OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – >>WIELKIE KONCERTY LIVE SIÓDEMKI – >>JOSE CARRERAS cz. 1

1993… To był rok!
De Lucia – Carreras – Wakeman & Wakeman

Dla szczecińskiej społeczności były to trzy wydarzenie, porównywalne z lotem człowieka w kosmos. Nigdy wcześniej nie wystąpili tu, nad Odrą artyści klasy światowej, legendy i mistrzowie gatunku.


 

Kiedy życie skąpi frapujących tematów, gdy niewiele lub nic wyjątkowego wokół się nie dzieje – media umierają. Aby żyły – muszą tworzyć i unieśmiertelniać fakty.


Po słynnym koncercie trzech tenorów w Termach Karakalli w Rzymie (7 lipca 1990 roku, Pavarotti, Domingo, Carreras) świat oszalał na punkcie wielkich operowych głosów. Nagranie z tego koncertu ciągle jest na pierwszym miejscu sprzedanych płyt z nagraniami muzyki klasycznej.

Nieprzebrany tłum tonął w deszczu, gdy Luciano Pavarotti śpiewał „Nessun Dorma” w Hyde Parku 30 lipca 1991 roku. Przypuszczałem, że wydarzenie to będzie miało wymiar globalny, ale że aż tak wielki – tego się nie spodziewałem.

Uzyskałem licencję na bezpośrednią transmisję tego koncertu dla widzów Telewizji Polskiej. Anglicy byli nam przychylni, zrozumieli już, czym dla nas była żelazna kurtyna. Wszyscy zachodni producenci świetnie znali jedno polskie słowo: „Wałęsa”. Gdy to nazwisko padało w rozmowach, można było uznać, że połowę negocjacji mamy już za sobą.

Telewizja Szczecin była wtedy potęgą na polskim rynku telewizyjnym. Niemal codziennie oferowaliśmy antenom ogólnopolskim transmisje ze wszystkich, ale to absolutnie najważniejszych wydarzeń kulturalnych na świecie – od całodobowego koncertu Simple Truth (na rzecz Kurdów) po wybory Miss World i wręczenie Nagród Nobla czy finał Super Bowl. Nasze transmisje koncertów Dire Straits, Whitney Houston czy Queen wyludniały ulice polskich miast.

Pan profesor Zbigniew Religa z wdziękiem chirurga i kardiologa jednym cięciem pozbawił mnie dobrego samopoczucia. Zorganizował koncert z udziałem Placido Domingo. Kiedy zapowiedział kolejny hit – występ Jose Carrerasa, i to w duecie z Montserrat Caballé – nie miałem innego wyjścia: w upiornie burzową noc, przez połowę Europy tonącej w ulewnym deszczu, z wybitym reflektorem w moim scorpio, pojechałem do Modeny, do Luciano Pavarottiego. Trzy niezapomniane dni w rezydencji maestra. Wielki miłośnik koni organizował właśnie w swojej stadninie pierwszy z serii koncertów z artystami sceny rockowej i pop – „Pavarotti and friends”. Kanał 7 i Dwójka transmitowała mój wywiad, reportaż z imprezy ze zdjęciami Janka Kuczery i oczywiście sam koncert. Listę obecności podpisali: Lucio Dalla, Sting, Zucchero, Aaron Neville, Patricia Kaas, Simona Ventura, Brian May, Mike Oldfield, Suzanne Vega, Bob Geldof.

Taką telewizję mieli wtedy szczecinianie.

Ale to wszystko to nie to samo, co jeden z tenorów na żywo, w twoim mieście, dla twojej widowni. A Carreras był niemal na dłoni, u profesora Religi w Zabrzu. Agent tenora zaproponował, aby orkiestra Opery i Operetki pojechała z Carrerasem na koncerty do Szwecji.

Karta szła mi jak z płatka.

O szczegółach pozostałych przedsięwzięć – w kolejnych rozdziałach.

Dopiero teraz, gdy przeglądam stare dokumenty i korespondencję – uświadamiam sobie w pełni, że zorganizowanie koncertu Jose Carrerasa w Szczecinie we wrześniu 1993 roku mógłbym porównać do… wyprawy na Księżyc.

