Naszym największym „wyczynem” tłumaczeniowym była pierwsza w historii telewizji w Polsce transmisja finału Super Bowl.
No, bądź tu mądry i komentuj tę imprezę, transmitowaną na żywo… w kraju, w którym nie tylko zasad i reguł tej dyscypliny nikt nie znał, ale też słownictwo z nią związane było porównywalne ze znajomością hieroglifów.
Siedzieliśmy z Piotrem Baranowskim i zastanawialiśmy się, jak problem rozwiązać. Problem, którego – oczywiście! – nie było, bo co miałem powiedzieć szefowi redakcji sportowej w Warszawie? Że sprzedaję mu transmisję z dyscypliny, która między Odrą a Wisłą jest równie egzotyczna, jak krzesanie ognia przy pomocy dwóch kawałków lodu na peryferiach Grenlandii?
– Oczywiście, dostanie pan transmisję z pełnym, profesjonalnym komentarzem…
– Ale, kto…
– Mam fachowców – uciąłem w pół zdania. – Spokojna głowa…
Powroty pociągiem z Warszawy do Szczecina to była zazwyczaj taka droga skazańca na szafot. Nie dość, że w pociągu niewiele wtedy można było wymyśleć, poza ciepłym piwem i starymi kawałami opowiadanymi przez znajomych wracających z różnych konferencji i narad, to w dodatku stukot kół o łączenia szyn całkowicie wybijał z myślenia. Nie było telefonów komórkowych, nie było internetu. Była przepastna otchłań w głowie – coś, co nigdy mnie bardziej nie inspirowało do wynajdywania rozwiązań nieszablonowych.
– No przecież są Polacy, którzy mieszkają w Stanach, emocjonują się tym sportem, muszą coś o tej dyscyplinie wiedzieć.
Myślę, że za ten Super Bowl i mnóstwo podobnych wybiegów zawodowego przechery będę w piekle miał jakieś punkty bonusowe… No, proszę…
I znaleźliśmy takich fachowców-amatorów! Piotr siedział z nimi w studiu, a ja w moim gabinecie, na podglądowym monitorze przekazującym obraz ze studia, słuchałem, jak panowie uzgadniali polskie nazewnictwo typowo amerykańskich terminów.
Np. przyłożenie – to u nas wymyśliliśmy ten termin! Ile podobnych? Piotr pewnie lepiej to pamięta.
Tak było ponad trzydzieści lat temu. Uśmiecham się… Czy z naszej strony była to ekstrawagancja, nieodpowiedzialność czy przebojowość? Wiedziałem jedno – musimy wykonać ten kolejny pierwszy krok, nawet jeśli nie będzie do końca tak finezyjny jak potrójny Rittberger.
Liczyło się jedno – kolejna bariera niemożności – za nami!
Warszawiacy byli tą transmisją w równym stopniu zaskoczeni co zachwyceni. Odnosiłem wrażenie, że podejrzewali jakąś mistyfikację, profesjonalną iluzję, dość udany telewizyjny show – ale to tylko dlatego, że sami kompletnie się na Super Bowl nie znali, więc nie mogli naszej roboty skrytykować.
Innym równie ekscentrycznym momentem było tłumaczenie programu, który jako nieoczekiwany gratis dostałem od managementu Michaela Jacksona. Artysta leciał na koncert chyba do Budapesztu. Ale lądował w Hamburgu. I ten moment mogliśmy transmitować. Wyłącznie live, bez powtórek. Warunki techniczne były dość skomplikowane, ale gorsze było to, że nie wiedzieliśmy nic, co tam się będzie działo, jakie materiały zostaną zaprezentowane. Komentarz do obrazu miał być odbierany z innego satelity. Nie było możliwości, aby lektor lub komentator mógł mieć w jednej słuchawce dźwięk oryginalny, a więc głównie efekty z miejsca zdarzenia, w drugiej – komentarz, czyjkolwiek – Niemców, Brytyjczyków, Hiszpanów.
Nie było też w Kanale 7 specjalisty od muzyki na tyle kompetentnego, by mógł – jak się to mówi – za kapelusza wyciągnąć całą wiedzę o Jacksonie. Więc komentarz trzeba było spreparować na podstawie wszelkich dostępnych informacji. Tak, wtedy, trzydzieści lat temu definiowaliśmy to, co dziś nazywa się „sztuczną inteligencją”. Wpisujesz hasło – i masz komentarz.
Do początku transmisji było około 45-50 minut. Bieg z wieżowca do starego studia przy Niedziałkowskiego.
