Serce świata – gdzie jest?

Serce świata – gdzie jest?

Notatka pierwsza:

Ile jest światów?

Trzy.

Przynajmniej w sobotę lub niedzielę. Zazwyczaj kilka minut po dziewiątej.

Światy: poszukiwane, postrzegane i wyobrażane.

Światy poszukiwane

I. Przed chwilą Leonek dał mi koncert… Niedzielny, więc trochę dłuższy od przypadkowego, śród tygodniowego, kiedy męczy go jakiś splinik i najlepszą nań metodą jest pochwała, akceptacja, podziw i zrozumienie. Dziś szarpał struny ze szczególnie wielkim przejęciem. Chwalony, sięgał po następną kompozycję.

– A zaśpiewaj, proszę, razem, z gitarą…

W pokoju zapanowała cisza.

– Ale ja nie śpiewam… – uwielbiam to Leonkowe, nie pozbawione podejrzliwości, oswajanie się z oczywistym faktem. Ja-nie-śpiewam. Kropka. A obok kropki ledwie widoczny znak zapytania z jeszcze mniejszym wykrzyknikiem. No właśnie, jak to, czy to możliwe, że JA nie śpiewam?!

– Nie śpiewałeś. Do tej chwili. Ale teraz możesz. Możesz, jeśli tylko chcesz. Śpiewaj! – kusiłem. – Może nikt ci jeszcze nie powiedział, że ty jesteś… artystą! Możesz, a nawet powinieneś na wszystkie sposoby przemawiać swoim talentem  do innych ludzi, twoich kolegów ze szkoły. Bo idzie o to, żebyś znalazł najlepszy sposób na przekazanie tego, co cię raduje i co ci się podoba, o czym chcesz powiedzieć innym. O tym, co dla ciebie lub według ciebie jest ważne…

Leon, przy całej swojej powściągliwości w wyrażaniu emocji, mieli te moje słowa. Milczy…

– A gama?

– Znam, umiem grać gamy. Różne.

– Świetnie. Graj! – szarpnął struny i ruszył rytmicznie, majestatycznie i beznamiętnie. – Ale też śpiewaj!

Po chwili słyszę nieśmiałe, wznoszące się mruczando.

– Duru tu ru mu…

–  Tak! Głośniej, o jeden tiptoczek głośniej od gitary!

Leon bez oporu przetwarza sugestię, nie dając po sobie poznać, czy jest ona dla niego rewolucyjna, idiotyczna, ciekawa czy bez sensu? Leon jest facetem, którego wyobraźnia z naturalnego porządku rzeczy błyskawicznie chwyta każdą sugestię, podpowiedź czy znak, by przy ich wsparciu rozpinać pajęczynę z doznań wysyłanych do niego przez wszystkie bodźce otaczającego go świata.

– Do, re, mi-fa-sol… laaaaaaaa… – Leon śmieje się do rozpuku!

Mój Boże! Jak cudny, wspaniały słowiczy tenorek! Poczułem się jak odkrywca, a może nawet konkwistador, który sposobem, przebiegłością i sprytem, ukazał dziecku Nowy Świat! Świat Głosu…

Leon nie przestaje być zdziwiony tym, że słyszy siebie śpiewającego! A ja, z trudem kryję wzruszenie.

– Wspaniale! Doskonale! Hej! Czyli już nie tylko świetnie grasz, ale i doskonale śpiewasz!

W tej sekundzie popłynęła śpiewana opowieść o żabce, która re re kum kum… re re coś tam. Tyle zapamiętałem.

Ale jak zaśpiewana! Gęba, ta wewnętrzna Leonka, śmieje się ze szczęścia.

– A, dziadku, dziadku, ja mogę dziadkowi zagrać nawet pięć dźwięków! O, tak! A teraz, teraz…

Ciekaw jestem, jak zareaguje na „Piotrusia i wilka”, którą to opowieść mu niegdyś wysłałem. Może wejdzie do lasu instrumentów, pozna ich charakter, wyczuje emocje, zrozumie onomatopeję i wtopi się w… poezję.

Leon chce grać na fagocie. Tak, jak jego kolega. Bo świat tego kolegi jest dla Leona tak sugestywny, interesujący, że mój wnuk chce wniknąć w te kosmosy z wyobraźni kolegi, chce je poznać. Choć o tym nie wie, nie racjonalizuje swego zachowania – on po prostu zwyczajnie i naturalnie ulega magnetyzmowi, urokowi, czarowi, ciekawości i fascynacji światem przyjaciela. Trudno o lepsze paliwo do odkrywania wymiarów kolejnych świató, zgłębiania własnego i tworzenia nowych! Z kimś innym, pospołu.