Dlaczego? Wszystko, co wiązało się ze współpracą z wielką agencją reprezentującą największych artystów świata – było nowe, a prawdę powiedziawszy – w zakresie i rozmiarach organizacyjnych – kosmiczne. Specyfikacja kontraktu, obostrzenia nieustannie mnożone przez agenta artysty, niezwykle szczegółowy i precyzyjny wykaz cateringu z jednej strony i wymagania sprzętowe z drugiej. Do tego zakres oprawy promocyjnej, skompletowanie orkiestry o bardzo określonym składzie, a także zapewnienie ochrony interesów artysty na niespotykanym wręcz poziomie.

Jose Carreras – fotografia z pakietu promocyjnego

Jose Carreras nie lubił występów na wolnym powietrzu. A wrzesień 1993 roku w Polsce nigdy nie należał do upalnych. Jedynym miejscem, które mogłem wskazać, z oryginalną dla telewizji scenerią, był znów dziedziniec Zamku Książąt Pomorskich. Jedynymi partnerami do współpracy mogli być tylko dyrektorzy Warcisław Kunc i Ryszard Markow z Opery i Operetki w Szczecinie. To była ich kompetencja artystyczna i to oni mieli zamkowy dziedziniec.

– Gramy? – zapytałem, gdy Warcisław Kunc bujał się w fotelu w moim gabinecie na X piętrze wieżowca radiowo-telewizyjneg. Usiadłem obok, z plikiem dokumentów określających warunki organizacyjne imprezy. Bujaliśmy się obaj przez dłuższą chwilę, studiując szczegóły przedsięwzięcia.

– Gramy? – powtórzyłem pytanie.
– Nikt za nas tego nie zrobi – dyr. Kunc uśmiechnął się rozbrajająco, jak przedszkolak na myśl o nowej psocie. – Gramy!

Obaj kończyliśmy szkoły techniczne, jesteśmy specjalistami od maszyn i elektromechaniki. W gustach i oczekiwaniach artystycznych, w zasadzie – w mojej ocenie – byliśmy zgodni: ja jako amator, a Warcisław Kunc jako profesjonalista. Metrykalną różnicę jednej dekady uznałem za dopuszczalny błąd statystyczny.

– O, Delius! Kto go dziś słucha? – mój gość lubił zaglądać na półkę z płytami w moim gabinecie. Przerzucał pudełka, zaglądał do książeczek. – No proszę, Peter Schreier! … Zaskoczył mnie jako dyrygent. Słyszał pan jego „Requiem” Mozarta? To nagranie z Lipska? Znakomite!

Od razu ręka maestro poszła lekko w górę, pojawiło się mruczando i Lacrimosa się zmaterializowała.

– No dobrze, ale scena na dziedzińcu nie ma zadaszenia. Nie zmieszczę na niej całej orkiestry, której nie mam… Będzie zimno… Czy my w ogóle mamy coś pewnego, żeby ten koncert zorganizować?
– Uhmu… – dym z mentolowych princów wydał mi się wyjątkowo gęsty. – Tak. Mamy Carrerasa!
– A… No to dobrze, że chociaż tyle…



Jednego byliśmy pewni – to musi być koncert, jakiego w Szczecinie jeszcze nie było! Dyrektor Kunc poprowadzi orkiestrę na powitanie, nasza primadonna Romana Jakubowska-Handke zaśpiewa w duecie z Carrerasem, a potem pan Warcisław Kunc raz jeszcze stanie na dyrygenckim podium. Takie były nasze warunki.

– No tak, tylko skąd ja tylu muzyków wezmę? Muszę z nimi popracować, to nie może być żadna „letnia orkiestra festiwalowa”!

– Kiedyś grałem na akordeonie – wtrąciłem nieśmiało. – I mam jeszcze mandolinę.
– Uhmu… Dobrze wiedzieć, zapamiętam – maestro ledwie kiwnął głową, a jego fryzura wykonała obiecujące pas!


