OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – >>WIELKIE KONCERTY LIVE SIÓDEMKI – >>PACO DE LUCIA

1993… To był rok!
De Lucia – Carreras – Wakeman & Wakeman

Dla szczecińskiej społeczności były to trzy wydarzenie, porównywalne z lotem człowieka w kosmos. Nigdy wcześniej nie wystąpili tu, nad Odrą artyści klasy światowej, legendy i mistrzowie gatunku.


 

Kiedy życie skąpi frapujących tematów, gdy niewiele lub nic wyjątkowego wokół się nie dzieje – media umierają. Aby żyły – muszą tworzyć i unieśmiertelniać fakty.


 Polskie otwarcie na świat w czerwcu 1989 roku zrodziło wiatr, który wypełnił żagle naszej ciekawości tego świata. W niemniejszym stopniu Zachód zainteresował się krajami Europy Wschodniej. Z całym impetem ruszył na podbój naszej terra incognita. 

 Był to także czas cementowania lub też demontowania kręgosłupów domorosłym biznesmenom. Rozpowszechniali oni twórczość zachodnich artystów sceny i estrady, zasypywali polski rynek pirackimi kasetami video, magnetofonowymi i płytami CD. Prawo autorskie? A co to takiego? Jeśli nawet gdzieś istnieje to nie u nas.  

Niektóre zachodnie agencje i tamtejsze impresariaty oferowały królewskie rabaty na zakup licencji, byleby tylko wszystko przeprowadzić zgodnie z prawem. Inne – bezlitośnie podbijały cenę, by równoważyć ewentualne straty. Płatność – tylko z góry. Prawdziwa konkwista. 

Rodził się pszenno-buraczany, mazowiecko-kujawski marketing. Reklamy telewizyjne mnożyły się w szalonym tempie. Miejsce w bloku reklamowym w paśmie najwyższej oglądalności decydowało o dotarciu do ogromnej liczby widzów, a więc potencjalnych klientów. 

Pojawił się też sponsoring. „Ten program oglądają Państwo dzięki…”. 

 Właśnie… Ten program…  

 Program atrakcyjny, wyjątkowy, premierowy. Nasz, własny! Nikt inny programu takiego nie ma i mieć nie będzie. A jeśli zechce pokazać go swoim widzom, to musi go od nas kupić. Drogo. Bardzo drogo. Bo to produkt wyjątkowy, jednostkowy i unikalny. Nikt inny go nie ma. Tylko my! Program gwarantujący ogromną widownię przed telewizorami, prestiżowy, nazajutrz komentowany, przez cały tydzień wyczekiwany. Reklama lub bilbord sponsorski przy takim programie kosztował więcej niż emitowany w każdym innym miejscu ramówki. Tu będzie dostrzeżony! Dzięki takim zabiegom marketingowym rósł prestiż przedsiębiorcy, rodził się lokalny establishment, ba, pojawiły się elementy rywalizacji między firmami nie tylko o miejsce ich spotu w bloku reklamowym, ale także umieszczeniu go w określonym dniu czy paśmie. Bo reklama to nie latawiec, którego poderwać może każdy, przypadkowy nawet podmuch wiatru.  

W pewnym momencie obserwowałem wręcz wyścigi, zapasy sponsorów.  

– A co pan planuje na święta? Kogo pokażecie w Siódemce w nadchodzący weekend? Czy będziecie transmitowali koncert XYZ z Berlina, Londynu, Buenos Aires? Bo, ja chętnie bym się z moją reklamą dołożył… A może zasponsoruję nagrody w konkursie? Ile lodówek chcecie? Samochód? Nie ma sprawy.  

Importerzy komputerów, firmy transportowe, producenci farb, ogrodzeń, kantory wymiany walut! Z drugiej strony restauratorzy, kompanie taksówkarskie, jubilerzy, specjalistyczne gabinety lekarskie, usługodawcy, hurtownicy dywanów, blach dachowych i proszków do prania. Kogo zabrakło? Władzy! Ta, zawsze zatroskana o dobro obywateli, skąpa i wyrachowana, przyklejała się do pieniędzy, siadała w loży na sponsorowanym koncercie a po występie gratulowała naszemu drogiemu i ukochanemu artyście, który to gest w stereo i kolorze rejestrowały kamery i fotoreporterskie aparaty. Za darmo! 

Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego ci politycy, jakże często niemający zielonego pojęcia o poziomie artystycznym, owijają w okrągłe, nic niemówiące słowa bohatera spektaklu czy wystawy malarskiej. Ale ludzie to kochają. Każda pochwała, jak piękne kłamstwo łechce i zaspakaja potrzebę uznania.  

Reklama dawała stacji telewizyjnej pieniądze. Bez nich nie można było robić telewizji prawdziwie kolorowej. Zasada była prosta: mały program – mała reklama. Duży program – worek pieniędzy.  

 Drugim, równie ważnym aspektem była promocja naszej Siódemki. Po kilku miesiącach funkcjonowania zleciliśmy badanie oglądalności. Ponad 20% mieszkańców miasta (zasięg kanału to praktycznie samo centrum z fragmentami przedmieścia, nie więcej jak obszar o promieniu 20 km) oglądało przede wszystkim Siódemkę! Pod naszą ofertą programów i koncertów dla kablówek już podpalałem lont, by eksplozja miał wymiar ogólnopolski. Jeździłem na krajowe i regionalne konferencje nadawców kablowych, przywoziłem im opracowane przez nas w TV Szczecin programy, seriale i filmy. Kupowali wszystko. Na pniu. Nikt nie dyskutował o cenie. Każdy chciał mieć content – jak się już wtedy mówiło. 

Ale mechanizm tego biznesu nie odbiegał od realiów funkcjonowania giełdy produktów rolnych, materiałów opałowych czy skupu surowców wtórnych.  

Telewizja jednak wymagała blichtru, magii, blasku! 

 W grudniu 1992 roku profesor Zbigniew Religa, słynny polski kardiochirurg i transplantolog, zaprosił do Polski tenora Placido Domingo.  

Oglądałem transmisję z tego koncertu z rosnącym zniecierpliwieniem i chyba jednak zazdrością. Efekt medialny wydarzenia przekroczył wszystkie dotychczasowe rekordy oglądalności. Rzuciłem się na katalogi agencji koncertowych i producentów telewizyjnych. Tenor tu, tenor tam… Z orkiestrą, w plenerze, kameralnie, przed koronowanymi głowami, na stadionach i historycznych salonach. Ale były to materiały archiwalne, znane, emitowane, cenione i nieco już przebrzmiałe.  

Rok później profesor Religa sięgnął po drugiego z wielkiej trójki tenorów – Jose Carrerasa. Cudowne dziecko świata opery, artysta jakże doświadczony przez los, zwalczył chorobę nowotworową i w wielkim stylu wrócił na światowe estrady. Disnejowski wręcz kochanek, liryczny elf i królewicz, zachwycał melomanów swoimi interpretacjami arii Donizettiego czy Belliniego. Pojawiał się wówczas zazwyczaj u boku wielkiej diva eterna Montserrat Caballe.  

 Byłem już po doświadczeniu z transmisją Pavarottiego w Hyde Parku, byłem po trzydniowej wizycie u maestro, w jego rezydencji w Modenie, na dorocznym spotkaniu śpiewaka z najsławniejszymi wykonawcami muzyki popularnej w jego amfiteatrze (cykl koncertów “Pavarotti and Friends)”. A wszystko odbywało się w stadninie i na hipodromie Pavarottiego, wielkiego miłośnika koni.  

Zatelefonowałem do Marka Szpendowskiego. Jego firma pośredniczyła w organizacji występu Carrerasa w Zabrzu. Wyobrażałem sobie wysokość honorariów i kosztów ogólnych tej miary koncertu, ale też liczyłem, że będę mógł skutecznie negocjować warunki. Poza tym – pamiętałem o zasadzie: duży program – worek pieniędzy za reklamy przyklejone do takiej atrakcji antenowej. 

