OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – >>TŁUMACZE 01

Podsumujmy:

Robienie telewizji jest w gruncie rzeczy proste. To zajęcie wręcz banalne.

Mamy kanał, kupiliśmy serial składający się z 500 odcinków, znaleźliśmy odbiorców zarówno tych z antenami na dachu, ale przede wszystkim podłączonych do sieci kablowych. Oni właśnie, za oglądanie na przykład Różowej damy płacili nam konkretne pieniądze. Te środki pozwalały nam utrzymywać naszą telewizję a jednocześnie kupować następny serial, może już nawet złożony z tysiąca odcinków.


Ale… Ale ten serial trzeba opowiedzieć polskim widzom. Po polsku. Wytrzeszcz oczu bohaterów, otwarte z przerażenia lub zdziwienia buzie, szydercze uśmiechy, namiętne spojrzenia – na upartego, wiele odcinków moglibyśmy oglądać bez podkładu dźwiękowego. Ale nie wszystkie i nie o to tu przecież idzie. Choć widzowie, jak zawsze, na każdy temat mieli swoje zdanie.

– Kawał cholery z tego Alfonsa. Widziała pani, jak on się za młodymi ogląda?
– Pani kochana, taki Alfons to i pani zawróciłby w głowie.
– Co też pani, moja kochana, pani opowiada.
– A co, nie mam racji? Kijem pognałaby pani takiego Alfonsa, jakby do drzwi zapukał?
– No, może kijem od razu to nie. Bo nie uchodzi gościa tak traktować.
– No właśnie, no właśnie, daj takiej jak pani kawałek takiego Alfonsa, to… a… Co ja będę po próżnicy język strzępiła… Czegoś takiego z panią w roli głównej, obok tego Alfonsa, to w żadnej telewizji by nie pokazali, pani kochana… Obraza boża i poruta ze sromotą kujawiaka by z wrażenia zatańczyły na samą myśl, co taki Alfons mógłby z panią, tam, tego…!

Boże, jak ludzie o tych serialach rozprawiali.

Zapotrzebowanie na wolno toczące się opowieści z bohaterami eksponującymi wytrzeszcz swoich oczu, obracających się wokół zaskakujących „życiowych” problemów rosło w dosłownym tego słowa znaczeniu – z godziny na godzinę. Poszczególne odcinki ludzie kamerami nagrywali z ekranów telewizyjnych, żeby tę historię obejrzeć jeszcze raz, zawieźć kasetę do teściowej czy babci. A kwestie moralne, koncentrujące się na małżeńskiej zdradzie, niedotrzymaniu ślubnej obietnicy, sprzeniewierzeniu się rodzinnej tradycji, zbałamuceniu dziewicy, wypowiedzeniu posłuszeństwa ojcu – towarzyszyły ludziom w pracy i na wczasach. Każdy był potencjalnym mordercą Alfonsa, tego oprawcy biednej i naiwnej Laury, której matka, ta ciemnowłosa wiedźma, uwodziła narzeczonego swojej córki, której ojciec nie był w stanie oprzeć się urokowi macochy swojej przyszłej synowej…

Wszystko jasne, prawda?

Wizyta w moim domu rodzinnym zawsze miała ten drażliwy moment, który musiał nastąpić.

– Widziałeś następny odcinek? Mów, czy ona zdradzi, kto jest ojcem jej dziecka?

– Nie mam najmniejszego pojęcia, mamo!

– Gdybym ja go w swoje ręce dostała, popamiętałby, łobuz jeden. A to wszystko przez tę starą wiedźmę. To ona tak im to życie plącze!

– Ona? – wtrącał się ojciec. – Ona chce tylko się dowiedzieć, czy on ma syna z prawego łoża. To zwykły łobuz, myśli, że mu się wszystko upiecze. A ta biedna dziewczyna…

– Tak? Ty nad biedną dziewczyną się litujesz? A Ja? Mam ci przypomnieć, jak to z nami było?

– Już nie zaczynaj tej swojej śpiewki.