W owym czasie nikt, żadna instytucja nie odmawiała telewizji, jeśli ta zwracała się z prośbą o pomoc. Oczywiście, trzeba było wymierzyć we właściwy cel.

Potrzebny będzie namiot, odpowiednie mikrofony, nowoczesne oświetlenie. Scena musi być tak zbudowana jak w każdym miejscu na Zachodzie, gdzie artyści tej miary co Carreras występują na co dzień.

– No to teraz pogadajmy o… – batuta poszła w górę, w oczekiwaniu na mój wist.
– o… kasie.

Ośrodek TV nie miał żadnych środków na zorganizowanie koncertu. Mógł go zarejestrować, sprzedać jednej z anten ogólnopolskich, poszukać reklamodawców i sponsorów. Za występ artysty mogła zapłacić wyłącznie Opera jako strona kontraktu, której my mogliśmy zapłacić honoraria, gdyby koncert udało się wyemitować w programie ogólnopolskim.

Dyrektor Ryszard Markow, człowiek o kamiennej, tyle, że zawsze uśmiechniętej twarzy nie zareagował w jakiś szczególny sposób na wysokość honorariów artysty.

– Mnie pan pyta? – żachnął się, napotykając wzrok swojego szefa. – Ja nie mam takich pieniędzy w teatrze. Chyba, że pan je ma…
– No tak… – Warcisław Kunc płynnie przeszedł do następnego wątku. – Sprzyja nam PKO BP, ten drugi, PeKaO S.A. też pewnie mógłby się dołożyć.
– Mam komputerowców, transportowców, glazurników – dodałem. – Z producentem szampanów już jestem po słowie[1].
– A bilety? – obaj spojrzeliśmy w kierunku dyrektora Markowa.
– Najdroższe w historii Szczecina!
– I pakiet darmowych wejściówek – dodałem.
– … niewidomi, weterani, uczniowie szkoły muzycznej – dyrektor Kunc odczytywał przygotowaną przeze mnie listę. – I bezwzględnie dobrzy pedagodzy! Nauczyciel musi wiedzieć, do jakiego ideału winien dążyć w swojej pracy pedagogicznej. Doznania podczas takiego występu mogą być dla niego prawdziwym katharsis. Proszę zdecydowanie dopisać: pe-da-go-dzy. Nawet za darmo. To bardzo ważne.


Wracałem z opery do wieżowca, niczym jednokołowy tramwaj, przeskakując z jednej szyny na drugą, byle prędzej, byle tylko nie tracić czasu. Na głowie miałem… namiot, który mógłby szczelnie osłonić estradę i zamkowy dziedziniec. Nawet jeśli go znajdę, to kto mi go przywiezie?

Ernst Schliemann, pomysłodawca i organizator regat Baltic Traditional, z którym ściśle współpracowałem już od ponad roku, czekał na mnie w moim gabinecie.

– Przepraszam cię za spóźnienie… Mów, mów… Ile jachtów się zgłosiło? Kamera zaraz przyjedzie, masz trzy minuty na wypowiedź – rzucałem pół zdaniami, jakby to były płaskie kamyki odbijające się od spokojnej tafli wody.
– Coś się stało? – zapytał Ernst, mając ku temu pewnie jakieś powody.
– Potrzebuję namiot, na występ Jose Carrerasa.
– Tego Carrerasa?
– Uhmu…
– I co – masz?
– Mam mieć, jak mi pomożesz – rzuciłem półżartem, parafrazując znaną scenkę kabaretową. – To twój dziadek odkrył ruiny Troi. A ty, zamiast bujać się po Bałtyku, poszukałbyś mi jakiś współczesny składany amfiteatr. I niedrogo!
– Dla Carreasa?
– Tak, na tyle duży, aby pomieścił dwa może nawet trzy tysiące osób.
– Rozumiem. Mogę zadzwonić? Do Bielefeld.
– Rozmowy międzynarodowe – z tego białego aparatu.

Ernst poprosił o kartę papieru, wystukał na klawiaturze telefonu długi numer. Coś komuś opowiadał, gestykulował.