Poza tym – taki koncert w Szczecinie… Nigdy wcześniej i chyba już nigdy później nie pojawił się w mieście artysta tego formatu. 

 Nie myliłem się w moich analizach. Ale też podbudowałem je sugestią, że jeżeli ten koncert uda nam się dobrze zorganizować, może rozwiniemy tę działalność w ścisłym powiązaniu z anteną, z budowaniem telewizyjnej oferty programowej.   

Przyszedł był piękny maj 1993 roku. Wyjątkowa pora na robienie dobrych interesów. Rozpoczęliśmy rozmowy na temat występu Jose Carrerasa w Szczecinie. Na liście kolejnych artystów pojawił się John McLaughlin (planowany na 18 października) oraz Take 6 (27 października). Wieść o szczecińskich zainteresowaniach muzycznych rozeszła się po świecie lotem błyskawicy. Aretha Franklin nie była w Szczecinie. George Harrison – także nie. W sierpniu 1993 w Radiu AS przedstawiłem listę artystów, których mogliśmy w każdej chwili zaprosić do Szczecina. M.in. dlatego, że w aplikacji do Williams Morris Agency umieściłem informację, że Jose Carreras zaakceptował występ w naszym mieście.  

Wszystkie oferowane antenie ogólnopolskiej nasze transmisje z najważniejszych i najsłynniejszych koncertów na świecie wyrobiły nam mocna pozycję u dyrektorów anten ogólnopolskich. Ale mnie interesowało… świeże mięso. Koncert Dire Straits czy Queen – mieli wszyscy. A właściciel praw do transmisji lub zapisu – zarabiał krocie. Chciałem więc abyśmy sami produkowali takie koncerty I sprzedawali je innym. 

Kiedy uświadomiłem sobie, że choć tylko w myślach, ale jednak wypowiedziałem te słowa; sami wyprodukujemy, spłonąłem ze wstydu i braku pokory. A czym my to wyprodukujemy, w jakim miejscu ustawimy kamery, jakie kamery, jakim sprzętem zapiszemy dźwięk? Starymi roburami z lat 60. XX wieku, nagłaśniających pochody pierwszomajowe? Akurat te wozy transmisyjne miały genialne tory analogowe. Lecz świat, aby mu zaimponować, wymagał najnowszej techniki. Bajeru na pełny full, jak się już wtedy mawiało. 

 Niemniej – od czegoś trzeba zacząć. 

Widziałem, jak pracują w Los Angeles, pojechałem do Szwecji, byłem w kilku stacjach niemieckich a potem wespół z nimi realizowałem transmisje już na europejskim poziomie. Nawet w Świnoujściu. Wozy transmisyjne stały jednak po niemieckiej stronie, ale kable kamer przecięły granicę. Takie absurdy nie były na przełomie lat 80. I 90. XX wieku czymś nadzwyczajnym.  

Więc – nie zmoczy nóg, ten, kto nie spróbuje przynajmniej przejść przez kałużę.  

 Nadarzyła się niebywała okazja. Jubileusz Szczecina, Dni Morza i Paco de Lucia w Polsce.  

– A gdyby zgodził się przedłużyć polskie tourne o jeden dzień? 

– To najlepiej spędziłby go w Szczecinie – nie kryłem zadowolenia, co Marek Szpendowski, organizator trasy formacji flamenco w Polsce musiał zauważyć. – Czyste flamenco!  

– Dokładnie tego szukam! – potwierdziłem.  

Miałem w pamięci film, który jako juror na festiwalu Prix Circom Regional niezwykle wysoko oceniłem. Opowiadał o emigrantach hiszpańskich w Niemczech, wykonujących tu najprostsze i najcięższe prace. Wieczorami, nie bacząc na zmęczenie oraz fakt, że przed świtem już będą w pracy – śpiewali i tańczyli flamenco. Nic nie było dla nich ważniejsze nad wieczór spędzony w muzykującej wspólnocie.  

Paco de Lucia wraz z jego Flamenco Ensemble w Szczecinie!  

