1993… To był rok!
De Lucia – Carreras – Wakeman & Wakeman
Dla szczecińskiej społeczności były to trzy wydarzenie, porównywalne z lotem człowieka w kosmos. Nigdy wcześniej nie wystąpili tu, nad Odrą artyści klasy światowej, legendy i mistrzowie gatunku.
Kiedy życie skąpi frapujących tematów, gdy niewiele lub nic wyjątkowego wokół się nie dzieje – media umierają. Aby żyły – muszą tworzyć i unieśmiertelniać fakty.
Wakeman & Wakeman w Szczecinie
(kilka dni przed występem Jose Carrerasa w Szczecinie)
Zadzwonił telefon. Ten numer znali tylko zagraniczni kontrahenci.
– Marek, zaraz wyślę fax. Mam dla ciebie trzy najnowsze super produkcje… Koncerty, o których za chwilę będzie mówił cały telewizyjny świat. Jeszcze dziś pocztą kurierską wyślę wglądówki i filmy promocyjne. To będzie hit! – Chris Sharp z londyńskiego Zone Vision, firmy specjalizującej w reprezentowaniu zachodnich producentów, artystów i stacji telewizyjnych pzred nadawcami z Europy Środkowej zawiesił głos wyczekując na moją odpowiedź.
– …
– Hallo? Marek? Jesteś tam?
– Nie interesuje mnie już żadna nowa produkcja… z puszki – powiedziałem głosem wolnym od jakichkolwiek emocji. W słuchawce zapanowała długa, szkocka cisza. Tak, byłem sfrustrowany a mój partner zorientował się, że coś jest nie tak… Pewnie poczuł się jak ktoś, kto zamiast whisky z lodem, dostał sam lód. I to bez szklanki.
– Co jest? – do rozmowy włączył się Chris Wronski.
– Już nie chcę odgrzewanych koncertów. Chcę mieć żywego artystę! Takich jak Paco de Lucia, Jose Carreras! Już żaden koncert z taśmy nie wzbudzi zainteresowania na miarę tych dwóch wydarzeń.
– But…
– But daj mi żywego artystę, chcę mieć life! Mam kapitalną, profesjonalną scenę ustawioną na zamkowym dziedzińcu, pioruńsko drogą, muszę nową produkcją kompensować koszt wypożyczenia namiotu. Daj mi coś absolutnie extra, spod laty, i to natychmiast. Artysta z medalowego miejsca w Europie.
– Wait a minute, don’t hang up…
Prawie leżałem na biurku, zblazowany, w oparach nadchodzącej depresji. Obaj Chrisowie, a słyszałem to wyraźnie, zaczęli wydzwaniać do swoich kontrahentów. Gwałtowne wystukiwali numery na klawiaturach i zaczynali rozmowę w typowy, angielski sposób: yes…
– Marek, Rick Wakeman może być u ciebie za trzy tygodnie.
– …
– OK, on przyjedzie z Adamem, to jego najmłodszy syn – mówił drugi Chris. – Właśnie nagrali nową płytę. Wrócili ze Stanów…Wiesz, Rick Wakeman… ten
– Yes, wiem, ten z Yes…
Poczułem, że krew znów zaczęła krążyć, puls najwyraźniej przyspieszył. Po kwadransie odezwał się fax. Wyturlały się dwie, trzy, cztery kartki z ofertą i warunkami artysty. Rick przyjedzie z Adamem, prosi o dwa bilety lotnicze w klasie ekonomicznej. I transport z lotniska w Berlinie do Szczecina. Czytałem ten raport, patrząc kątem oka na dwa pękate skoroszyty pełne carrerasowych dokumentów. Ile? Honorarium za występ na poziomie ceny mocnego belgijskiego piwa!?
Ów stres, w szponach którego się miotałem – zwalczyłem błyskawicznym podjęciem zobowiązania w sprawie Ricka Wakemana. To nie miało znaczenia, że nie padło sakramentalne „potwierdzam”, że nie podpisaliśmy kontraktu. Pracowaliśmy na zasadzie gentelman agrément. Ja nigdy nie pytałem o sprawy, których nie byłbym w stanie unieść, a moi partnerzy nie proponowali rzeczy, które leżałyby poza sferą moich możliwości. Nasze relacje z zachodnimi stacjami telewizyjnymi, agencjami koncertowymi i licencyjnymi były do bólu profesjonalne. Nikt nie starał się drugiego przechytrzyć, oszwabić, wykorzystać. Próba takiego zamiaru równałaby się z zakończeniem współpracy.