– Jak duży namiot? – zapytał, zasłaniając dłonią mikrofon.
– Jak „Cutty Sark” i to pod pełnymi żaglami…

Ernst, rzeczywiście wnuk wielkiego archeologa i badacza starożytności Heinricha Schliemanna, który odkopał Troję, miał ponadnormatywną wyobraźnię. I był uparty w dążeniu do celu. Po kolejnym kwadransie, gdy już skończyliśmy filmować jego wypowiedź do magazynu Morze, nadszedł fax.

– Mamy takie namioty – Ernst układał kartki na moim biurku.
– Świetnie. Doskonały, idealny, mój Boże, jesteś prawdziwymi Schliemannem! – nie kryłem zadowolenia.
– Ale wszystkie już są wypożyczone. Jest sezon. Tej klasy scenę z namiotem musisz zarezerwować na pół roku, a nawet na rok przed imprezą.
– W Niemczech tak, ale nie w Polsce! – wróciłem na pozycję startową, bez szansy na jakiekolwiek korki startowe. – Wy w ogóle nie jesteście spontaniczni, a tym bardziej – operatywni. Ja ten namiot muszę tu mieć za t-r-z-y tygodnie.

Ernst bez słowa wstał, uścisnęliśmy sobie dłonie i ruszył w stronę drzwi. Zanim je za sobą zamknął, pokiwał głową.

– Masz rację. My, Niemcy, nie mamy takiej fantazji, o jakiej mówisz. Zabrakło nam na nią miejsca w naszej duszy. Bo w całości zajęła ją nasza… skuteczność. Trzy tygodnie. Rozumiem…

I dostałem ten namiot, który był nie do zdobycia!

Wypożyczony na trzy dni, które w praktyce zamieniły się w kilka tygodni, bo już miałem potwierdzony występ kolejnej gwiazdy na zamkowym dziedzińcu. Namiot ze sceną – marzenie, jak na polskie ówczesne wyobrażenia. Namiot multiplikowalny, który mógłby zadaszyć cały zamkowy dziedziniec. Namiot stały, trwały i niezniszczalny, a co najważniejsze – zmuszający do jego wykorzystywania!

Jak przywieźć to cudo do Szczecina? Hm…. Jeśli zadzwonię do jakiejś firmy transportowej, to mogę trafić na właściciela, który jest zagorzałym entuzjastą tenisa. A inny – może nie wychodzić swoimi zainteresowaniami poza piłkę nożną? Za taką usługę transportową skasują mnie jak za jazdę bez biletu w tramwaju.

Kto może zareagować pozytywnie na Carrerasa?

Zadzwoniłem do Witolda Sarosieka. Nie miałem czasu na studiowanie upodobań muzycznych zachodniopomorskich biznesmenów i ich w pewnym sensie w tamtym czasie lidera, kandydata na posła.

– Namiot? Jakie są wymiary najdłuższego elementu? – mój rozmówca, gdy zacząłem mówić mu na występie, że artysta, że warto, że pokażemy planszę sponsora, przerwał tę moją wyliczankę.
– Panie Marku, okay, co pan potrzebuje? Proszę konkretnie.

Wyrecytowałem jednym tchem dane techniczne przesyłki. Po kwadransie – telefon.

– Słyszałem, że coś mamy panu przewieźć – Marek Kamiński oczekiwał ode mnie na odpowiedź równie krótką i konkretną, jak to pytanie, które rano usłyszałem od Witolda Sarosieka.
– Ale, no właśnie, bo… A ile to będzie kosztowało?
– Policzymy po wszystkim…
– Ale księgowa, pan rozumiem, muszę mieć pewność, że cena nie przewrócić i wieżowca radiowo-telewizyjnego…
– Bez obaw. W najgorszym wypadku będzie miał pan namiot…

Później dowiedziałem się, że panowie uzgodnili sprawę w sposób dla siebie bardzo typowy: ja zapłacę za paliwo, a ty ładunek przywieziesz na swój koszt. My – organizatorzy – zapłacimy ryczałt. Tego typu nieformalne formalności były wówczas normą wśród przedstawicieli nowej klasy biznesu. Na początku lat 90. XX wieku ludzie jakoś inaczej niż dziś reagowali na prośby. Sprawy trudne rozwiązywało się natychmiast, a obie strony były niejako z urzędu pozytywnie usposobione, nastawione na sukces. Może wtedy wszyscy trochę bardziej się lubiliśmy? Czy dziś także dalszy ciąg tamtej rozmowy wyglądałby identycznie?

