OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – KABLÓWKA 03

Prawo „powieści w odcinkach” wymaga, aby co jakiś czas zrekapitulować przebieg wydarzeń.

Zatem:
– aby robić telewizję na europejskim poziomie w Szczecinie, w pierwszych latach 90. XX wieku nie trzeba było mieć pieniędzy; trzeba było mieć ideę i ekipę współpracowników.
– aby zacząć zarabiać na takiej telewizji, trzeba było ucelować w repertuar, np. kilkusetodcinkową soap operę, jak było to w moim przypadku – w „Różową damę”,
– aby utrzymać operację na wymaganym poziomie – należało pozyskać grono stałych kontrahentów, odbiorców – w naszym przypadku byli to operatorzy telewizji kablowej. Na przełomie lat 80. I 90. XX wieku telewizja kablowa to był żywioł – nie wiem, czy była inna dziedzina w sferze mediów, która rozwijałaby się równie szybko. No, może tylko pisma takie jak np. „Cats” (dlaczego akurat to kolorowe cacko przypominam? Wytrwali Czytelnicy tej opowieści niebawem się o tym dowiedzą).

Z tym brakiem pieniędzy to trochę przesadziłem. Prawdą jest, że to nie ja musiałem je mieć. Wystarczyło, że właściciele praw licencyjnych byli dostatecznie majętni i nie przymierali głodem, a od ewentualnej niechybnej śmierci wybawiłaby ich opłacona przez nas z góry faktura za licencje.

Te – po prostu – kupowało się, podpisywało kontrakty, uzgadniało strategię współpracy. Wszystko podczas organizowanych dwa razy w roku targach w Cannes. Tam zjeżdżał się cały telewizyjny świat. W słynnym pałacu, gdzie odbywał się przede wszystkim największy w Europie festiwal filmowy – w każdym zakamarku rozkładali swoje straganiki właściciele filmów i koncertów oraz – to szalenie ważne – praw do transmisji sportowych. Umówić się na spotkanie, dostać ofertę – to nie było tak oczywiste, jak elegancki serwis z jakim spotykamy się w osiedlowym warzywniaku. Trzeba było się uwiarygodnić. Wylegitymować potwierdzonymi danymi dotyczącymi zasięgu naszych anten nadawczych. Trzeba było pokazać widownię naszej stacji, zaprezentować sponsorów i reklamodawców. Takie CW w tamtych czasach to rzecz w odniesieniu do Polski trudna do wyobrażenia. Chyba, że było się reprezentantem TVP – jedynej wówczas telewizji w Polsce.

Musiałem zastosować metodę, którą do dziś uważam za mój największy, również kulinarny sukces. Otóż rosół, który ważę – smakuje każdemu jak manna z nieba. Na czym polega jego tajemnica? Do garnka wrzucam to, co mam pod ręką. I stoję przy nim trzy godziny. Stoję! Dawniej bywało, że z chochlą lub cedzakiem w dłoni. Teraz rosołowi wystarcza już tylko moja mina.

Na targi do Cannes jeździłem więc ze świadomością, że nie kontraktujemy pojedynczych programów, a pakiety nie mniejsze niż 300 pozycji. Dzięki temu, filmy fabularne z kategorii public domain mieliśmy po jednym nowym na każdy dzień emisji. Klasyka amerykańska, tak, często czarno-biała, sporo westernów, trochę hitów bazujących na wielkiej literaturze i oczywiście seriale. Ale to ciągle było za mało! W tamtych latach, program profesjonalnej europejskiej stacji to przynajmniej szesnaście godzin emisji dziennie. Operatorzy sieci kablowych nadawali przez całą dobę. Jak zaspokoić ich potrzeby? Musiałem wykonać ruch strategiczny. Podwoić nasze zasoby. A więc – zainwestować w serialowe tasiemce, niekończące się opowieści z gatunku soap opera.

Zanim przejdę do taktyki – jeszcze jedna kwestia z zakresu strategii.
Magiczne słowo – licencja. Uzgodnienie, że dany program emitujemy dwa razy w określonym czasie (zazwyczaj w ciągu dwóch lat) na terenie Polski. To taka rutynowa klauzula.
Pięknie.

Ale dla mnie takie ograniczenie mógłbym porównać do warzenia rosołu złożonego z dwóch elementów: garnka i wody.

Plan był taki:
– licencja na trzy lata, trzy pokazy premierowe, trzy powtórki, a ewentualne przedłużenie okresu lub zwiększenie liczby emisji – za pół ceny i – uwaga!
– odroczenie płatności.

Dwa słowa: odroczenie płatności.