Jeździłem wtedy często na zagraniczne targi i prezentacje. Pakiety oferowane przez producentów telewizyjnych składały się np. z dziesięciu koncertów. Dwa – najwyższej klasy, trzy średniej, a pięć – to supporty, pozycje uzupełniające, owszem, ciekawe, ale nie koniecznie do emisji w prime time. Może dwa, trzy razy pakiet taki zaakceptowałem. Potem wybierałem już tylko te dwa pierwsze segmenty. Tamtejsi handlowcy woleli sprzedać część oferty niż nic.
Dyrektor Kunc z Opery zaczynał wizytę w moim gabinecie od szybkiego sprawdzenia półki z płytami CD. Przechylał głowę i skanował tytuły.
– O, a tego nie słyszałem… – krążek lądował w odtwarzaczu. – Mówi pan, że Rick Wakeman z synem Adamem pojawią się w Szczecinie. Ok, rozumiem. Czy coś więcej wiemy na ten temat? Nie? Jasne. Standard. No i Carreras, ale to dopiero za kilka dni… Dobre nagranie. Tak, Barenboim jest dobrym pianistą…
I tyle na temat organizacji kolejnego, wspólnego przedsięwzięcia Opery i Kanału 7. Nigdy nie rozważaliśmy wariantu: będzie klapa, nie uda się. Nigdy nie pławiliśmy się w chmurach spodziewanego, wielkiego sukcesu. Zawsze podchodziliśmy do nowego wyzwania z tak zwanym wdziękiem chirurga.
Następnego poranka miałem już pełny raport techniczny…
Nie wyobrażałem sobie, żeby nie można było w Niemczech wypożyczyć sprzętu na koncert takiej gwiazdy! Szybko dowiedziałem się, że można wypożyczyć każde urządzenie, ale z przynajmniej rocznym wyprzedzeniem.
– Przecież o przyjeździe Wakemana nie dowiedział się pan wczoraj!? – usłyszałem wyraźnie karcące uwagi. Milczałem. Bo co miałem powiedzieć, że dowiedziałem się przedwczoraj? Ludzie, z którymi rozmawiałem, odmawiali, ale zazwyczaj kierowali do konkurencji. Postępowanie niezwykłe, jak na polskie warunki. Przy takim podejściu do sprawy rzecz nie mogła się nie udać!
Książka telefoniczna Berlina zawsze leżała na moim biurku. Na szczęście – łączność funkcjonowała fantastycznie. Więc – do dzieła. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty…
Modele Korgów wskazane przez Wakemana znalazłem w magazynie producenta, a także w specjalistycznym sklepie w Berlinie. Mikrofony – chyba w Holandii. Wreszcie miałem wszystko, co artyści sobie życzyli.
Wszystko uzgodnione. Ostatnia prośba: na lotnisko powinny przyjechać dwa fordy scorpio, żeby muzycy mogli się zrelaksować przed koncertem.
– Ale macie pokój w luksusowym hotelu! – potwierdzałem.
Okazało się, że Wakemanowie chętnie pójdą do hotelu ale po koncercie, przed wyjazdem na lotnisko do Berlina. Po przyjeździe chcą jak najszybciej trafić na scenę, sprawdzić instrumenty, przeprowadzić próbę.
Hm… I to mają być artyści światowego formatu? Żadnych fochów, grymasów i kwaśnych min?
Wpadłem na pomysł, moim zdaniem – bardzo dobry, choć wręcz karkołomny. Skoro oni są tacy, jak mówił Chris – normalni, więc nie powinno ich zdziwić to, że ich opiekunem będzie… dziesięciolatek. Tak, mój syn dość dobrze już wtedy mówił po angielsku. Był w sposób oryginalny śmiały, bo jeśli ktokolwiek podjął frapujący go temat, Piotruś uruchamiał swój dysk twardy i opowiadał, opowiadał, opowiadał. Chodził do przedszkola, w którym pełnił rolę poobiedniej pod-opiekunki swoich kolegów. Pani sadzała go na taborecie, dzieci sadowiły w wianuszku wokół niego a on opowiadał swoim przyjaciołom kreskówki. Co tam się działo! Jakie emocje!