Weekendowe, poranne odkrywanie świata… Dla mnie i dla Leonka – prawa grawitacji przestają obowiązywać!

II. Na okładce tej niezwykłej książki zapisałem datę.

 

Wtedy  czynnych tu było przez całe lato kilka kiermaszy książek. Siódma rano, kwadrans przed północą, w samo południe… Ludzie przeglądali, podczytywali, kupowali. Dziś nie ma tych straganów.

Bo nie ma ludzi, którzy by tam przychodzili? Bo się nie opłaca? Bo wszystko można mieć w telefonie? Bo… Bo…

Literatura podróżnicza zawsze mnie interesowała. Ale wolałem świat oglądać własnymi oczami, niźli ekscytować się wrażeniami innych. I kiedy ta możliwość penetrowania krajów i kontynentów stała się, w czasach jakże dalece niesprzyjających podróżowaniu, okolicznością dla mnie całkowicie oczywistą i wolną od ograniczeń – puściłem się w jak najdalsze zakątki. Może kryła się za tymi dążeniami Ojcowa namowa, a raczej Jego tęsknica za jeszcze nie poznanym? Pięknie mówił i czytał po rosyjsku…

Oniegin także miał chęć niemałą
Puścić się ze mną w daleki świat;

Онегин был готов со мною
Увидеть чуждые страны; (wikipedia)

Kiedy po kilku latach moich wędrówek zaczęły we wspomnieniach nakładać się na siebie zapamiętane obrazy i zapachy, kolory i klimaty, z tego kalejdoskopu doznań coraz wyraźniej przebijały się już tylko twarze spotykanych niegdyś ludzi. Księgowy na Azorach, który jako jedyny mieszkaniec wyspy Pico uczył się kilkunastu języków obcych jednocześnie, malarka w Stambule, która tak kochała muzykę, że musiała ją malować, potomek polskich emigrantów na Alasce, który nigdy w ojczyźnie ojca nie był, ale każdy przedmiot w swoim domu znaczył polskością. Dan trochę mówił po polsku, grał po polsku, biznes robić chciał tylko z Polską. Potem – gitarzysta – poeta z Pragi, brodaty animator z Budapesztu, dystyngowana dama z Bremerhaven, hrabina z Barcelony, książę z Monaco, ekolog z Japonii, tajniak z Sankt Petersburga, pewna Dunka, która nie miała firan w oknach swojego mieszkania, do którego łatwiej przez okno niż drzwi się wchodziło… Szwajcaria i kolekcjoner motocykli, kajakarz z niegdysiejszej Jugosławii, sprzedawczyni swetrów z Norwegii, syn trapera ze Spitsbergenu, kolega journalista z Holandii, wlaściciel magicznego plattbodenschifu, Alicja z Alzacji, która zawsze siadała pod słońce.

Potem Grecja, Bułgaria, rumuńska riwiera, parasolniczka z Cherbourga, niezwykła Katalonka z… Frankenwaldu i belgijska zakonnica.

Kupiłem mapę. Zacząłem synowi zaznaczać miejsca, z których właśnie, często po północy, wracałem na chwile do domu, by rano, zanim się obudzi – pędzić jeszcze dalej. On zapamiętywał te punkty poprzez kolorowe matchboxy, które starałem się zawsze mu przywozić. Mapę wkrótce zwinąłem. Bo jak na niej oznaczać poznawanych ludzi? Z każdym wyjazdem było ich więcej, a kolejni wydawali się ciekawsi od poprzednich. Kiedy jednak przeszedłem przez Jad Waszem, przez tę salę ‘Pomnik Pamięci Dzieci’, ugiąłem się pod ciężarem myśli o tej bezmiernej bezduszności losu, który tysiącom upamiętnionych tu chłopców i dziewcząt odmówił cudu poznania smaku świata. Zabił ten ich apetyt na świat, który jest jakże potężnym taranem, wspierającym nas w pokonywaniu naszych codziennych trudów i spełnianiu marzeń.

Świat, to on jest jedyną świątynią, miejscem nieustannego cudu, którego niczym ślepcy – nie przeczuwamy nawet, niszcząc jego, świata, boskość.

Wiem… Powiesz – patos, banał, egzaltacja… Masz rację, bo nie przeczytałeś tej książki… Pozwól więc, że mówić będę dalej…

Więc – pomyślałem kiedyś – a może poznawanie świata nie ma sensu? Bo, czy będę człowiekiem mniej spełnionym jeśli nie zbłądzę w lesie tropikalnym ? Nie wskoczę do oceanu, by zajrzeć na jego dno? Nie przecisnę się przez najwęższą szczelinę, by odkryć jaskinię z czasów gdy właśnie czas ledwie się budził? Myśli galopowały, wewnętrzny spór tracił sens wobec argumentów bardziej krzykliwych niż merytorycznych.