Dla wielu kontrahentów – żądanie zupełnie niezrozumiałe, porównywalne z jakąś magiczną, a już na pewno – podejrzaną formułą. Ale tam, na takich targach, wśród najbogatszych telewizji świata nikt nie rozmawiał o odroczonych płatnościach! Wszyscy tam mieli pieniądze! A ponieważ owi wszyscy byli dżentelmenami, więc o pieniądzach nie rozmawiali. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że przyjechał właśnie z Polski, z miasta, którego nazwy żaden Indianin nie wypowie, jakiś lekko siwiejący Kopciuszek, w męskim przebraniu. Tam uzgadniano pakiety, wręczano sobie faktury i szło się na dobrą kolację. Ja nawet nie wiem, czy w ich języku występuje takie słowo, a tym bardziej pojęcie, jak odroczenie płatności. Więc zachowałem się tak jak oni. Wynegocjowałem pakiet, podałem dane do faktury, ale poprosiłem, aby w rubryce o rutynowym terminie płatności wpisać datę odległą o sześć miesięcy. Nie znam dżentelmena, który nie wyświadczyłby takiej oczywistej uprzejmości.
Skoro zgodził się jeden na płatność za pół roku to drugiemu zaproponuję – rok.

Dziś potwierdzam – w tamtym czasie można było spotkać wielu dżentelmenów.

Jeden z majorsów, pewnie aplikant na dżentelmena, zapytał – a dlaczego to dla mnie takie ważne? Więc odpowiedziałem, z nieukrywaną wyższością nad trywialnymi praktykami Zachodu, że my, w Polsce weszliśmy na wyższy poziom relacji finansowych. O wiele bardziej finezyjnych niż tutaj, w Starym Świecie.
– Posłuchaj – łgałem bez mrugnięcia powieką – ja mam kasę, mam jej tyle, że sam nie wiem – ile. Ale ja przestrzegam zasad handlowych. Ja twój program opracowuję, potem zgłaszam go na antenę, czekam na datę emisji, a kolejka i konkurencja jest taka, że sam Disney ma w tej kolejce tylko miejsce stojące!
Wyraz twarzy mojego kontrahenta nabierał mimiki spotykanej tylko w gabinecie krzywych luster.
– Wtedy – ściszałem głos – mój program, ten od ciebie, jest emitowany. Dostaje bardzo dobre recenzje, bo to jest bardzo dobry program i ja mówię mojej centrali – popatrzcie jaki dobry program! No, ale on jest taki dobry, bo dużo kosztuje. Mam takich programów więcej (od ciebie, bo ty masz dobre programy) i wystawiam mojej centrali rachunek. Nie taki jak za normalny program. Tylko taki jak za dobry program. Bo on przecież jest od ciebie. A ty masz tylko dobre programy….
Wtedy paliłem jeszcze papierosy. Zawiesiwszy głos, wyłuskałem z paczki mentolowego Prince i zaciągnąłem się dymem tak mocno, że pewnie do dziś mam w sobie jego smołowe resztki w zakamarkach płuc.
– I na tym polega kulturalny, arystokratyczny handel w moim kraju. My siebie nawzajem szanujemy, dajemy sobie dobre programy, za które płacimy dobre pieniądze i wtedy zamyka się koło, bo te przez nas zarobione pieniądze trafiają do ciebie, bo ty masz dobre programy. A termin płatności nie ma tu żadnego znaczenia.

Próżność ludzka jest najdroższym towarem. Kupić ją, to znaczy być krezusem.

Nie wiem, czy ten kontrahent przekazał innym dostawcom tę szlachetną ideę, w każdym razie pozostali – bez szemrania – godzili się na wszystkie moje warunki.
Jest też podejrzenie innego, równolegle prawdopodobnego wyjaśnienia sytuacji prolongowania płatności. Tak, na targach po prostu robi się interesy. I nie zawsze ważne jest, aby w wyniku targu uzyskać najwyższą cenę, ważne jest, żeby produkt sprzedać. Bo film niesprzedany, to jak stara panna. No, ładna i w kolorze, ale jakoś kawalera dla niej brak.

Strategia negocjacyjna zmieniła się radykalnie w czasie funkcjonowania Holdingu, czyli w pasmach wspólnych, a więc porozumieniu pięciu ośrodków regionalnych, które udało mi się namówić na tworzenie wspólnego programu miejskiego. Ale to opowieść na nieco późniejszą porę.
Teraz zakończmy sprawę płatności.