Udało się tam ściągnąć kolejnych protegowanych pani Marii Okulicz, zdaje się, wtedy jeszcze studentów medycyny. Każdy z nich miał w słuchawkach komentarze innych stacji. Ja trzymałem mikrofon. We trójkę stanowiliśmy najprawdopodobniej najmniej kompetentną pod względem merytorycznym ekipę komentatorów. O muzyce Jacksona wiedzieliśmy tylko tyle, że jest!
Staliśmy w pokoju aparatury, wpatrzeni w maleńki monitor studyjny. Trzy ściany pełne urządzeń – szum, mrugające lampki, silna koncentracja pola elektromagnetycznego. Trzy, dwa, czarna dziura i… jest! Kamera pokazuje trap przystawiony do kadłuba samolotu. Artysta wychodzi, wita swoich fanów. No przecież nie będę opowiadał, co widzę! A nic innego nie mam do powiedzenia. Koledzy tłumacze, naprzemiennie, podrzucali mi każdy do drugiego ucha, jakaś informację wyrwaną z przekazów obcojęzycznych. Z tych zazwyczaj równoważników zdań musiałem budować narrację, fabułę, kreować nastrój i zagrzewać widzów do wieczornej transmisji koncertu.
Przekaz trwał chyba czterdzieści minut. Emitowany był tylko w Kanale 7.
Taką telewizję miał Szczecin na początku lat 90. XX wieku!
Nie, nie było zawału. W pewnym momencie, w sferze, w której już się orientujesz, kolejne nietypowe zadanie jest po prostu – nowym nietypowym zadaniem.
Wcześniej mieliśmy podobny przypadek. Tu muszę, jak kojot zawyć do księżyca na melodię: O! Jakim dobrodziejstwem jest posiadanie własnego kanału telewizyjnego.
A było tak… Przerzucając rano gazety, słuchając radia i klikając w pilot odbiornika satelitarnego natrafiłem na wiadomość, że w San Francisco wystąpiło niezwykle silne trzęsienie ziemi.
Chyba odruchowo wcisnąłem na blacie telefonu kombinację klawiszy: memory +1.
– Yes, Marek? – głos Bianki w jakiś szczególny sposób dobrze mnie nastrajał. Zawsze konkretna, elegancko usposobiona (ciekawe określenie), wyraźnie skierowana w stronę: yes.
– Muszę mieć tę transmisję, natychmiast.
Londyn nigdy nie dyskutował. To, że rozmawialiśmy jak mono organizmy, jak dwa pantofelki (ciekawe, nie wiem, czy one mówią?) było normalną praktyką. Na giełdzie, w kontroli lotów czy w niektórych działach telekomunikacji operatorzy porozumiewają się kodem.
W elektronicznej maszynie do pisania miałem przygotowane wzory pism (komputera wyłącznie dla siebie chyba jeszcze wtedy nie miałem, choć może…). Kolejna kombinacja klawiszy – print – i na wydruku na termicznym papierze z gotowym tekstem wpisywałem koordynaty satelitarne i stawiałem pieczątkę. Błyskawiczny faks do centrum satelitarnego pod Londynem, aby z najbardziej wysuniętego na wschód Intelsata odblokowano nam transponder przekazujący transmisję z San Francisco.
Akcja trwała nie dłużej niż dziesięć minut.
– Mamy ich! – usłyszałem głos Marka Drobnego lub Mietka Jasickiego.
Nieoceniona Maria Okulicz, chyba przy stoliku w węźle komunikacyjnym na XIII piętrze, ze słuchawkami i mikrofonem w ręce… Trzy, dwa – szybkie wyciemnienie obrazu emitowanego właśnie jakiegoś filmu lub teledysku na antenie Kanału 7 i… jesteśmy na żywo, transmitujemy to co daje amerykańska, a za nią światowa telewizja. Tłumaczenie a vista. Liczył się efekt. Magnetowid rejestrował obraz. Z tego zapisu już kleiłem materiał dla Warszawy dla Andrzeja Zaporowskiego do wieczornego, ogólnopolskiego programu „10 minut”.
Dla przypomnienia – gdyby ktoś z Państwa nie zauważył tego faktu – to wszystko robiliśmy w Kanale 7 Telewizji Szczecin. Najmniejszej stacji w Polsce, z ofertą programową w niczym nie ustępującą najlepszym stacjom z całego świata.
Nie inaczej było podczas transmisji koncertów. Ale to osobny rozdział i o nich – niebawem.
Zatem – w tamtym czasie, na zlecenie Kanału 7 Telewizji Szczecin kilkudziesięciu tłumaczy opracowywało wersje językowe. Poza tekstami – tłumacze przygotowywali kilku zdaniowe omówienia każdego programu. Tak, tu byłem nieubłagany, choć spod podłogi co i rusz dobiegał pomruk, że za darmo, że to poza umową lub że szkoda czasu. Nie. Nasz program musiał różnić się od wszystkich innych także bardzo rzeczowym i profesjonalnym marketingiem, jakkolwiek w odniesieniu do tamtych czasów słowo to zabrzmi.
