W naszej opowieści przybywa wątków, mnożą się fakty, a do momentu inauguracji Kanału 7 ciągle daleko.
To jakby efekt tego wspaniałego i często wykorzystywanego przeze mnie zjawiska optycznego, polegającego na filmowaniu wieży katedry przez otwarte okno. Proszę spróbować…. Uruchamiamy transfokację, najeżdżamy na wieżę, która zamiast zbliżać – oddala się od nas. Ale wypełnia cały kadr.
Wspomniałem o spółce Universal.
Telewizja Szczecin nigdy nie miała tak hojnego partnera jak sponsor Magazynu MORZE.
Wspomniałem – Universal chciał przejąć sopocki międzynarodowy festiwal piosenki.
Otwarcie się Polski na Zachód, na cały świat to – poza wielkimi interesami tego przedsiębiorstwa handlu zagranicznego – także wejście w świat showbiznesu. Ale nie tego siermiężnego i sztampowego, jak festiwale w Zielonej Górze czy w Koszalinie. Szef Universalu chciał w Polsce zbudować małe Hollywood, Disneyland, zamienić Sopot w festiwal klasy San Remo, sprowadzić do Polski – karnawał! Tak! Wielki karnawał, ale na początek skoncentrował się na tym, który organizowała francuska Nicea.
Wszędzie tam jeździłem z kamerą.
W najbliższych dniach mam nadzieje pokazać Państwu garść ujęć z tych wszystkich ekspedycji.
Do Los Angeles pojechaliśmy z Budapesztu, gdzie odbywała się kluczowa dla tamtego okresu i klimatu politycznego w Europie wielka konferencja East-West, poświęcona zbliżeniu krajów Europy Środkowej i Wschodniej ze Starym Światem. Z Budapesztu – znów na Lazurowe Wybrzeże, na targi muzyczne, aby tam szukać wydawców, menedżerów, artystów, których warto pokazać w Polsce. Do Warszawy wracaliśmy po to, by się przebrać i z jednych ruchomych schodów wskakiwać na inne, już z paszportami i wizami do kolejnego kraju, które to dokumenty i ciuchy Joanna wręczała nam z bezlistnym cmokusem.
– Nie marudzić, chłopaki, jedziemy, jedziemy…
– Dokąd?
– Masz tam napisane.
Miałem wtedy dylemat – patrzeć na małe literki czy umykającą przez hol lotniska odrzutową Joannę…?
Istambuł? A, tak, rzeczywiście, jeden z tamtejszych biznesmenów chciał zorganizować „Festiwal Sopocki” nad Bosforem. Sam pracował nad podobną, ale własną imprezą, a doświadczenia Polski były mu bardzo potrzebne.
– No, ale my musimy na Operację Żagiel! – próbowałem się skarżyć.
– Długo jeszcze będziesz się kłócił? Chcesz się spóźnić na samolot? Następny – za trzy dni, a więc po imprezie, na którą lecicie. Wtedy już będziesz wpław gonił te swoje regaty.
Jak ona to robiła, że jej oczy tak lśniły?
FpCel był jeden – pokazywać, jak piękny i różnorodny jest świat muzyki, sportu, sztuki, życia i codzienności tam, gdzieś, gdzie nas nie ma, o czym nie myślimy, nie marzymy, bo nie wiemy, że tak żyć można. Właśnie – jeden z moich ogólnopolskich programów z tych wypraw, emitowany w soboty w Dwójce nosił tytuł… ŻYĆ!
Już mi się daty mylą, już kolejność zdarzeń się miesza, jak piłeczki z numerkami w bębnie maszyny losującej. Bezskutecznie próbuję uporządkować kolejność zdarzeń. Gdzieś mam kopię paszportu z doklejonym paszportem do której doklejki doklejone są jeszcze trzy albo cztery inne wizowe doklejki… Bo przecież jeszcze zdążyliśmy jako jedyna ekipa z TVP być przy pierwszym i ostatnim uderzeniu w mur berliński i sfilmowaliśmy moment jego przewrócenia. Ale tam byliśmy nielegalnie, bez ważnych paszportów. Idealna okazja, żeby nas wyrzucić z pracy!
Proszę Państwa – mówię o tym wszystkim by uzmysłowić Państwu – że mała, nikomu nieznana, beznadziejna w swojej ofercie programowej regionalna stacja telewizja ze Szczecina – w kilka zaledwie tygodni, miesięcy katapultowała się w medialny, światowy kosmos. Jednym ze skutków tak rozwijającej się sytuacji mogła być TVU – Telewizja Universal w Szczecinie, której pomysł pokazałem Państwu kilka dni temu.
