Redaktor Zbigniew Puchalski (1933-2023)

Z mojego codziennika.
05 października 2023

 

Kilka minut po dziewiątej rano rozmawiałem z synem. Telefon zasygnalizował, że ktoś próbuje się do mnie dodzwonić.
– Wiesz, Piotr Puchalski dzwoni… – powiedziałem do mojego Piotra. – Wiem, po co…

Przed czwartą rano obudził mnie jego Ojciec.

– To już pan nie żyje? – powiedziałem zupełnie spokojnie. On nie odpowiedział. Wolno wstał z fotela, którego nigdy wcześniej nie widziałem. W swoim domowym gabinecie miał zupełnie inne. Nie mogłem tez zorientować się, gdzie byliśmy? Odwrócił się w moją stronę przez swoje prawe ramię i… ruszył przed siebie.

– No, dobrze… – powiedziałem odzyskując już pełną świadomość w zupełnie ciemnym pokoju. Byłem zaskoczony, że mówię na głos i widzę coś, czego nie ma. Spojrzałem na zegarek. Zdziwiłem się, że jest kilka minut po trzeciej a nie, że jak mi się wydawało, że przed chwilą dochodziła czwarta rano.

Oddzwoniłem do Piotra.

– Ojciec odszedł dziś w nocy. W fotelu, pewnie usnął oglądając telewizję… Myślę, że było to nad ranem.
– Tak – potwierdziłem – po trzeciej, ale przed czwartą…
– Przepraszam… – usłyszałem, jak głos całkowicie mu się przełamał na słone kryształki…


Pan redaktor Puchalski. Zbigniew Puchalski. Rzadko zwracałem się do Niego per – panie Zbyszku. On zwykł był zawsze mawiać: Marek, pan rozumie…

Ale słowo „redaktor” chyba mu się podobało, bardziej niż dyrektor. Był nim kilkadziesiąt lat. Czyli zawsze. A dziennikarzem chciał być. Też zawsze.

– Marek, panu łatwo ta robota przychodziła, ja musiałem się narzeźbić, żeby komentarz czy felieton miał swój styl i kształt…

Realizował się bez reszty w zarządzaniu, inspirowaniu, organizacji i negocjacjach.

– Marek, ja jestem długodystansowcem. Już im się wydawało, że zapomniałem, zrezygnowałem, a ja tylko czekałem na odpowiedni moment.

Czy ufał ludziom? Nie stwarzał takich sytuacji, by musiał od kogokolwiek czuć się uzależniony. Uznawał kontrolowane kumoterstwo.

– Marek, pan rozumie, realizuję inwestycję, muszę zyskiwać życzliwość innych ludzi. Za pieniądze betonu pan dziś nie kupi. A z R. chodziłem do szkoły. Teraz on pyta, czy nie miałbym roboty dla jego chłopaka. Sam rozumiesz… Taki ktoś z wywrotkami bardzo nam się przyda.  Zajmie się pan tym chłopakiem?

Innym razem, na początku lat 80.

– To jest pan pułkownik W. … Ma kłopot z córką. Obronność kraju na tym tylko cierpi. A pan. Marek, pan jest już po wojsku, za którym chyba pan nie przepada. Więc jutro porozmawia pan z tą damą? A pułkownik niech czuwa nad naszym bezpieczeństwem.


Czy miał przyjaciół – nie sądzę. Znajomych – wyjątkowo wielu. A wrogów – wyłącznie.

Miał w sobie w nadmiarze te cechy, których ogromny deficyt wykazywali jego partnerzy i współpracownicy.

Dbał o dobre relacje z Komitetem Wojewódzkim Partii. Wywodził się z tamtego środowiska. Był lojalny i zdyscyplinowany.

– Marek, trzeba w życiu mieć przynajmniej jedną ścianę, o którą możesz się oprzeć, skoro wszystkie inne się na ciebie walą.


Wiosną ubiegłego roku spotkaliśmy się kilka razy. Pretekstem do już wielokrotnie wcześniej prowadzonych rozmów był niedorzeczny i bezkrytyczny projekt wydania składanki „Był sobie wieżowiec”.

Pomysłodawczyni powiedziałem: co to znaczy: był? Wieżowiec był, jest i będzie. A pani miała w nim swoje pięć minut, które nie upoważniają jej do robienia o tym miejscu książki, i to za społeczne pieniądze. Jeśli już, to tę pracę należy poświecić Zbigniewowi Puchalskiemu i ekipie autorów, realizatorów, twórców, którzy ten wieżowiec napełniali treścią. A pani chce zwołać gromadkę swoich koleżanek i kolegów w myśl porzekadła: słyszała żaba, że konia kują…. Wymieniłem nazwiska osób także tych, które nie doczekały zakończenia budowy, ale odegrały istotną rolę w naszym środowisku. Trzeba także napisać o ludziach, którzy robili wszystko, aby Zbigniewowi Puchalskiemu uniemożliwić realizację koncepcji wielkiego Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego. Radiowego w pierwszym rzędzie! Bo wieżowiec to była inwestycja radia, a nie telewizji.