Znów Jerozolima. Tak długo prosiłem mojego cicerone, aż wprowadził mnie do ortodoksyjnej szkoły przy ścianie płaczu. Była chyba druga w nocy. Usiadłem przy stoliku w niewielkiej wnęce, której ściany były po sufit wypełnione uczonymi traktatami. Na blacie tego stolika spał chłopiec. Miał może osiem, może dziesięć lat. Ten dzieciak od miesięcy, od lat wykuwał na pamięć mądrość ojców.

– O czym czytasz? – zapytałem, gdy się ocknął. Jego palec bezwiednie powędrował do ostatnio przeczytanego zdania. Zaczął, lekko kiwając się do przodu i do tyłu, recytować tekst. Z pamięci. Aksamitny, przyciszony głosik, z perfekcyjną artykulacją, ale…  w gruncie rzeczy – tak to widziałem – niemy! Miał tyle lat co… Leonek teraz…

– To traktat o pokarmach – wtrącił mój tłumacz.

– Zapytaj, kiedy się bawi, jakie ma zabawki, kto jest jego najlepszym kolegą? – tłumacz lekko się zruszył. Patrzył na mnie z wyraźną dezaprobatą. Zareagowałem dość gwałtownie na tę jego postawę, wręcz uniosłem głos. – Przetłumacz, proszę. Zapytaj!

Padło pytanie. Nie wiem, czy dokładnie to, które zadałem. Chłopiec uniósł lekko głowę, spojrzał na mnie. I nic nie odpowiedział. Nie zrozumiał pytania, nie miał nic do powiedzenia? A… Może nie maił kolegów? NIe, to n ie jest możliwe…

– Musimy iść – odezwał się mój przewodnik. – Nie powinniśmy tu w ogóle przychodzić. To nie jest miejsce dla ciebie. Ty nic nie rozumiesz.

Rzeczywiście. Nic nie rozumiem. Nie byłbym w stanie budzić mojego syna o drugiej w nocy, by rozważać mądrości zapisane w najświętszych księgach. Nie, nie potępiam, nie oceniam, nie ganię. Po prostu – nie jestem z tamtego świata. Może, gdybym był, to wtedy…

Więc świat jest taki, jakim go widzimy, jakim nam go pokazano, w jaki nas wkomponowano? Zgodny z objaśnieniami ojca, wskazówkami matki? Nawet jeśli wydają mi się ich zapewnienia wątpliwymi, mam je wyznawać i przenosić dalej, w czasie, w przestrzeni otwieranej kiedyś, później przed moimi dziećmi? Nie obejmuję sensu tej swoistej powinności wobec tradycji, społeczeństwa, narodu, historii i… Co to? Słyszę chrapanie? Hm… No tak, nie inaczej, chrapanie prosto z Nieba… Na moje mądrości? Oj Niebo, widzę, że u was też przydałaby się silna ręka i wszystko na nowo poustawiała zgodnie z rzeczy porządkiem!

 

III. W tej sekundzie, zupełnie bezwiednie, bez najmniejszego celu – mechanicznie, jak robot zdanie sterowany, otworzyłem tę książkę, na stronie 251. W gruncie rzeczy – ona sama się otworzyła! Oto akapit 74.

    

 

Kiedy świat, jaki człowiek sobie stwarza, jest w mniejszym stopniu wyrazem jego twórczej duszy, lecz raczej mechanicznym aparatem o szczególnych, dążących do potęgi celach, staje się twardy, ciasny i sztywny w swej formie i osiąga skończoność techniczną tylko kosztem niezmierzonego mnóstwa różnych możliwości. Człowiek ustanawia przez swą pracę twórczą ludzkie stosunki między sobą a swem otoczeniem tylko przepajając przyrodę swem własnym życiem i swą własną miłością. Swem dążeniem do utylitaryzmu zwalcza przyrodę, wypędzając ją ze swego świata, zniekształca ją i zanieczyszcza brzydotą swego chytrze obliczającego postępowania. Ten sporządzony przez człowieka świat, pełen wiecznie zgrzytających kół i kółek, umacnia go wciąż w wyobrażeniu i przekonaniu o istnieniu wyłącznie mechanicznego porządku świata, w którym nie ma nic osobowego a przeto także i nic ostatecznie rzeczywistego.

