OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – >>TŁUMACZE 02

Pan Cezary Długosz, tłumacz, nie miał wejścia smoka.

Skromny, wyciszony, wręcz onieśmielony, z miną niemalże alumna, wysłuchał mojej prośby: ma tłumaczyć listy dialogowe.

– To żadna filozofia! – łgałem, budując przemówienie, które – gdyby je zmaterializować – swoim kształtem przypominałoby chińską siódemkę, oplecioną serpentynami figur retorycznych, zaklęć i niedopowiedzeń! Nie znałem pana Cezarego, nie wiedziałem, czy jest strachliwy… Skoro wcześniej nie tłumaczył dla telewizji nie mógł wiedzieć, że przyjmując ofertę pracy – dobrowolnie, jak nieświadomy stachanowiec zapisuje się do kamieniołomów, a przynajmniej do roboty mogącej konkurować jedynie z fuchą burłaka.

– No… no dobrze – powiedział.

– Jutro, przed jedenastą, nie będzie za wcześnie? Dwa odcinki.

– Nie, nie… Przyjadę z tekstami.

Byłem niezwykle zadowolony z przebiegu rozmowy, a pan Długosz pewnie musiał być zaskoczony moim entuzjazmem. Rozstaliśmy się natychmiast, ja – gnany do kolejnego pożaru, a on z zadaniem, które dla każdego innego mogłoby okazać się najbardziej kruchym lodem, po którym kiedykolwiek stąpał.

Nie rozmawialiśmy o technice przekładu, o zasadach spolszczenia a nie tłumaczenia listy dialogowej, o tym, czym różni się tłumaczenie literackie tekstu od tworzenia listy dialogowej filmu. Najważniejsze – jutro… dwa odcinki! Mignął mi jeszcze przed oczami, gdy stał przed wejściem do windy ze skryptem hiszpańskim pod pachą i kasetą VHS z kopią odcinków serialu. Bywało bowiem, że skrypty nie odpowiadały wersji emisyjnej filmu i często trzeba było je uzupełniać lub modyfikować.

Są ludzie, którzy nie przypuszczają nawet, że w jakiejś dziedzinie niemal wszystko wiedzą. Ale wcześniej nie mieli okazji, by tę natywną umiejętność wydobyć z zasobów swojej omnipotencji. I takim człowiekiem w sprawach tłumaczenia list dialogowych filmów jest pan Cezary Długosz.

Tłumacze…

Ilu ich przewinęło się przez naszą redakcję w ciągu tych kilku lat funkcjonowania Siódemki? Byli wszyscy – geniusze i hochsztaplerzy, kłótnicy i lekkoduchy, profesorowie i artyści, inżynierowie i urzędnicy. Każdy program wymagał specjalistycznego podejścia do opracowania wersji językowej.

Obok tłumaczy rósł zespół konsultantów: medycy, biolodzy, fizycy, żołnierze, astronomowie, historycy…

Wielu z nich doskonale znało język obcy. To oczywiście szalenie ułatwiało współpracę z tłumaczem, ale zazwyczaj było punktem iskrzenia ambicji i kompetencji.

Żeby oba te żywioły pogodzić – musiałem utworzyć zespół redaktorów – ludzi, którzy bez emocji typowej dla twórców wersji językowej – dokonają „normalizacji” listy dialogowej. Polegało to na dopasowaniu tłumaczenia do wymogów stawianych narratorowi danej opowieści. Narrator (lektor) musi być kompetentny, precyzyjny, ale także przezroczysty. Tekst winien idealnie uzupełniać, dopełniać obraz, wyjaśniać kwestie skomplikowane lub nietypowe lub stosować skróty myślowe, pointy dla niekiedy długich sekwencji filmowych.

Czułem się w pewnym momencie jak zastępca Platona w oliwnym gaju, pośród niezwykle wykształconych, kompetentnych i ambitnych ludzi, pochłoniętych pracą. Po każdym odcinku lektor odczytywał ich nazwiska. Wersja polska – i… wszystko jasne.

Wiele z tych nazwisk natychmiast zapadało w pamięć widzów. A to pani Maria Okulicz, pan Cezary Długosz, pan Remigiusz Ptasznik, Katarzyna Wołkowicz, Maciej Szymański czy Andrzej Obstawski…

To grono urosło do około 45 stałych współpracowników. Korzystaliśmy także z ekspertów z całego kraju. I ciągle przydałby się ktoś „na przyczepkę”.

Ogłosiłem nowy nabór kandydatów. Napływały propozycje poważne i kuriozalne.

– Ja tłumaczę a vista.
– Można prosić o próbkę? – włączałem magnetowid, podawałem słuchawki. Kandydat marszczył brwi i po chwili… potoczyście… opowiadał o tym, co widział na ekranie!

W oryginale: Do pokoju wchodzi bohaterka serialu. Mówi, że jest w ciąży. Mój pretendent ze swadą tłumaczył: popatrz, jaką fajną czerwoną sukienkę kupiłam. W oryginale: przyjaciółka głównej bohaterki z przerażeniem woła: – Ojciec cię wyrzuci z domu, a Alfreda zabije. Nasz lektor nie tracił rezonu i zapewniał mnie: Ta sukienka świetnie na tobie leży, aż zaniemówiłam z zachwytu.

– Tłumacza, tłumacza! – okrzyk niósł się po szczyty Tatr.

I znalazłem tam jednego. Przysłał pierwszą swoją pracę. Analizowałem, porównywałem, zestawiałem i nic mi się nie zgadzało.