– Ale ja ten namiot będę musiał potem odwieźć – moderowałem z nieskrywanym zatroskaniem.
– Jasne. Płaci pan za kurs w jedną stronę. Rzadko mamy ładunki powrotne, więc – bez obaw – wszystko jest w porządku.

Inni przedsiębiorcy zachodniopomorscy zareagowali równie błyskawicznie jak Witold Sarosiek.

– No, takiego koncertu jeszcze nie było! Cała Polska powinna tu przyjechać!


Tak, takiego koncertu w Szczecinie nie było… Ale z tą Polską na zamkowym dziedzińcu to chyba lekka przesada. Hm… chociaż… te kilka autokarów z Niemiec…? Przydałyby się. Oczywiście! Przygraniczny Szczecin mógł dotychczas co najwyżej nasłuchiwać odgłosów z wielkich estrad Berlina czy Hamburga, Kopenhagi, a przy dobrej pogodzie może nawet z Pragi lub nawet Sztokholmu. Warszawskie przedsięwzięcia zatrzymywały się zazwyczaj na Poznaniu. Do ujścia Odry nie docierały. Daleko, osadnicy, oni nawet przyzwoitej sceny nie mają – pokpiwano z nas.

Tak…  Może mieli rację, że Szczecin to dla nich koniec świata! Ale dla przygranicznych Niemców, Szczecin był i ciągle jest tego świata początkiem. Jest metropolią.

Nieformalnym ambasadorem firm zachodnich w mieście był w tamtym czasie pan Alex Kloszewski, dyrektor hotelu Radisson. Jego firma, niczym statek z innej planety, była miejscem aklimatyzacji biznesmenów i majętnych turystów. Tylko ten hotel oferował gościom standard europejski.

Alex Kloszewski angażował się we wszystkie ważne przedsięwzięcia miejskie, nawiązywał kontakty, podpowiadał i co doprawdy było bardzo ważne – wspierał sponsorskim gestem niektóre inicjatywy. Lokował reklamy naszych imprez w prasie berlińskiej, informował członków amerykańskiej Izby Handlowej o naszych zamiarach. Zachęcał niemieckie biura turystyczne do uwzględniania w ich ofercie naszych koncertów.



Kwestę w Szczecinie rozpoczęliśmy z dyr. Kuncem razem, a także każdy z osobna. Z pustym workiem po pieniądze na ten koncert pukaliśmy do gabinetów prezesów i dyrektorów. Na kartce rysowaliśmy im pierwszy rząd na widowni, VIP-owski.

– Kto zadeklaruje mniej niż XXX – nie przeskoczy nawet trzeciego rzędu. Kto zechce jednak kupić bilet VIP-owski, będzie musiał sięgnąć rzeczywiście głęboko do kieszeni.
– Woli pan, panie prezesie siedzieć za dyrektorem D-skim, czy przed profesorem G-skim? – ten chwyt działał najlepiej. – Okay, może się Pan zastanowić, ale nie gwarantuję, że to miejsce będzie jeszcze jutro dostępne.

Faksy, telegramy, telefony… Lista rezerwacji biletów, tych najdroższych, szybko się wypełniała.

Inne spotkania odbywaliśmy w stylu typowym dla audiencji w pałacu książęcym, ze wszystkimi szykanami, z kwiatami i pralinkami…

– A pani prezes ma taką małą torebkę? – Warcisław Kunc kokietował szefową nowego Kredyt Banku.
– Ale pana zmieszczę w niej, bez wyjmowania szminki i puderniczki… – w tym momencie dał się słyszeć charakterystyczny klik długopisu, a zaraz po nim, kojący nasze serca odgłos podpisu zamaszyście składanego na ofercie sponsorskiej. Lubiliśmy ten dźwięk. Szczyt muzycznej elegancji…



Oprawa, reklama, plakaty, banery, ulotki, okolicznościowe gazetki… Grzegorz Kozłowski z Computer Land, firmy wynajmującej najwyższe piętra wieżowca ORiTV w Szczecinie poprosił o możliwość umieszczenia banera firmy na zamkowym dziedzińcu.