– … i wtedy oni wyskoczyli i uciekali a tamci ich gonili i się przewracali i potem kot przestraszył się myszy a ona nie wiedziała, gdzie uciekać i się poprzewracali! Aaaa!
Rodzice karnie czekali do końca opowieści:
– Niewiele pamiętam, daj spokój, to było tak dawno.
– 30 lat? Przecież to jakby wczoraj!
– Kilka razy przesłuchałem wszystkie płyty Ricka Wakemana, które mi dałeś. Ale nic więcej o nim i Adamie nie wiedziałem.
– Więc od czego zaczęliście rozmowę?
– Pewnie zapytałem Adama czy gra w taką lub inną grę komputerową. Adam oczywiście znał te gry. Pamiętam, że szliśmy na piechotę z hotelu na Zamek i rozmawialiśmy o grach komputerowych. Tak prawdę powiedziawszy, to on mną a nie ja nim się opiekowałem. Miałem przecież 10 lat!
Rzeczywiście, Adam i Piotr polubili się. Adam przysłał do Piotra kilka listów, bardzo obszernych. Także jakieś płyty z muzyką i grami. Pisał o zajęciach w szkole, o pracy z ojcem, o przeprowadzce na jakąś wyspę…
Po kilku godzinach naszymi gośćmi zajął się już Cezary Długosz.
Dla Ricka Wakemana wszystko było OK. Był szalenie skoncentrowany a przy tym niezwykle uprzejmy. Wszystko będzie dobrze, perfect, no problem, jasne. W porządku.
Moją ideą było, aby zawsze obok zaproszonego do nas gościa pojawił się na scenie artysta z naszego środowiska, żeby ten koncert nie był tylko typowym przedsięwzięciem komercyjnym. Popularny wówczas w Szczecinie, sławny do dziś Arfik, wokalna grupa Ryszarda Leoszewskiego, mojego kolegi z Technikum Mechaniczno-Energetycznego, którą to grupę afiliowałem wtedy przy naszym ośrodku, wydał mi się najlepszym partnerem dla Ricka Wakemana.
Artysta bardzo się ucieszył. Jasne, chętnie, nie ma sprawy. Jak to zrobimy?
– Normalnie – zaproponowałem. – W pewnej chwili dzieciaki zaśpiewają. Może się włączysz?
– A – rozumiem, normalnie. Okey.
Ryszard często wspomina tamten wieczór na zamkowym dziedzińcu.
– I ty widziałeś? – Wakeman zaczął śpiewać i grać razem z nami! To był szok, szkoda, że nie zachowało się nagranie z tego koncertu. Wiesz, ile ten występ dla nas wszystkich znaczył?
O tym i poprzednich koncertach pisano więcej i częściej niż o najważniejszych wydarzeniach politycznych czy sportowych miasta i regionu.
Telewizyjną rejestrację koncertu Wakemanów kupił Program 2 TVP. Centrala zrefundowała nam wszystkie koszty związane z jego organizacją. Mówiąc wprost – OTV Szczecin zarobił na tym koncercie. Opera – współorganizator – nie stracił.
Tak, rozkręcaliśmy się. Opera i Kanał 7. Z czego wynikała ta – hm… – chęć, ochota, gotowość do organizowania wielkich koncertów? Lubiliśmy te emocje. To jasne. Ale ta ochota wyrastała z głębszych pokładów i motywacji, z miejsca i czasu, w jakim przyszło nam działać. Poza tym – wraz ze stanowiskami (dyr. Kunc i ja) – dostaliśmy niezbędne narzędzia i możliwości, aby podobne przedsięwzięcia urzeczywistniać. Było na takie imprezy społeczne zapotrzebowanie, wręcz – głód.
Media dyskontowały każde z tych posunięć wręcz entuzjastycznie. To był kolejny, jakże skuteczny atut w sprawnym organizowaniu koncertów. Miasto rozkwitło plakatami z wizerunkiem światowych gwiazd. Nigdy wcześniej nic podobnego nie miało tu miejsca. Było tak, jak, bo ja wiem, w Nowym Jorku! A dlaczego nie? Tam przecież tworzy się fakty, organizuje wielkie wydarzenia. A to jest żer dla mediów. Mieliśmy w Polsce tyle do nadrobienia, by zrównać się z rzeczywistością Zachodu.
Add Comment