Proszę nie zapominać o autopromocji. Każdy nasz program na antenie ogólnopolskiej rozpoczynał się planszą Telewizji Szczecin. Każdy, kto nas w świecie spotykał, widział na kamerze Janka Kuczery logo i nazwę Telewizji Szczecin. Faks i numer naszego telefonu lądował na ważnych biurkach w Europie i obu Amerykach. Pan mnie wyczuwa? – aż cisną się na usta słowa Wojciecha Młynarskiego. – Pan mnie wyczuwa…
A nie wspomniałem jeszcze o Balu morskim w Pradze w środku zimy, o Rosen Regatta, o Baltic Tarditional, O jachcie Henryk Rutkowski, który żeglował właściwie dzięki Universalowi. A my razem z nim.
Równolegle – pracowałem wtedy i byłem krajowym koordynatorem w Circom Regional – stowarzyszeniu regionalnych stacji telewizyjnych w Europie!
Pracowałem w komisji jurorów festiwalu tej organizacji. Wszędzie tam – gdy odczytywano moje nazwisko – wymieniano także moją macierzystą firmę – Telewizję Szczecin.
Wczoraj wpadł mi w rękę archiwalny numer Głosu Szczecińskiego. W nim notatka… Gdyby nie ona – nie przypomniałbym sobie, że dokładnie wtedy mój syn był uczniem pierwszej klasy szkoły podstawowej. Że przecież właśnie wróciłem z Atlantyckiego Festiwalu Filmów Morskich, na którym mój reportaż pod tytułem „Pierwsza”, o kapitan Krystynie Chojnowskiej Liskiewicz zdobył chyba trzecie miejsce. Autor tej prasowej notatki przytoczył moją opinię, że Polacy nie potrafią wykorzystać naturalnego, nadmorskiego położenia swojego kraju. Ale najważniejsze – jak dziś z rozrzewnieniem czytam, przypomniałem sobie, że wtedy, układając w dwóch pokojach wielką magistralę kolejki elektrycznej, razem z Piotrem czekaliśmy na narodziny jego siostry i mojej córki.
W domu? Rzadki gość – mało powiedziane. I niewybaczalne. Kilka razy udało mi się zabrać syna na krótsze wypady. Wyruszaliśmy o świcie, a kilka minut po szóstej rano jedliśmy śniadanie na podberlińskim parkingu, szykowane przez Jasia. I… dalej, świat!
Złożyłem numer gazety i już chciałem ją wrzucić do kartonu, gdy u dołu strony zauważyłem kolejny z kilkudziesięciu odcinków mojego cyklu felietonów dla Głosu – „Spod orbity”. Właśnie!!!! Satelita – gwarantuję – kilka sążnistych odcinków! Gwiezdne wojny przy naszych satelitarnych doświadczeniach to niewinna i banalna historyjka z lamusa światowego kina.
I tak nam się kółko zamyka, a może nowe otwiera? Orbity, po których się wówczas poruszałem, a wraz ze mną Telewizja Szczecin, rzeczywiście miały najróżniejsze trajektorie.
Celem był krystalizujący się w koncepcji i kształcie Kanał 7.
Bodaj dwa lata temu zwróciła się do mnie pani Helena Kwiatkowska. Wymyśliła wydawnictwo: „Był sobie wieżowiec”. Poprosiła o biogram (kilka zdań) i anegdotę, na jedną stronę maszynopisu. Wydawnictwo miało być pomnikiem dla środowiska Telewizji Szczecin.
