwać nie mogę, bo wszystkie przesznurowane. Mój gość jakby w jakiś trans wpadał. Przed oczami zakręcił mi wirującymi rękoma morderczą kobrę, jak ta z telewizyjnej czołówki czwartkowego teatru sensacji.
– Wsiadam do taksówki. Spieszę się strasznie. Wołam – na lotnisko, proszę. Kierowca mówi, dobrze, niech pan jedzie. Ale nie rusza. Minęła sekunda, potem druga a kierowca ani drgnie. Proszę, ja muszę na samolot – proszę. No to niech pan jedzie, ja nie mogę – tłumaczy i łzami się zalewa. Proszę pana, zaczynam mięknąć, kobieta mojego życia na mnie tam czeka. A on, może to ta sama, która miała być moją? I wtedy dopiero do mnie dotarło, że kierowca taksówki siedzi razem ze mną na tylnym siedzeniu. Rzucił mi się na szyję i zaszlochał. Proszę pana, jak on zaszlochał, pan takiego szlochu w życiu nie słyszał. Pan mówi – kobiety płaczą, a mężczyzna? Tak nie płacze nawet niebo! Znów zaszlochał tak, jak hipopotam po zassaniu pierwszego od pół roku haustu wody na obrzeżach pustyni. Chłop był okazały, nieogolony, drapał mój policzek wywołując we mnie stres z dzieciństwa, gdy z chłopakami zakładaliśmy się, kto dłużej wytrzyma lizanie buzi przez krasulę sąsiada. Udało mi się wyśliznąć z żelaznego uścisku zrozpaczonego kierowcy i zająłem jego miejsce. Pędziłem na lotnisko a on cierpiał na tylnym siedzeniu. Widziałem go w lusterku i im bliżej lotniska, tym bardziej udzielał mi się jego ból. Zajechałem na parking przy wyjściu pasażerów przylatujących. Wróciłem na tylne siedzenie. Podałem mu moje ramię, od razu poczuł swój swojski zapach i potraktował mnie jak swoją poduszkę do spania. Dwa tygodnie wyprowadzałem go z tego stanu. Opanował się, zwalczył nastroje depresyjne. Żegnaliśmy się jak towarzysze broni z pola bitwy. Pa, Przytulciu usłyszałem na pożegnanie….
Właściwe to nie wiem… Czy istotą sprawy jest terapeutyczne działanie przytulenia czy jądrem zagadnienia jest odpowiedni do przytulania człowiek?
Zdarzyło się, że hotele były przepełnione. Śnieżyca odcięła nas na kilka dni od reszty świata w malowniczym schronisku w okolicach klasztoru St. Florian. Ludzi było po siedmiu, ośmiu na jedno łóżko. Pewien Innokontynentowiec bacznie mi się przyglądał. Ja piwo, on piwo, ja orzeszki, on orzeszki, ja podrapałem się za lewym uchem, on podrapał się za prawym. Błąd lustrzanego odbicia. Czyli miał problem koordynacji orientacyjnej połączonej z orientacją koordynacyjną. Nieubłaganie nadchodziła noc. W schronisku tworzyły się sekcje, grupy i komanda noclegowe. Gospodarz obwieścił, że klucze do pokojów zacznie wydawać poszczególnym formacjom dopiero o 22.00. Mój Innokontynentowiec ciągle nie spuszczał ze mnie oka. Robił dokładnie i wszystko tak jak ja. Wtedy zaświtała mi jasność najjaśniejsza – on się po prostu chce do mnie dopasować? Wtedy on pokiwał głową. Tak, tak… Jakim cudem odczytał moją myśl, której przecież nie wypowiedziałem, a tym bardziej w języku Innokontynentalnym. Tak, tak, jak dwie łyżeczki. I pokazał mi dwie dłonie wtulone w siebie tył do przodu, przód do tyłu. Ponieważ pochodzi z kraju wysoce zindustrializowanego, miał w głowie komputer a przynajmniej chip który pozwolił mu przeliczyć ilość miejsc noclegowych na chętnych do spania i wyszło mu, że po ułożeniu wszystkich zostaniemy tylko my dwaj, dla których nie będzie już miejsca w sypialni. Doskonale ten jego czip czytał moje rozumowanie, bo u jego końca wskazał wzrokiem ledwie widoczne drzwiczki w zabudowie schodów… No, nie – pomyślałem. A on: o, tak, tak, tak…. I wytakał….
Siedzieliśmy pod schodami jak myszki za piecem… Wtuleni w siebie, jak dwie łyżeczki, systematycznie zamieniając się rolami. Ja tyłem, on przodem, on przodem, ja tyłem. Nikt nam nie przeszkadzał, nikt nie wiedział o naszym istnieniu. Aż wreszcie ogłoszono, że drogi znów są przejezdne, możemy ruszać w podróż. Dziś, gdziekolwiek się kładę, o którejkolwiek godzinie i na czymkolwiek, zawsze przyjmuję pozycję łyżeczki. Tęskno mi się robi, ale śnię, że zawsze jesteśmy we dwie. Łyżeczki…
Kiedy się ocknąłem z tej zadumy, pan petent patrzył na mnie dość dziwnym wzrokiem, jak na petenta wręcz nieprzystojnym. Mierzył, taksował, oceniał… Nagle obaj zerwaliśmy się na równe nogi.
– Otóż zaświadczenie jest potrzebne. Wyraźny certyfikat, albo decyzja potwierdzająca, że jestem typem aspołecznym i okaziciel tego dokumentu powinien być z dala omijany przez wszystkich twardzieli, słabe kobiety, roztargnionych strażaków, a w szczególności – snajperów i górników odwiertowych. Inaczej, szanowny panie, skończę żywot w przypadkowych ramionach. Pan mnie rozumie?
Tak, tak, pomyślałem. Oczywiście, jasne, ma się rozumieć, inaczej być nie może, to sprawa przesądzona, poza jakąkolwiek dyskusją… I tu zwolniłem bieg moich myśli…. Akcja – reakcja, akcja – reakcja. A co się stanie, jeśli za chwilę wpadnie tu pół świata z wnioskiem, że dla zachowania równowagi emocjonalnej, uchronienia się przed depresją – ci ludzie zażądają urzędowego zlecenia na przytulanie się do właśnie tego jegomościa? Tak, tego wykluczyć nie można. Pójdę dalej we wnioskach. Zasugeruję powołanie departamentu, utworzenie certyfikowanych specjalistów do spraw przytulania, komisje odwoławcze, sądy przytuleniowe. W tej sytuacji nie wyobrażam sobie, żeby nie powołać zmilitaryzowanych grup doprowadzających przytulaczy do przytulanek. Opornych trzeba będzie wsadzać do aresztu przytuleniowego. Najbardziej potrzebującym ZUS wypłaci przytulankowe plus.
Mało!
Na powitanie – przytulanie, stanie w kolejce – wyłącznie w przytuleniu, w pociągu, autobusie, na rowerze… Może ten wariant jeszcze przemyślimy, ale bez wątpienia w pracy, szkole i obejściu gospodarskim – każdy z każdym. Jedno wielkie globalne przytulenie. Nie będziemy się upierali kto z kim, ważne, żeby żeby.
O!!! Wyczerpałem limit czterech stron maszynopisu na dzienny raport. Trudno. Będzie niedokończony. Porządek w Korytarzu musi być.
Na tym protokołu nie dokończono, uznając, że jego zakończenie nie ma żadnego wpływu na omawiana sprawę.
Add Comment