Wszystkie obrazy z popularnego wówczas filmu Carlosa Saury „Carmen” stanęły mi przed oczami. Muszę zdobyć licencję na ten film1. I udało się! (W moich podróżach reporterskich często trafiałem do Katalonii. Barcelona do dziś, obok Oslo, to jedno z najczulszych miejsc jakie poznałem). To miasto było wtedy na ustach całej Europy. Latem 1992 roku odbyła się tam kolejna letnia olimpiada. Realizowałem w Barcelonie reportaże dla Magazynu Morze, dla Westdeutscher Rundfunk, (Europaplatz) dla Circom Regional. Dla ogólnopolskiej Dwójki zaplanowałem Dzień Kataloński w TVP.  

Oferta dla telewizyjnej Dwójki – Dzień Kataloński

 Dyrektor Kunc, może nawet trochę mnie rozczarował, gdy zaproponowałem, aby podjął się organizacji występu artystów flamenco. Na zamkowym dziedzińcu stała jakaś scena, raczej podwyższenie, po uroczystościach dożynkowych lub podobnej imprezie.  

– Zawali się… – z miną znawcy lustrowałem konstrukcję.  
– E… Wytrzyma, ale jak to oświetlić, nagłośnić… A pogoda? Flamenco i deszcz albo wieczorne parę stopni w plusie? Zaprzeczenie idei, nie te warunki. Mieszkamy w złej szerokości geograficznej. Do flamenco potrzebny jest klimat, trochę duszne powietrze, inne ciśnienie… 
– A wino?

Zaryzykowaliśmy scenę na dziedzińcu. Lecz ostatecznie, awaryjnie – przenieśliśmy się na scenę główną opery.  Wino zdobyliśmy, ale nad zamkowym dziedzińcem zawisła gradowa chmura.

– Pan tu rządzi. Już wnosimy kamery. Zdążymy – nie miałem wątpliwości, że to słuszna decyzja. Poza tym, było zbyt chłodno. A ja gwarantowałem Dwójce pełną retransmisję koncertu, który – jeśli pamiętam – wyemitowany został już nazajutrz w Siódemce.  

 Wiele razy oglądałem zapis tego koncertu. Te tumany kurzu poderwane tańcem i rezonansem gitar serwujących dźwięki z prędkością ponaddźwiękową…

Wrażenie piorunujące.

A gdyby tak powtórzyć te legendarne koncerty Paco de Lucii w trio z Johnem McLaughlinem i Al Di Meolą: „Friday Night In San Francisco” oraz „Passion, Grace And Fire”? Klękajcie narody! Tę muzykę znałem na pamięć.   

 Owacje po koncercie flamenco przedarły się przez grube mury książęcego zamku. Paco de Lucia i jego ekipa już siedzieli w autokarze. Ale wrócili na scenę, dali jeszcze bodaj dwa bisy. 

Oto potęga głodu tego miasta.  

 Było już dobrze po północy, gdy wychodziliśmy z Zamku. Duch teatru, którego ta muzyka i publiczność obudziły nieustannie przyspieszał kroku. Chciał jak najszybciej wypić kieliszek czerwonego wina, wdać się w rozmowę z melomanami, ulec uwodzicielskiej sile pięknych kobiet. Jak to duch teatru. Niestety, wtedy Szczecin nie był jeszcze Barceloną, nie miał La Rambli a głośna muzyka o tej porze mogła wzbudzić zainteresowanie przede wszystkim służb porządkowych.  

Red. Anna Podkańska z Głosu Szczecińskiego, niemalże codzienny duch telefoniczny w moim gabinecie rozpoczynała dzień od sakramentalnego pytania.

– I co nam pan dzisiaj zagra?

Po flamenco – zatelefonowała w stanie ogromnego wzburzenia.

– Proszę pana, proszę pana! Ja spodziewałam się, że to będzie bomba, ale nie – że atomowa! Proszę pana! Jestem całkowicie rozbita. I taką chcę pozostać. I dlatego pytam, co nam pan dzisiaj zagra?

Anna Podkańska, Brawo Pachito, boa, Geniusz i kajzerki w oliwie, Głos Szczeciński, 21.06.1993

 

Add Comment