Magda Jasińska, jako sekretarz programu, osoba o wiele bardziej w pewnych kwestiach skuteczna ode mnie – wysyłała codziennie te notki go Głosu i Kuriera, do tygodników publikujących programy telewizyjne lokując Siódemkę w kolumnach recenzji i zapowiedzi obok ofert największych stacji odbieranych w Polsce.
Tak jak szybko kablówkowy interes telewizyjny eksplodował, tak groźba katastrofy nadciągała z prędkością tajfunu. Opracowywanie list dialogowych soap oper stało się koszmarem. A kablówki uwielbiały te tasiemce. Honoraria dla tłumaczy przestały grać rolę pierwszoplanową, a były całkiem godne. Nikt nie chciał angażować się w pracę – jak mawiali – skrajnie monotonną, wyjaławiającą? Te dialogi w gruncie rzeczy niczym nie różniły się od codziennych rozmów ludzi bez względu na szerokość czy długość geograficzną. Były zwyczajne, życiowe, niekiedy o. niczym ale wyzwalające ogromne emocje, a przez to tak bardzo atrakcyjne? Że nie była to literatura – zgoda. Że tłumacz nie musiał wykazywać się swoją erudycją, finezją czy bogactwem języka – także prawda. Wtedy jednak, poza dostarczeniem widzom tego, co im się rzeczywiście podobało – liczyła się przede wszystkim kasa. Aby realizować ambitne, na wysokim artystycznie poziomie programy, trzeba było mieć środki. I to wcale nie małe. Mogliśmy je tylko zarobić.
Ale pojawił się kolejny problem, który jak przysłowiowe ziarnko piasku mógł zatrzymać tak precyzyjną maszynkę, rozsadzić idealny algorytm. Te zacięcia, jak podziemne gejzery, wyskakiwały z całym impetem nad powierzchnię tłumaczeniowej atmosfery.
Bezpośrednim powodem były, oczywiście, pieniądze.
Nic ludzi nie zespala tak mocno jak mamona. Ale też tylko pieniądze są w stanie poróżnić ludzi na śmierć i życie.
Honoraria z tytułu tłumaczenia wersji językowych były godne – ani za niskie, ani za wysokie. Były wypłacane systematycznie i suma miesięczna zależała od ilości przetłumaczonych filmów. Zaczął się więc wyścig: kto przetłumaczy więcej? Pierwsze, a nawet drugie okrążenie tej rywalizacji upływało w zaciętej, ale jeszcze zdrowej atmosferze. Na kolejnym, jeden z tłumaczy zauważył, że dostaje do opracowania filmy naukowe, specjalistyczne, a inny „trzaska” proste dialogi:
– Cześć,
– Cześć.
– I co tam?
– Pomalutku.
– No to cześć.
– No, trzymaj się.
Linijki, znaki, strony, wydruk, spinacz i odcinek odhaczony. Cennik oparty był o czas trwania odcinka. W jednym odcinku tekst mieścił się na dziesięciu stronach, w innym – na trzech.
Oczywiście, tę kryminogenną sytuację tworzyła telewizja. Bo musiała codziennie mieć coś nowego dla swoich widzów. Powtórka programu zazwyczaj powodowała ucieczkę widza do innego kanału. Więc liczyły się premiery. Ale wymóg licencyjny, tak zresztą przeze mnie zawsze egzekwowany od właścicieli praw zakładał powtórkę programów. Mieliśmy wtedy ciągłość emisji, a koszty za powtórkowe nadanie były na poziomie stałych kosztów technicznych.
Ale – tu oddajmy w najwyższym stopniu szacunek i sprawiedliwość, że jakość opracowań nieustannie rosła. Pojawiały się opracowania wręcz brawurowe.
Niby nic, niby tak zwykła, pospolita Hiacynta, jej mąż Ryszard, brat Powolniak… Pewnie każdy tłumacz opracowałby teksty do serialu „Co ludzie powiedzą” bardzo profesjonalnie, ale nikt nie zrobiłby tego tak brawurowo, jak pani Maria Okulicz.
Owe pieniądze…. W 1994 roku uchwalono ustawę o prawie autorskim. Zapisano w nim, jaką czynność i pracę intelektualną uznać należy za kwalifikującą się do ochrony ze strony instytucji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi. Każda powtórka programu czy filmu, w którym wersja językowa była chroniona prawem autorskim, była odnotowywana w ZAiKSie, a ten wpisywał autorowi polskiej wersji językowej dodatkowe, pokaźne honoraria w wysokości średnio astronomicznej, bodaj 80% za pierwszą, 60% za drugą itd. powtórkę serialu.