– Dla ciebie to śpiewka, a co ja przeżywałam? Ja, biedna dziewczyna, a ty? Ty na co czekałeś? Zwodziłeś mnie… Obiecywałeś… Mówiłeś później, na jesieni. A ja? Ludzie się śmiali, palcami mnie wytykali. Mówili: pół roku do niej przychodzi a na tablicy przed kościołem informacji o zapowiedziach jak nie było tak nie ma. Rację mieli – bałamut, starszy ode mnie, a kto go tam wie, co on był za jeden…

La dama de rosa – ten film miał kolosalny wpływ na iskrzenie więzi i relacji rodzinnych w Polsce!

Rynek światowy oferował coraz więcej podobnych tytułów. Mnóstwo! Ale który wybrać? Te hiszpańskojęzyczne produkcje miały w sobie pewien koloryt emocjonalny, który zgrywał się w jakiś może atawistyczny sposób z emocjonalnością polskich widzów.

Kontrakt na taki serial należało podpisać na 500 odcinków, na 800… A każdy odcinek, zależnie od zasięgu i czasu eksploatacji oraz ilości emisji – kosztował – załóżmy – 1000 dolarów. Takie były warunki wyjściowe do negocjacji. A jeśli serial „nie chwyci”? Spadnie z anteny? Nikt pieniędzy nam nie zwróci.

Żaden z telewizyjnych, filmowych gatunków nie był mi wówczas tak obcy jak te wieloodcinkowe tasiemce. Przeglądałem je z całym nabożeństwem ale na przyspieszonych obrotach. Po jednym odcinku z oferty – po 10 z każdej serii.

Nie mogłem się zdecydować.

Sprawę rozwiązał lunch. Pożegnalny. Z hiszpańskim producentem, który prawie dwa lata kusił, zachęcał, przekonywał, że każda z jego soap oper jest żyłą złota. Spotykaliśmy się na targach w Cannes kilka razy. On nie rozumiał, dlaczego ja nie rozumiem, że on mi daje złotą kurę. Ba! Nawet koguta, który znosić będzie kwadratowe jaja. A ja nie rozumiałem, dlaczego on nie rozumie, że ja nie mogę podpisać kontraktu na taką ilość odcinków o astronomicznej dla mnie wartości.

Zjadaliśmy dobrą rybę, popijaliśmy dobrym winem i rozchodziliśmy się, ale po dojściu do skrzyżowania, każdy z nas wracał i na środku ulicy redukowaliśmy warunki. Ale w końcu doszliśmy do ściany. On nie mógł już odjąć ani centa, a ja nie dość, że tego centa nie miałem, to kolana mi się uginały przed wizją braku anteny na taki serial. Słyszałem te upiorne głosy telewizyjnych malkontentów: co za szmira, kto to wrzucił na antenę!

– Jedźmy do Barcelony – coś ci pokażę.

Z Lazurowego Wybrzeża trasa przepiękna. I te odcinki z niezwykle intensywnie wiejącym wiatrem znad Morza Śródziemnego. Koszula wyjęta z wody i nałożona na plecy schła w kilka minut.

Chris Wroński, który był wtedy ze mną, spojrzał niewinnie, nawet nie wzruszył chyba ramionami na tę propozycję. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o jego związkach z tym miastem.

– Przy okazji wpadniemy do X. Zobaczysz tę jej szkołę językową. Może wyślesz tam syna.

Dziś nie ma to już znaczenia, ale pewnie obaj byli w zmowie. Chcieli mnie złamać. Dla Chrisa, dystrybutora telewizyjnego na całą Europę Wschodnią i Środkową taki kontrakt byłby istotnym elementem w jego biznesowym Passe-Partout.

Po kilku godzinach podjeżdżamy pod biuro naszego hiszpańskiego kolegi. Gmach telewizji, duży ruch, w przeszklonym holu, już z ulicy zauważyłem sporo świateł. Coś filmują? – myśl przebiegła mi przez głowę i oczywiście… chciałem rzucić okiem, zamiast iść z dwoma facetami do wygodnego biura, napić się whisky i znów gadać o pieniądzach.