Rzeczywiście, Telewizja Szczecin miała w tamtym czasie tylko tzw. ratę abonamentową. Z budżetu centralnego otrzymywaliśmy środki na pensje, technikę, eksploatację majątku firmy w zakresie niezbędnym do przygotowania i emisji Kroniki. Popołudniowy program informacyjny, nadawany w rozłączonej sieci Programu 2 – to praca na jedną dniówkę dla wprawnej ekipy maksymalnie trzydziestu osób. A u nas było ponad 200 etatów!
Mieliśmy jeszcze w piątki program regionalny – do chyba 19.30.
Również finansowany z puli centralnej.

Inne produkcje można było uruchomić tylko wtedy, jeśli zamówienie na ten program zostało potwierdzone przez antenę centralną, która w całości refundowała koszty powstania takiego programu. Bywało, niestety, że zatwierdzone do produkcji programy czekały na emisję nawet kilkadziesiąt miesięcy. A tylko emisja uruchamiała płatność za wykonaną pracę. Dla potrzeb tej opowieści tak uogólniona kwestia da wyobrażenie o zasadach finansowania regionalnej produkcji telewizyjnej.
Fortuna mi sprzyjała. Na całe szczęście, w TVP nikt nie przewidział, że niejaki Koszur, wtedy jeszcze szeregowy reporter Telewizji Szczecin, osoba spoza pracowników Biura Współpracy z Zagranicą, powtórzę – ze Szczecina, miasta o niewypowiadalnej w świecie nazwie, wpadnie na pomysł kupowania licencji dla TVP. Powtórzę – nie było regulacji prawnych zabraniających podejmowanie takich działań. Nie było też zakazu, aby za licencje płacić z bieżących środków obrotowych, przewalutowywać je (sic! Mówimy o roku 1988 i następnych latach) a potem, po refundacji kosztów przez Warszawę, bo program został wyemitowany – wypożyczoną na kupno licencji kwotę zwracaliśmy sobie, z wyraźnym, oj wyraźnym naddatkiem.

Nikt też w regulacjach prawnych nie przewidział wtedy sytuacji, w której ośrodek regionalny będzie mógł zarabiać na odsprzedaży licencji. Znów trochę uogólniam, ale zasada taka właśnie działała. Z takich pieniędzy można było kupić auto dyrektorowi, co stało się jednym z pierwszych zgrzytów w zespole, doposażyć redakcje, wesprzeć technikę, załatać mnóstwo dziwnych dziur, jakich wiele było w prowincjonalnym ośrodku w Szczecinie. Oczywiście nie zapominaliśmy, że w kwestii kosztów stałych takich jak wymiana okien w całym wieżowcu czy (proszę zapiąć pasy!!!!) zaimpregnowanie boazerii w całym budynku, który mógłby spłonąć jak zapałka, gdyby nie daj Boże do pożaru doszło – środki na takie cele uzyskiwaliśmy z funduszu centralnego.

O tym aucie wspomniałem, bo kilkoro z Państwa napisało do mnie po poprzednim odcinku, że pan Turkiewicz własnym maluchem rozwoził taśmy z programami do biura DHL czy na dworzec kolejowy. No tak było. Dyrektor Kamiński (ileż to było emocji, jakie auto miałby sobie kupić!) przyjeżdżał nim do pracy i wracał do domu. A maluch pana Turkiewicza zarabiał dla nas duże pieniądze. Jacek Kamiński, bojownik o nową rzeczywistość, wyrzucony z pracy w stanie wojennym, delegat redakcyjny po powrocie z taksówkowej emigracji do USA – zaczął szefowanie na poważnie od kupna ślicznej służbowej hondy. Jakby od auta zależał geniusz twórczy i organizacyjny!

Czas dzisiejszego odcinka mija. Podsumujmy kwestie najważniejsze dla kogoś, kto chciałby nasz sukces powtórzyć i dziś zbudować telewizję tak doskonałą jak Kanał 7 z 1992 roku:
– musimy być pewni, że wiemy, jakie programy chcemy kupić
– na jakich warunkach
– i jak na kupionym programie – zarobimy.
Do kalkulacji trzeba jednak dodać, jak się niekiedy wtedy mówiło – koszty lokalizacji takiego programu. Był on przecież ciągle w wersji oryginalnej. Wartości nabierał i monetaryzację uruchamiał, gdy został opracowany i udźwiękowiony.

O tym – już jutro.

Jutro też do naszej opowieści będziemy musieli dodać drugi wątek. Ten od słów: „że w TVP nikt nie przewidział, że niejaki Koszur, wtedy jeszcze szeregowy reporter Telewizji Szczecin…”.

I tu już pojawi się element kryminalny….

Ale także, w związku z wolnymi mocami przerobowymi – burzenie Muru Berlińskiego.

Cdn – jutro

Add Comment