Specjalnie użyłem w zdaniu powyżej terminu: autor polskiej wersji językowej. Nie tłumacz, nie sam redaktor, ale wszyscy razem, wspólnie z konsultantem byli – powtarzam – autorami polskiej wersji językowej. Przez krótki czas dyskutowano także o lektorze. Wszak jego kwalifikacje mogły tę wersję sprowadzić do zwykłego komunikatu, ale w przypadku niektórych lektorów – świetny tekst, odpowiednio podany, stanowił wartość samą w sobie.
Zatem – kto jest autorem polskiej wersji językowej filmu?
Prawo, jakim by nie było – jest prawem.
Wielu z tłumaczy postawiło sprawę na ostrzu noża: my jesteśmy jedynymi „autorami polskiej wersji językowej”. Redaktorzy pokiwali głową i… upomnieli się w ZAiKSie o swoje. I dostali! Ale mniej niż tłumacze. Decydował o tym zamawiający wersję językową. W dokumentacji dla ZAiKSu telewizja określała: tłumacz – 80%, a redaktor – 20%.
Przez chwilę sytuacja wydawała się być opanowana. Ale tłumacze postanowili udowodnić, że kaktusy pięknie kwitną i – zaprotestowali: my, tylko my, wyłącznie nam należy się sto procent repartycji. My jesteśmy jedynymi autorami polskiej wersji językowej. I nikt nie będzie w nasze teksty ingerował, stylizował czy poprawiał. Basta!
– Ale kolego tłumaczu, tu pan strzelił taki kleks językowy, tu nie przetłumaczył pan jednego zdania, tam trzeba było skrócić…
– Nie! To są drobiazgi wynikające z normalnej procedury opracowania, które jest czynnością techniczną. Twórcą jestem ja – tłumacz.
Ruszyły pisma, groźby, szantaż i pogróżki. Bardzo niemiła atmosfera, na szczęście – podkreślam – podgrzewało ją kilku tłumaczy.
Telewizja nie pozostawała bierna w tym sporze. Wprowadzono instytucję zapisaną w formule: wersja polska na podstawie tłumaczenia pana XYZ. Czyli – tłumacz stawał się autorem przekładu technicznego, a listę dialogową pisał redaktor opracowania.
Mury Jerozolimy nie upadły same z siebie. Naszą zwartość i wyjątkowy klimat współpracy próbowało ostatecznie wysadzić w powietrze dwóch, trzech najbardziej aktywnych tłumaczy. Nie miałem innego wyjścia. Antena – jak od zawsze mnie uczono – jest najważniejsza. Zaprosiłem do współpracy studia, które za cenę otrzymania zlecenia na opracowanie serialu złożonego z 300 odcinków nie robiły żadnych problemów z podziałem kosztów na poszczególnych współautorów wersji językowej. To była ich wewnętrzna sprawa.
Szeptanka, jak mawiano o jednogłosowej lektorskiej wersji językowej była w sumie najprostszą formą językowego opracowania filmów.
I wtedy zamarzył mi się dubbing.
Próbowałem już wcześniej, ale kompletny brak porozumienia z dyrektorem stacji, który zupełnie nie rozumiał nowych technik, nie porywała go technologia telewizyjna a tym bardziej – co? Dubbing? A kto, a za ile, a gdzie….
Jacek Kamiński nigdy nie wykonał wysiłku intelektualnego, aby odróżnić informatyka od komputerowca, kimkolwiek w jego terminologii byli owi specjaliści. Podobnie było z wprowadzeniem faxu do naszego sekretariatu. A kiedy do realizacji Śmiechu warte w naszym studiu zaproponowałem ruchomą widownię-audytorium i zabrałem go do Strasburga by w tamtejszej francuskiej stacji TV3 zobaczył, jak wygląda taki składany telewizyjny amfiteatr – po powrocie zastanawiał się w swojej tonacji barytonowej.
– A w naszym warsztacie nie można byłoby takiego składanego siedziska zrobić? Wiesz, takie samo jak tam, rozkładane…
– … z siedzeniami jak na stadionie Pogoni…
– … no właśnie!…
W podobnych momentach osiągaliśmy „pełne” porozumienie.
Poziom widowni stadionu sportowego to był jakiś pułap.
Mój Boże… Wszyscyśmy pędzili na szóstym biegu do przodu, a tu – jeden, razem z nami, ale na wstecznym! Tyłem do przodu!
Audytorium kaskadowe nie powstało.
Ale o szeptankach, lektorach i dubbingu – niebawem.
Add Comment