– Ale takiego… od średniowiecza do… – tu wykonałem ruch ręką prawie o 360 stopni – do dziś?

Obaj przez chwilę kiwaliśmy głowami. Ja myślałem: ile też on może nam dać, a on zastawiał się zapewne: skórę ze mnie zedrze?

– Wie pan, Carreras, Computer Land… Nieźle stroi, prawda? – stąpałem po kruchym acz zasobnym w finanse informatycznym lodzie.

No tak…. Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, bo je po prostu mają. Faktura na bodaj 50 ówczesnych milionów to nie był rozbój w biały dzień. A wtedy właśnie ukazała się najnowsza wersja systemu operacyjnego DOS. Więc gdyby tak, do tego systemu, przecież nie inaczej – udało się dołączyć jeden komputer dla ośrodka, panie dyrektorze?

Nazajutrz na biurku miałem już dyskietki. Karton z pięknym komputerem IBM – dotarł kilka dni później.



Opera przedłożyła zaprzyjaźnionemu z telewizją bankowi plan spłaty kredytu na sfinansowanie koncertu. Kwota była jednak na tyle wysoka, że nawet najbardziej życzliwy naszej sprawie finansista musiał poprosić o poręczenie.

– Więc? – Warcisław Kunc nie oczekiwał innej odpowiedzi jak tylko tę, że Ośrodek TV poręczenie takie potwierdzi. I potwierdzenie takie otrzymał.


Przygotowania ruszyły… rutynowym trybem. Od czego zaczynamy? Rzut oka na listę z biura agenta Carrerasa: temperatura powietrza na estradzie nie niższa niż 21 stopni. Na estradzie, na wolnym powietrzu… Pod koniec września! W Szczecinie!

– A którego dziś mamy? A, to jeszcze parę dni w zapasie. Ochuchamy, dwie farelki dorzucimy. Będzie dobrze! – dyrektor Kunc miał w swoim głosie pewną tonację, która mimo upływu lat wcale się nie zmienia. Potwierdziłem to dziś rano, 20 września 2023 roku, gdy zatelefonował z rezydencji naszej królowej, primadonny, pani Ireny Brodzińskiej, nie mniej niż w latach tamtych, promieniejącej optymizmem.

Promienniki ciepła – w tamtym czasie nieoczywista sprawa – zdobyliśmy w ostatniej chwili. Żartowałem – może udałoby się z wojska wypożyczyć koksowniki? Carrerasa ubralibyśmy w fufajkę, rękawice. Nie ma szansy, aby odmówił występu. Ale co zrobimy, jeśli zacznie padać deszcz, a po trzydziestu minutach opadów, na estradzie zlokalizowane zostaną plamy wodne o wysokości do 2 mm? W takiej sytuacji artysta ma prawo odstąpić od wykonania zlecenia bez konieczności zwrotu honorariów.

Padło pytanie: ubezpieczyć się na wypadek groźby wypłaty ubezpieczenia od ubezpieczenia artysty czy może jednak taniej będzie… zawrócić deszcz? Mieliśmy za sobą doświadczenie z czerwcowym występem Paco de Lucii. Wszystko było przygotowane na dziedzińcu. Ale w ostatniej chwili dyr. Kunc przeniósł imprezę na scenę opery. I całe szczęście. Bo choć nie padało, to temperatura powietrza spadła tego dnia o kilka stopni. Flamenco w walonkach… Mogłoby być ciekawie…


Specjaliści z Warty odmówili ubezpieczenia koncertu. W preliminarzu kosztów uwzględniliśmy więc 2717 płaszczy przeciwdeszczowych oraz folie ochronne do okrycia całej powierzchni dziedzińca zamkowego.