Wszystkie te wykrzyczane zarzuty w karłowatym, jednak uwzględnionym zakresie znalazły się w tym bryku. Gdyby nie ta „awantura” mielibyśmy rzeczywiście kuriozum wydawnicze.

Takie opracowanie winni przygotować wysokiej klasy reporterzy i naukowcy. Panie prezydencie Krzystek, pan finansuje to wydawnictwo – pisałem. Prezydent przysłał mi SMS i skierował do ówczesnej dyrektorki Wydziału Kultury.

– My nie ingerujemy w treść zgłaszanych projektów. Dla nas ważne jest, żeby na okładce wydawnictwa było logo potwierdzające nasz udział finansowy.

Przewodnicząca Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, której edukacją zająłem się swego czasu by poprawić stopień obronności kraju – odcięła się od pomysłu.

– Nic z tym wydawnictwem nie mam wspólnego.

Ostatecznie została współautorką.

– Marek, ja nie rozumiem o co tu chodzi. Chcą, żebym napisał coś o inwestycji. Chcą sfilmować moją wypowiedź… Co to ma być? – Zbigniew Puchalski nie krył zakłopotania.

Od słowa do słowa okazało się, że to syn byłego kolegi szkolnego, że w uzupełnieniu tej książki… Że ma kamerę i że chciałby nagrać…

Nic gorszego nad żerowanie na ludzkiej łatwowierności i oddaniu sprawie.

Nie, Redaktor nie rozkleił się, przynajmniej nie na tyle, by okazać jakąkolwiek słabość. On zawsze i przede wszystkim był na „tak”.

– Taką rzecz to trzeba byłoby… – i już popłynął, kreśląc szkic o wieżowcu.

I kolejny raz przerobiliśmy całą historię środowiska szczecińskich mediów.

Krew i błoto.


Pierwszy raz zdradziłem Go w 1974, dwa miesiące po przejściu z aplikantury na etat radiowy. Bogdan Wojtczak zachęcał, Władek Wojciechowski, ówczesny zastępca OTV – gwarantował pracę. Tę zacząłem od materiałów do Pegaza. Akurat była rocznica szczecińskich teatrów. Ale po kilku miesiącach uciekłem z telewizji i wróciłem do radia. Zbigniew Puchalski, gdy wszedłem skruszony do jego gabinetu o nic nie zapytał, nawet chyba się ze mną nie przywitał.

– Marek, niech pan idzie do kadrowej. Ona wszystko załatwi.

Dwadzieścia lat później On sam przyszedł do mnie, do telewizji i zapytał, czy nie mógłbym sprawdzić jego Piotra. Ten, po dwóch godzinach został filarem Kroniki Kanału 7. Bardzo zdolny i „telewizyjny” chłopak. Na szczęście wrócił do zawodu prawnika ku wielkiej satysfakcji własnej i Ojca.


Siedzę i odkręcam ten film ze Zbigniewem Puchalskim w roli… drugoplanowej. Bo choć trzymał w ręce najważniejsze sznurki, nigdy nie wychodził na środek sceny. Był mistrzem rozgrywek kuluarowych. Inni w swoich wspomnieniach o redaktorze Puchalskim napiszą o jego medalach, zasługach, przedsięwzięciach. Odkurzą ważne słowa, uszeregują przymiotniki: zacny, porządny, dobry, zdolny, energiczny, skuteczny, zaradny, stanowczy, konsekwentny…


Równie długa jest lista „wad” redaktora Puchalskiego, drapana pazurami przez Jego wrogów: nieprzekupny, uparty, zarozumiały, komuch, ortodoks, szczwany, podstępny, niezatapialny, koniunkturalista, aparatczyk, lizus. I – nie pije!

No tak. To był najmocniejszy zarzut. Z takim nic się nie da załatwić. A o kolegowaniu się – mowy być nie może.


– Ile chcesz zarabiać? Chcesz mieć swój stały program? – ówczesny (1980) szef telewizji, z charakterystycznym uśmiechem, modelowanym na wzór typowy da przedwojennego kinematografu, był gotów zapłacić każdą cenę, abym wrócił do telewizji. – Masz układy w Warszawie, te same radiowe programy zrobisz w wersji telewizyjnej. Jutro pojedziesz ze mną na Kongres Kultury Morskiej, już załatwiłem, że będziemy wydawali gazetę Ligi Morskiej, a to twoja działka, więc na brak roboty nie będziesz mógł narzekać. Odbudujemy telewizję, oderwiemy się od radia, staniemy na nogi!