Nasz gospodarz jakby wyczuł moje pragnienie – i niemalże staropolskim gestem (do tej staropolszczyzny jeszcze wrócę) zaprosił mnie do foyer gmachu telewizji.

Mnóstwo osób, a na drugim chyba stopniu schodów, w świetle reflektorów… sprzątaczka. Na głowie charakterystycznie zawiązana chusta, jakie nosiły Niemki przed wojną, oparta o dość wysoki trzonek szczotki, co miało istotne znaczenie, bo układ jej ciała przypominał jakąś rubensowską piękność, która ukrywała swoje wdzięki jedynie wygięciem całego ciała.

Klaps, cisza na planie w postaci lekkiego szmeru zaciekawienia, szeptów. Kobieta zaczęła coś opowiadać. Jej głos był męski, stanowczy, wyraźnie akcentowała pewne kwestie. Nic nie rozumiałem, ale widziałem, jak bardzo się ta narracja rozpędza. Tonacja wypowiedzi rosła, wyrazy przybierały kształt coraz to bardziej geometryczny. W końcu ruszyła mimika i gestykulacja.

Zrozumiałem…

To był niezły podstęp…

Poszliśmy do biura. Nasz gospodarz opowiedział mi taką historię.

– Któregoś dnia winda przestała działać. W tym samym holu zgromadziła się spora grupa pracowników naszej telewizji. Obok panie sprzątaczki komentowały wczorajszy odcinek serialu Jedna z pań wyraźnie i emocjonalnie zaangażowana, opowiadała, co też to ona zrobiłaby Alfonsowi, gdyby to jej córce sprawił on taki zawód.
– A jeśli to nie on, jeśli to nie tak było, jak mówisz? – odezwała się jedna ze sprzątaczek.
– Jeśli nie tak, to niech La Moreneta, nasza Madonna z Montserrat ma wszystkie was w opiece. Oby wam się nigdy żadna córka nie urodziła, bo nie uchroniłybyście jej przed takimi Alfonsami. To kusiciele, to diabły wcielone, oni tylko jedno mają w głowie…

Staliśmy przed windą zafascynowani tą recenzją serialu, bardzo emocjonalnym wystąpieniem sprzątaczki. Dziś jest ona gwiazdą show-biznesu, wydała chyba nawet dwie książki. Nagrywaliśmy jej komentarze i emitowaliśmy je tuż przed kolejnym, nowym odcinkiem soap opery. Te jej stand upery tak podniosły oglądalność, że w pewnym momencie nie byłem pewny – czy to serial tak zachwyca ludzi, czy może nasza sprzątaczka? Zrób to samo u ciebie, w Polsce. Postaw sprzątaczkę, daj jej tekst i włącz kamerę. Sukces gwarantowany!

Nasz gospodarz najwyraźniej był przekonany, że właśnie usunął wszelkie moje wątpliwości. Poderwał się na równe nogi, chwyciła marynarkę i zarzucił ją przez ramię.

– Idziemy?

Wstaliśmy z wygodnych foteli, na stoliku została niedopita whisky.

– Dokąd idziemy?
– Tu za rogiem jest fajna knajpka. Ja stawiam!

A swoją drogą… Oni tam, wtedy, mieli jakiś cholerny problem z pracą w biurze. Uciekali z fantastycznie urządzonych i wyposażanych gabinetów i szli do najbliższej kawiarni lub pubu. Choćby to nawet była najzwyklejsza budka z piwem.

Dochodziła chyba osiemnasta.

– Za kwadrans premiera nowego odcinka.

Kelner postawił na stoliku „to co zwykle”. Moja ręka, jakby wiedziona jakimś mentalnym impulsem wykonała ten okrężny ruch. Kosteczki zadzwoniły o ścianki naczynia. Znawcy rozpoznawali w ten sposób czy lód w szklaneczce jest wysokiej klasy czy to tylko zwykła zamrożona woda. Chciałem zostać takim lodowym sekserem. Ale nie mogłem znaleźć nauczyciela….