 

 

 

(Rabindranath Tagore, Szept duszy. Przekład: Jerzy Bandrowski, Lwów-Poznań 1922, Nakładem Wydawnictwa Polskiego.

 

Poznawanie świata zewnętrznego jest / powinno być więc uzupełnieniem? Tylko kontekstem? Ale czego, do czego?

IV.

Jakiś czas temu Tadeusz przysłał mi maila od naszego krajana z Sankt Petersburga. Ten poszedł do tamtejszego archiwum i wydobył tak nieoczekiwane i zaskakujące informacje na temat naszego Dziadka, a także Ojca.

Dziadka nie poznałem. Z Ojcem – bywało – rozmawiałem z całą bezczelnością na jaką się mogłem zdobyć, często ryzykując spoliczkowanie. Miałem naście lat, więc o świecie wiedziałem już wszystko. A już na pewno o tym, co jest dobre, a co – złe. Oberwę, ale zapytam – cynicznie kalkulowałem. Nie oberwałem, zapytałem, ale nie wszystkie odpowiedzi uzyskałem.

W szufladzie ojca był medal. „Za odwagę”. Śmiałem się. Taki niespotykanie spokojny, wręcz wycofany, nad wyraz uprzejmy człowiek – bohaterem, gierojem?

– Wejdź wreszcie, nie stój pod drzwiami urzędu, tylko wejdź, i załatw już tę sprawę! – kpiliśmy z jego filozofii „miejsca w społecznym szeregu”, przypisanego kademu z nas. Jakby z Czechowa, może i Tołstoja, a już bez wątpienia z Gogola…

Ojciec miał zawsze opory, jakiś niezrozumiały dla mnie mechanizm krępujący go, że oto przychodzi do owego gogolowskiego czy czechowowskiego urzędnika, pewnie wysokiej, XI rangi, z własnym kałamarzem – by zawracać mu głowę prośbą o jakieś zezwolenie na wiatę czy wycięcie drzewa na działce… Tak przecież nie uchodzi! On, tam, ten urzędnik, może jakieś sprawozdanie dla naczelnika przygotowuje albo raport dla samego, wielmożnego pana gubernatora! I jak mu tak małą sprawą głowę zawracać. Nie, nie uchodzi, nie uchodzi.

Ojciec nigdy nie powiedział, za co ten medal dostał.

– Dawali wszystkim to i mnie dali – tak mi się coś w głowie kołacze, że mógł był mi na kolejną prowokację tak właśnie odpowiedzieć.

W mailu od Tadeusza była kopia rozkazu dowódcy takiego to a takiego pułku o przyznaniu medalu za odwagę młodszemu sierżantowi Koszurowi…

za to, że w rejonie wioski Bratuż (znanej z działań wojennych 1812 roku – podkr. M.K) zapewnił terminowe dostarczanie meldunków z kompanii do dowództwa batalionu, osobistym przykładem nakłaniał swoich towarzyszy do pomyślnego wypełniania zadań stawianych przez dowództwo, aby stworzyć twardą obronę na linii frontu, a na w nocy z 27 na 28.04.45, ogniem swojego karabinu maszynowego rozpędził grupy Niemców, którzy próbowali przedostać się na teren naszej obrony.

 

Czytałem i podświadomie się rozglądałem za najmniejszą mysią norą, w którą powinienem był się teraz schować ze wstydu za brak szacunku dla Ojca.

A tyleśmy razy rozmawialiśmy, tyle razy pytałem: strzelałeś, zastrzeliłeś, do ciebie strzelali, jak to pojmowałeś, byłeś wściekły, zły, sterroryzowany po tym, jak na dworcu we Lwowie czy Wilnie, was studentów postawiono w szeregu, na peronie i oznajmiono: dla was wozwrotu niet?

Byli mięsem armatnim. Byli Polakami, którzy dopiero co znaleźli się pod okupacją niemiecką, potem czerwono armijną, znów niemiecką. Takim nie można ufać. Więc będzie się ich wysyłało z okopów do ataku, by rozpoznać rozmieszczenie karabinów maszynowych wroga.

Świat człowieka, z którego jesteś – jak świat ten poznawać? Był czas, w którym mogłeś głębiej wniknąć w świat Ojca, poznawać go może nawet bez ograniczeń – dziś, jest on dla ciebie mglisty i irytująco mało rozpoznawany. Wręcz astralny.

Inna rzecz – co zrobiłbyś z tą wiedzą? Jak mogłaby ona ciebie zmienić? Wpłynęłaby na twoje widzenie twojego świata?