– Wie pan, jakby nie każda kwestia pokrywa się z oryginałem… Może podczas sortowania plików coś się wymieszało? – próbowałem dociec, w czym tkwi problem?
– Nie, nic się nie wymieszało. Ja to po prostu poprawiłem. Bo ten oryginalny tekst jest kompletnie do bani, tego się nie da słuchać!
– Ale tam o coś szło tym bohaterom, poza tym – my tłumaczymy, a nie piszemy inną historię, która nie ma nic wspólnego z filmem!
– Panie, ja to oglądałem i wiem, że tam był zwykły bełkot. Jakieś banialuki i bzdury! Więc dodałem jedną czy dwie historyjki, rozpisałem na dialogi. Wszystko się zgadza. Moja żona mówiła, że jest ok. Jest o niebo lepiej niż było.

Tak. Tłumacz potrafił tak wczuć się w klimat filmu (później niektórzy z nich przyznali, że nigdy nie widzieli ani jednego odcinka serialu, nad którym pracowali), że byli skłonni pisać wersje alternatywne poszczególnych scen. Inni – nigdy nie zdołali opanować tej sztuki zachowania przejrzystej narracji.

– Wie pan, musi pan pisać ten tekst językiem, jakim mówią nie tyle bohaterowie filmu co jego widzowie. Proszę co jakiś czas wrzucić swojskie określenie, taki związek frazeologiczny, nawiązać do sytuacji z dnia codziennego, zza okna, z kolejki, z rozmów, jakie słyszy pan tu czy tam.

Podniesiony przeze mnie na duchu tłumacz rozkładał gazetę, klasykę polskiej literatury i spolszczał dialogi meksykańskie, wenezuelskie czy argentyńskie.

– Jak się masz Rodrigo.
– A, nie wiem już sam, co mam o tym myśleć?
– Co cię trapi Rodrigo?
– Wiesz, Emanuelu, nie mogę spać z powodu tej reformy naszego systemu emerytalnego. Czytałeś, co planuje ZUS?
– Tak, Rodrigo, mówię ci stary, wszyscy wyjdziemy na tej reformie jak Zabłocki na mydle…

Powyższa scena jest w stu procentach oryginalna. Taki tekst do brazylijskiej soap opery otrzymałem od jednego z tłumaczy.


Wspomniany Cezary Długosz.

– Pan jest pewny, że ten serial wejdzie na antenę? Mam go tłumaczyć tak jak… leci? Naprawdę? Czy pan to widział?

Ktoś mi zarzucił kiedyś, że moja twarz nie potrafi przybrać kamiennego wyrazu. Może. Ale w tym przypadku miała naturę granitu.

– Tak, oczywiście. Opracujemy pierwszy sezon, zobaczymy, jak się przyjmie, może najpierw w kablówkach….

– Ale, ale… – pan Cezary Długosz lekko uniósł dłonie, co było oznaką, że się wewnątrz wprost gotował. – Ale ja mam używać ich języka, z całym tym, tym, tym… słownictwem? – I natychmiast sam sobie odpowiedział – Bo jeśli nie, to ten serial nie przetłumaczony zgodnie z konwencją oryginału nie będzie miał sensu! Jego istota tkwi w języku! Ale kompletnie nieakceptowalnym w Polsce!

O co szło? O serial MTV – „Beavis i Butt Head”. Nie wykluczam, że dzięki znakomitej współpracy z MTV to właśnie my, jako chyba pierwsza europejska telewizja (nieustannie mówimy o Kanale 7 Telewizji Szczecin!) – dostaliśmy licencję na emisję tego obrazoburczego filmu w Polsce.

I tu ujawnił się cały kunszt tłumacza, który nie dość, że przekazał wiernie ducha języka, jakim mówili bohaterowie kreskówki to jednocześnie znalazł w języku polskim takie konstrukcje, by nie obrażały, nie bulwersowały czy skandalizowały swoją formą.

By dokończyć wątek związany z panem Długoszem – dwa wspomnienia.

– Mam nową soap-operę – trzysta odcinków… – bacznie obserwowałem twarz tłumacza przewidując, że pojawi się na niej jakiś tik albo grymas. – Ale… dam go komuś innemu?
– Nie, czemu, mogę wziąć…
– Ale pan tak narzekał, że to nie rozwija, że nie porywa…
– Wie pan, dopóki przetłumaczonych już kartek wiatr mi nie porywa i nie muszę drugi raz tłumaczyć tego samego, to zdzierżę te trzysta odcinków…

Nie pamiętam, ile tasiemców ma na swoim koncie pan Cezary. Telewizja go zniewoliła.  Ale – jak słyszałem od kolegów – którejś nocy ta telewizja się zepsuła. I tylko dzięki tej awarii, ale trwającej zaledwie kilka minut, gdy w nocy, podczas udźwiękowienia filmu, który pan Cezary uzupełniał o tłumaczenie z taśmy, pod niewzruszonym nadzorem Danusi… oświadczył się jej, został zaakceptowany między jednym a drugim ponagleniem: dawaj Czarek, dawaj mi ten tekst, no już, szybciej, bo lektor czeka. Danusia, nasza kierowniczka produkcji, była połączeniem anioła stróża i osobistego żandarma pana Długosza. Nie zezwalała mu na żadne takie tam tego owego. Dawaj Czarek, dawaj mi ten tekst!

A co robić w sytuacji, gdy tekstu nie ma, nie będzie, a tłumaczyć trzeba? Na żywo? Taki tłumaczeniowy survival?


O tym – w kolejnym odcinku!

Add Comment