Kiedy gasną uśmiechy a zaczyna się liczenie pieniędzy – każda ze stron dostaje szczękościsku w kwestiach rabatów, zniżek, prolongat, a nade wszystko zabezpieczeń na wypadek, gdyby… właśnie, zdarzył się wypadek. Ale przecież my jesteśmy lucky guys!

Skoro nie Warta, to kto nas ubezpieczy? Agent artysty usłużnie podesłał adres firmy niemieckiej. Kwestionariusze przekazane przez tamtejszych ubezpieczycieli były nadzwyczaj drobiazgowe. Przewidziano w nich każdy kataklizm. Organizator zobowiązywał się zapłacić wszystkie kary, ponieść każdy koszt z powodu np. niesubordynacji widzów, którzy chcieliby fotografować lub filmować koncert. Żadnych śladów i zapisów. Żartowaliśmy – rozpowszechnienie nieudanego występu czy kiksów artysty, mogłoby odbić się na jego przyszłych angażach.

Im bliżej koncertu tym bardziej tężała w mieście atmosfera sensacji, niezwykłości, wyjątkowości, poklepywania po ramieniu, podkładania nogi, także plotkarstwa. Udzielaliśmy z Warcisławem Kuncem wywiadów, organizowaliśmy konferencje prasowe, odliczaliśmy czas.

Gorącym tematem dla plotkarskiego Szczecina stała się łazienka dla artysty. Nikt jej nie widział, ale z minuty na minutę pęczniały opowieści o sułtańskim przepychu, który w rzeczywistości udało się uzyskać przy pomocy około dwudziestu metrów kwadratowych glazury.



Na trzy dni przed koncertem miał przyjechać transport z namiotem. Zapowiadała się niezła zabawa! Ale jak takie auto wjedzie na zamkowy dziedziniec? Niewykonalne! Trzeba było przygotować trasę wjazdu na Starówkę. Wieczorem liczyłem krokami odległości, kreśliłem kąty możliwych zakrętów. Wjechać, może i wjedzie, ale jak wyjedzie? Kto wpadł na pomysł, żeby zrobić tu tak wąskie uliczki! Cóż za kompletny brak wyobraźni! I co z tego, że w średniowieczu. Egoiści i tyle. Zupełnie nie zainteresowani losem swoich następców!

Nieocenionym w przygotowaniach techniki teatralnej był inż. Miedziński z Opery i Operetki.

– Halo? No, nie ma ich jeszcze!
– Właśnie przekroczyli granicę. – uspokajałem. – TIR zaraz tam podjedzie.
– Mam już dźwig. No i pięćdziesięciu żołnierzy. Damy radę – kończył rozmowę w stylu tak dobrze znanym z „Czterdziestolatka”.

I dali radę. Montażem kierował technik z firmy Roeder.

Albo sprawa krzeseł. Prawdą jest, że ich wynajem był czterokrotnie tańszy aniżeli transport tych mebelków. Nikt z nas wtedy jednak nie wiedział o tym, że w prawie półmilionowym mieście nie ma magazynu, który na pstryknięcie palcami gotów jest dostarczyć 500 krzeseł. Nie było innej rady – trzeba było wynieść wszystkie dostępne siedziska z całego Zamku oraz z kilku sal uniwersyteckich.

Codziennie sumowaliśmy koszty. A te kształtowały się w sposób niezwykle zaskakujący. Za stróżowanie na dziedzińcu przez dwie dobry przed koncertem trzeba było zapłacić pięć razy więcej niż za bankiet po koncercie. Koszt wszystkich kwiatów zdobiących scenę i wręczanych artystom był niższy niż honorarium dla stroiciela pianina. Za to kasjerka sprzedająca bilety na koncert została uhonorowana kwotą czterokrotnie wyższą niż stroiciel.

Największy udział finansowy w pokryciu kosztów miał Urząd Miasta, Computer Land i Pazim Radisson Hotel. Z biznesmenów – chyba Zdzisław Żniniewicz, barwna postać tyleż znana co zagadkowa, ale w Szczecinie jakże rozpoznawalna i aktywna.