Słowa poparł charakterystycznym gestem ocierających się palców prawej dłoni.


Zostałem w radiu.

Po to, żeby niedługo później Puchalski wyrzucił mnie z pracy.

– Marek, co pan zrobił? Prezes Wojciechowski powiedział, że jeśli pana nie zwolnię to on wyrzuci mnie na zbitą twarz. Dyscyplinarnie! On w południowym wydaniu magazynu „Z kraju i ze świata” i usłyszał pana reportaż i rozmowę z kanclerzem Schmidtem. A potem była relacja tego samego „reportera z radia Szczecin” – jak on wykrzykiwał do mnie przez telefon, a kto to jest? – z konwencji wyborczej Helmuta Kohla, kandydata na kanclerza! Pan z nim rozmawiał? Czy pan zmysły postradał? To nie są nasze tematy. Pan pojechał służbowo na regaty, a nie na konwencje polityczne kandydatów na szefa niemieckiego rządu!

– Ale jako dziennikarz…

– Ani słowa. Proszę natychmiast wyjść z wieżowca. Nie chcę tu pana widzieć ani nic o panu słyszeć. I jeszcze na pierwszej stronie w Życiu Warszawy wydrukowali panu ten reportaż. Szef niemieckiego rządu gra na fortepianie! Jak pan to zrobił? Gdyby prezes dowiedział się, że Głos Szczeciński wydrukował te same pańskie materiały na dwóch, …? na trzech stronach?  Redaktor Puchalski opadł na krzesło, uniósł gazetę, a ja stałem bez słowa.

– Nie chce tu pana widzieć przez dwa miesiące. Żadnych telefonów, rozmów z Warszawą. Nic. Proszę nie oddychać!

Słowa dotrzymał. Prezesa zdaje się zmienili po dwóch tygodniach od tamtego zdarzenia. A ja – co było absolutnym ewenementem – gdy wróciłem z banicji dostałem szklankę herbaty, którą nieodstępująca Redaktora jego sekretarka Krystyna postawiła przede mną z charakterystycznym uśmiechem.

– Proszę, panie Mareczku.


Kolekcjonował ludzi.

– Marek, trzeba wiedzieć, z kim trzymać.

Prezesi, dyrektorzy banków, naukowcy. Zupełnie pochłonęła go idea tworzenia Uniwersytetu w Szczecinie. Plotki na temat powinowactwa, koneksji rodzinnych Redaktora i władz uczelni przeganiały się w tempie odrzutowca na bezchmurnym niebie.

– Marek, to absolutne bzdury! Profesor Jaskot nie jest moją kuzynką – żartował.


Zakochiwał się w niektórych osobistościach miasta. Po trudnej relacji z szefem redakcji muzycznej, Zbigniewem Pawlickim, który z naszego radia odszedł na stanowisko dyrektora Krajowego Biura Koncertowego – obaj panowie rywalizowali ze sobą na kolegiach w pięknosłowiu, retoryce i gestach, zakochał się w Janie Szyrockim. I kupił… Chór Akademicki Politechniki Szczecińskiej.

W przedsierpniowym klimacie 1980 roku załoga postawiła dyrektorowi zarzut niegospodarności podając za przykład zakup pulpitów pod nuty. Wieżowiec omal nie eksplodował. Radio otrzymało wtedy najnowocześniejsze studio nagraniowe W tym studiu można był nagrywać wszystko. A w Szczecinie tym wszystkim był CHAPS i prof. Szyrocki.

Latem przeglądałem protokoły kolegiów dyrekcyjnych i redakcyjnych z tamtego okresu Żenujące argumenty, kompromitujący styl i ta bezinteresowna zawiść.

Największa intryga? Na zebraniu załogi, w klimacie solidarnościowego przesilenia, przewodniczący związku Julian Jóźwiakowski powiedział, że dyrektor Puchalski chce zlikwidować Telewizję Szczecin a zostawić tylko radio. Nigdy wcześniej i nigdy później tak się w wieżowcu nie zagotowało.

– Marek, to trzeba nie mieć nawet łoju w głowie, żeby dopuścić możliwość takiego rozwiązania, szczególnie w odniesieniu do tej części kraju, przy niemieckiej granicy, w sytuacji niepodpisanego układu pokojowego…

– Zbyszku, a kto tu kogo pyta o racje? Liczy się emocja! – dopowiadał Bogdan Chocianowicz, który w tamtym okresie przeszedł z telewizji do radia.


Tak, Zbigniew Puchalski był człowiekiem wielu błędów. Dużych i małych. Sam wieżowiec ze swoim nieuzasadnionym zadęciem, niestety, nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Do tego potrzebna była zmiana pokoleniowa przede wszystkim ekipy dziennikarskiej, a potem pozorantów z innych komórek firmy. Koszty utrzymania i eksploatacji budynku były ogromne. Poziom twórczości radiowej i telewizyjnej nie odbiegał od doczasowej normy. Ale czy to była wina tylko Redaktora? Po otwarciu gmachu, na pierwszym zebraniu załogi, gdy już ruszył kolejny atak na szefa, ten nie umiał ukryć wzburzenia.