 

V. Tego Niemca poznałem chyba na jakiejś konferencji lub sympozjum dziennikarskim.

– Ich bin in Stettin geboren … – szepnął mi do ucha

– Wir sind also Landsleute! – zareagowałem. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Lekko się cofnął, zbladł, oczy nabiegły łzą, usta zadrżały… Był w wieku mojego Ojca. Elegancja, elokwencja, dystynkcja, doskonały francuski, przepiękna żona, luksusowy dom, ogród jak z bajki. Teraz na emeryturze, jako rzecznik prasowy wielkiej państwowej firmy z Niemiec Federalnych. Zakolegowaliśmy się. Pokój gościnny, w którym od czasu do czasu się zatrzymywałem, zawsze z elementami polskimi. Dyskretnie wplecionymi między firanki, falbanki, obrusiki, bibeloty.

– Marek, hast du gesagt – sind wir Landsleute?

Był rok 1988, może 1989? W czasie wojny mój znajomy był w wieku poborowym. Myślał, że będę go wypytywać o przeszłość? Nie. Nie miałem najmniejszego zamiaru. Tyle strachu widziałem w jego oczach, gdy wymawiał to jedno słowo – Landsleute… Przyjął je jako znak krzyża po nieodbytej spowiedzi? Wtedy i dziś jestem w tej sprawie w sferze ponadwerbalnej. Trochę boję się z niej zejść by nie wpaść pod koła zbrojne w stalowe gąsienice prawdy, skargi, zemsty, żądania… pieniędzy. Pieniądze, no właśnie… To dla wielu z nas najwyższa forma zadośćuczynienia za nasze cierpienia.

Mój znajomy miał marzenie. W młodości trenował wioślarstwo. W Stettinie, to znaczy – Szczecinie, poprawiał się regulaminowo… (Hm… Skąd mi do głowy przyszło to słowo?) Barwnie opowiadał o gonitwach u stóp Wałów Chrobrego.

– Raz jeszcze wsiąść do łodzi i powiosłować…

Załatwiłem wszystko. Dwa wyczynowe kajaki, młodzi wioślarze. Nawet pogoda, jak w sierpniu 1939 roku.

Z żoną mojego znajomego podeszliśmy do nabrzeża, gdy on pobiegł zmienić strój na sportowy. Po chwili wyszedł z przebieralni w oryginalnym trykocie, który przechowywał przez tyle dziesiątek lat. Lekko spłowiała tkanina opinała wysportowaną ciągle sylwetkę mojego kolegi. I tylko jeden element, jak kleks na śnieżnej karcie burzył tę nieco metafizyczną aurę, niczym z obrazów Williama Turnera – ślad na trykocie po odprutym hakenkreuzu.

Archeolog czy paleontolog weźmie w dłoń garść piasku i od razu dostrzeże tam kawałek zęba przedpotopowego potwora. Inny, na powulkanicznej skale omywanej falą oceanu zauważy odcisk węża sprzed miliona lat.

I to już wystarczy, by w oparciu o tę wiedzę – budować, rekonstruować świat, jakim był wtedy, gdy ten jaszczur oddawał ducha, miażdżony przez swego oprawcę na rozpalonej lawie, stygnącej u brzegu morza .

VI. Co więc jest światem? Jak należałoby słowo to, ten termin zdefiniować? Nie ma definicji jednoznacznych i poetyckich. Brak wariantów metaforycznych czy epickich. Nie, proszę, odrzuć wsparcie ze strony sacrum! Nie masz w gruncie rzeczy najmniejszego o niej pojęcia, więc nie wykorzystuj jej jako argumentu!  Spójrz na ten  świat całą potęgą swojego umysłu i powiedz: świat jest… No, śmiało, jest… Wiesz? Bo ja nie wiem.

Która godzina? O, już po południu. Ostre słońce bezpardonowo wbija się w ekran laptopa. Spacer. Tak, natychmiast, na spacer. Nigdzie nie myśli mi się lepiej jak w czasie spaceru brzegiem morza. Idę!

Okey, idę.

Hm… A miałem napisać o tej książce, o sercu świata. Może to i dobrze, że muszę teraz wyjść. Prawdę mówiąc, i to w największym zaufaniu – nie wiem, co miałbym napisać… Ian Baker, strawiwszy najważniejszą część życia na poszukiwaniu serca świata – znalazł je. Wykonał więc w jakimś sensie robotę za mnie. Okazało się, że choć innymi drogami, to jednak szliśmy razem w tym samym kierunku. Dotarliśmy w to samo miejsce… Jest jedno, a imion ma tysiąc. Więc pomiń je, a ujrzysz jego serce.

No… I taka właśnie jest TA książka…

Add Comment