Wydatki, wpływy, dotacje, sponsoring… Księgowi liczyli, mnożyli, sumowali i kompensowali. Kafelki na łazienkę – około tysiąca złotych (w przeliczeniu na dzisiejsze ceny). A naprawa dziedzińca po koncercie (roboty kamieniarskie) – 1200. Za naklejenie numerków na krzesła trzeba było zapłacić 162 złotówki. Z kolei za tunel przeciwdeszczowy od wyjścia z Zamku na scenę oraz folię kryjącą wszystkie miejsca siedzące przyszło nam wyłożyć 1053 złote.


Najmniej komfortowym i budzącym pewien niesmak wymogiem, było przedłożenie artyście oryginału akredytywy na pokrycie uzgodnionych honorariów.

Dyrektor Kunc pilnował sprawy na Zamku, ja wsiadłem do auta, kurczowo trzymając pod pachą aktówkę z ową akredytywą. W drugim aucie – konsul Niemiec, pan Roesch.

Na granicy w Kołbaskowie celnicy oraz wopiści doskonale znali moje auto. Tak często wyjeżdżałem wtedy w świat, realizując materiały do mojego coniedzielnego Magazynu „Morze” emitowanego w Jedynce. Gdy podjechałem pod okienko, pogranicznik spojrzał ze zdziwieniem.

– A co to, w krawacie? Na jacht? – wyjrzał przez okienko penetrując wnętrze auta. – A gdzie operator?
– Po Carrerasa jadę.
– Tego, tego?
– Uhm.
– I zaraz będziecie tu na naszym przejściu?
– Tak.
– A oni wiedzą? – skinął głową w lewą stronę, na niemieckich kolegów.
– Tak – teraz ja skinieniem głowy wskazałam auto konsula Roescha, podjeżdżające właśnie do przejścia.
– To muszę wszystkich uprzedzić. Za ile będziecie?
– Myślę, że za pół godziny.
– Dobra, to proszę się kierować na pas drugi. Tam jest więcej miejsca. Zrobimy mu wzorcową kontrolę! – uśmiechnął się.

 

Mój scorpio uwielbiał podłoże tej autostrady. Niemalże pustej na początku lat 90. XX wieku. Pojedyncze auta, kilka ciężarówek. I cisza…

Umówiliśmy się na spotkanie tuż przy ostatnim zjeździe z autostrady z Berlina do Szczecina. Kolumna z Carrerasem podjechała dokładnie w chwili, gdy zdjąłem nogę z gazu, tuż przy umówionym zjeździe z autostrady. Lśniące mercedesy wjechały na pas zieleni przy lewym pasie autostrady. Między pasami drogi nie było wówczas barier ochronnych.

Z pierwszego auta wysiadł agent. Krótkie powitanie i dialog jak na prywatce z „Czterdziestolatka”.

– Masz?
– Mam
– Pokaż.
– Masz.
– Ok. Chodź.
– Dobra.

Podeszliśmy do drugiego auta. Przyciemniona szyba wolno opuszczała się w dół. Carreras, w beżowym, flauszowym płaszczu, obserwował swojego agenta.

– Wszystko się zgadza.

Artysta dopiero teraz spojrzał w moją stronę. Uśmiechnął się… operowo.

– Mam nadzieję, że to będzie udany wieczór – powiedział.

Podjechaliśmy na przejście graniczne. Chyba cała obsada niemiecka i polska wyszła na zewnątrz. Auto z artystą zatrzymało się przed funkcjonariuszami polskiego i niemieckiego urzędu celnego. Ta sama opuszczająca się szyba, jeśli dobrze pamiętam palce do daszka i jakieś uprzejmości. W lusterku widziałem tylko uśmiechy i ruchy warg. Ruszyliśmy do Szczecina, prosto na Zamek (nie pamiętam, czy mieliśmy asystę policji, ale chyba tak, choć ruch w mieście o tej porze dnia w roku 1993 już właściwie zamierał).

_________________________________________

[1] Niestety, nie zapłacił za bilbordy, szampanów nie dostarczył

Add Comment