– Koniec. Już starczy waszych narzekań i biadolenia. Macie już wszystko, a nawet więcej niż chcieliście. Nowy wieżowiec, biurka i fotele, sprzęt – więc proszę wreszcie pokażcie, co potraficie.

Z tym sprzętem – przesadził. Na budowę nowego studia telewizyjnego trzeba było czekać dziesięć lat. W istotny sposób mogłem wpłynąć na wznowienie i dokończenie tego procesu.

– Marek, gdybym ja najpierw zbudował studio telewizyjne, oni by się natychmiast od nas odcięli. Zrobiliby rewoltę. A tak, studio zrobimy na końcu jako zwieńczenie całego Ośrodka. W ten sposób nie storpedują mojego planu.


Strategiem był chyba dobrym, ale taktykiem – nie jestem przekonany. Powyższa wypowiedź nie przysporzyła mu sympatii.


Lubił twórczo „napuszczać” jednych na drugich. Organizował oceny programu, powoływał recenzentów omawiających audycje kolegów, piłował gałęzie pod tymi, których przeciwnicy sami nie dość energicznie robili to wobec swoich antagonistów. Nie tolerował kołtuństwa. Tępił chorobliwe przerosty ambicji. Ale jeśli trafił na człowieka służb – rezygnował.

Nigdy nie powiedział złego słowa o ludziach, których nie cenił, ale znakomicie stwarzał sytuację, w których oni sami dawali świadectwo na swój temat.


Cierpiał i wielokrotnie mi mówił, jak nie potrafił sobie radzić właśnie z… tymi, no, wiesz…

Nasze ostatnie rozmowy dotyczyły głównie odtajnianiu i tak powszechnie znanych faktów.

– Marek, to ty o tym wiedziałeś? – pytał półgłosem, nie kryjąc zdziwienia.

– To było proste… Jeśli pan o kimś nigdy nie wspominał, to tym samym dawał pan jasny sygnał…

– Ale nie pisz o tym – prosił bez żadnej presji ani nacisku. – Tobie to nic nie da, im się też już nie przysłuży. Marek, ty lepiej przyjdź na spotkanie naszego Klubu Ludzi Dobrze Poinformowanych i powiedz, co tam w świecie… Przecież znasz tych wszystkich starców. Oni już nic nie mogą, ale lubią o tym nie myśleć…


Uwielbiał słuchać o tym świecie. Telefonował, zapraszał. Potrafił swoim słuchaniem moich opowieści naprawdę nieźle mnie zmęczyć.

– Marek, no tak, ciebie zawsze interesował świat, ja nie miałem tej… tej… – i nigdy zdania tego nie dokończył.


Dziesięć lat temu, z okazji 80 urodzin, w dość wąskim gronie, po toaście i życzeniach, usiedliśmy we trójkę z redaktorem Ryszardem Bogunowiczem, z którym obaj panowie razem studiowali, a całe zawodowe życie spędzili w jednej redakcji, zawsze z tym specyficznym dla ludzi tamtego pokolenia sposobem odnoszenia się do siebie, nasyconego wzajemnym szacunkiem. Ryszard Bogunowicz, który słynął z ciętego języka, nigdy nie rezygnował z okazji, by nie przypiąć komuś sympatyczną, ale złośliwą łatkę. Tylko wobec Zbigniewa Puchalskiego zawsze trzymał – z wzajemnością – ten ich jagielloński poziom uniwersytecki. Bardzo im tego zazdrościłem.

I wtedy usłyszałem największy dla mnie komplement.

– Marek, my już damy rady, resztę musi pan bez nas dokończyć… – Ryszard Bogunowicz położył dłoń na moim ramieniu. – Zbyszek, oddaj mu te wszystkie papiery, on to na pewno wszystko wyrzuci. Ty zyskasz na stare lata trochę więcej miejsca w pokoju. A tak, siedzisz, grzebiesz, nie pamiętasz, robisz te swoje dopiski do zapisków (…) – i tu redaktor śpiewnie wygłosił kilka sentencji, nie nadających się do cytowania.

– To jedno mi się nie udało – dodał Puchalski. – Marek, nie pozwoliłeś mi, żebym przekazał ci wszystko to, co zrobiłem. Ty umiałbyś to spożytkować. Ale bardziej ciągnął cię cały ten świat.

Nic straconego, panowie Redaktorzy! TAM chyba też mają jakieś radio i telewizję. Porządzimy, ale już nie budujmy wieżowca.

Add Comment