– Obserwuj ulicę. Za pięć minut tłum na tej ulicy przerzedzi się o połowę.

Kelner, leniwie oparty o bufet, przeniósł ciężar ciała z lewej na prawą nogę. Widziałem, że obserwuje nas kątem oka.

– Na trzy minuty przed wejściem odcinka na antenę – będziesz widział jeszcze kilku niemal biegnących przechodniów. A o osiemnastej ruch praktycznie się zatrzyma.

Kelner już od dłuższej chwili stał w bezruchu. Ale jestem pewny, słyszał każde nasze słowo.

Spoglądałem na zegarek, na ruch uliczny i nie zauważyłem, że kelner bezszelestnie znów podał „to co zwykle”, choć to samo miałem jeszcze w kryształowej szklance.


Jak więc widać, nie potwierdzam, że w tym biznesie mają miejsce jakieś niezwykłe wydarzenia, tajemne negocjacje, zaszyfrowane wymiany zdań i kwot. Nie. Zwykły bar, zwykła ulica, zwykły kelner i do picia ciągle „to co zwykle”. Banał i nuda. Jak u Gałczyńskiego… Ale z klasą!


W Szczecinie chyba nie przyznałem się od razu, że musiałem wziąć 250 odcinków. Mówiłem coś o pięćdziesięciu. Na próbę. Zobaczymy. Wyjdzie w praniu, a wtedy… Na szczęście miałem odroczony termin płatności i zabezpieczenie dystrybutora londyńskiego.

Z jednej strony ulegałem hipnotyzerskiej sile zer przy kwotach jakie dzięki soap operze zarobimy w Ośrodku na bardziej ambitną produkcję, a z drugiej – miałem świadomość katastrofy, bo jeśli nie trafię w gusta widzów – to nie spłacę takiego kontraktu do końca życia.

OK, udźwiękowimy 2-3 odcinki, myślałem. Puszczę taśmy między ludzi. Niech sami ocenią, wybiorą, zdecydują.

Kiedy kasety wracały – towarzyszył im jeden tylko typ recenzji – kiedy będą następne odcinki?

Wtedy miałem już grono sprawdzonych tłumaczy z języka angielskiego. Ale La dama de rosa była po hiszpańsku.

Jeszcze jakiś czas temu, bywało, śniłem, że siedzę w moim gabinecie w wieżowcu, patrzę na kiepsko oświetlone miasto, grube ściany starej zabudowy, jak pielgrzym przed murami Jerozolimy. Bariera nie do pokonania. Gdzie tu kryje się jakiś tłumacz z hiszpańskiego? Czy jacyś Hiszpanie są w naszym mieście, czy gdzieś prowadzi się lektoraty języka hiszpańskiego? Paszcza niemocy rozwierała się coraz bardziej, a wieżowiec służył jej za wykałaczkę. Na szczęście budziłem się z koszmaru i niczym Kevin, musiałem z miną Bustera Keatona rozwiązać ten problem – tłumacza kamikadze, który podpisze kontrakt na opracowanie kilkuset odcinków.

– Pani Mario, tłumacz z hiszpańskiego, najlepiej jeszcze dziś! – co oznaczało nie mniej nie więcej, że na wczoraj.

Maria Okulicz, która była wtedy nieformalną jeszcze, ale już liderką grupki tłumaczy ciągle pracującą na etacie dziennikarskim w radiu, chyba następnego dnia, dokładnie w stylu zadanego pytania, udzieliła mi odpowiedzi z krótką rekomendacją na temat rodziców i dorobku dra Długosza, ojca pana Cezarego, co dla przedstawicieli pokolenia pani Marii było bardzo ważnym elementem i atutem w budowaniu charakterystyki kandydata.

Z całą pewnością nie podskoczyłem pod sufit, nie zatańczyłem fandango a tylko kiwnąłem głową, jak wokalista tego modnego wówczas przeboju – OK, Chicago…. Po tych słowach w piosence padła seria z karabinu maszynowego.

– Jutro rano, koniecznie, dziękuję i bardzo proszę.

Add Comment