Pomysł poddałem krytyce. Mówiąc wprost – uznałem go za beznadziejny. A tytuł – bez sensu. Pani nie było – a wieżowiec był, pani nie będzie, a wieżowiec będzie itd. W jednej lub dwóch rozmowach telefonicznych, i w mailach perswadowałem – na szczęście skutecznie – rezygnację z publikacji bzdur królika i jej przyjaciół, co było w pierwotnym pomyśle jawnym zamachem na pamięć i rolę wielu kolegów, którzy przez lata próbowali wypełniać wieżowiec konkretną i zawodową treścią. Ale odeszli, nie mają wśród żywych swoich adwokatów. Więc oni sami nie napisaliby o sobie głupiutkich anegdot. Pani Kwiatkowska chciała opublikować żarty i anegdoty, wspomnienia ludzi z wyłącznie jej najbliższego i bliskiego kręgu. Dzięki moim argumentom – pojawiły się w tym wydawnictwie, już pod zmienionym tytułem co w rozmowie telefonicznej potwierdziła mi redaktorka wydania nazywając poprzedni tytuł bezsensownym, biogramy kolegów, których sylwetki w mailach do pani Kwiatkowskiej przywołałem. Prezydent Miasta sfinansował tę megalomańską laurkę, nie zadrżała mu ręka poważnie dofinansowując to wydawnictwo. Mój biogram, nawet po skróceniu do lekko ponad dwóch stron – nie znalazł się w tym wydawnictwie. Ani współautorka Anna Kolmer, która zrazu wyśmiała i wyparła się współudziału w tym pomyśle wydawniczym, a którą w zawodzie, z miernym zresztą skutkiem, ale wielkim wysiłkiem karmiłem własną piersią ani inicjatorka składanki nie wyjaśniły mi, dlaczego usunęły mój biogram? Podobnie pan Zbigniew Puchalski. Panie Dyrektorze – jaka metamorfoza! Najpierw NIE a potem trzy razy TAK! Sugerowałem pani Kwiatkowskiej, aby w oparciu o jego, Zbigniewa Puchalskiego biogram zbudowała swoją opowieść. Ale na budowaniu opowieści trzeba się znać i mieć o tym jakiekolwiek pojęcie. Nie, żeby tak mistrzowskie jak babcia Tatiana tkała swoje gobeliny, ale takie zwykłe, uczciwe.
A pana Prezydenta pytałem, czy nie warto zaprosić (= prosiłem o to) do redakcji tego wydawnictwa jednego lub dwóch zawodowców, żeby opracowali te biogramy… Żeby wydać rzeczywiście dokument poważny i odpowiedzialny, opowiadający o środowisku telewizji (radio zostało do tego pomysłu doklejone!!!). Prośby moje były bezskuteczne.
Kilka tygodni temu rozmawiałem z panią dr hab. Pauliną Olechowską z Uniwersytetu Szczecińskiego, Instytut Literatury i Nowych Mediów. Oczywiście, o telewizji.
Wieczorem, 20 kwietnia przeczytałem w mailu:
Pisząc pośpiesznie po dzisiejszym spotkaniu – w pierwszych słowach dziękuję za czas, za opowiedziane historie. Tysiące wątków, to nie był nawet ‘wstęp do prologu’.
A w czasie spotkania z panią Doktor nawiązałem do wydawnictwa pod auspicjami pana prezydenta Piotra Krzystka, bo jak inaczej nazwać sfinansowanie tej publikacji? Pieniądze municypalne.
– Słyszałem i widziałem film z pani recenzją na temat tego wydawnictwa….
– O, przepraszam, to była tylko rekomendacja…
No tak, korekta wydawnictw zwartych, drukowanych jest niemożliwa. Obawiam się, że medialnych – internetowych – także. Poza tym… Ta granica między recenzją a rekomendacją… Umówmy się, jest umowna. Dziś. Kiedyś było inaczej. Dziś podział na gatunki dziennikarskie czy literackie byłby niemożliwy. Bo dziś ich „praktycznie w praktyce” nie ma. Dziś każdy ma prawo mówić co chce. I nazywać swoją wypowiedź – jak chce.
Eh, gdybym znał adres dziewczynki z zapałkami… Przez nią dotarłbym może do samego mistrza Andersena. Kilka dni temu obchodziliśmy chyba jakąś rocznicę z nim związaną… Może on podjąłby się napisania historii Telewizji Szczecin? I radia! Bo to też swojego rodzaju perełka! Ale nie sądzę. Bracia Grimm? Też nie. Nawet oni nie unieśliby tak ponurych historii.
Cóż, muszę brnąć dalej sam…
Niestety, wrócę później do tej inicjatywy z większą ilością szczegółów tylko dlatego, by pokazać jak w większości mierny był poziom zespołu (sic!) dziennikarskiego Telewizji Szczecin w tamtym czasie. Mierny – nie znaczy, że nie profesjonalny, jak niektórzy koledzy pisali o sobie głównie do ówczesnych władz. W donosach.
Zasugeruję też, dlaczego i skąd brali się w tym gronie ci ludzie.
Add Comment