Nasz, telewizyjny udział w rozwoju sieci kablowej w Polsce, a przede wszystkim na Pomorzu Zachodnim był dwojakiego rodzaju. Ten oficjalny – mniej więcej przedstawiłem. Ten nieoficjalny – zasygnalizuję jedynie, bo choć faktów potwierdzających istnienie „kablówkowego podziemia” nie brakuje – to nie warto poświęcać mu czasu.
W gronie techników Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego w Szczecinie było kilka osób niezwykle zorientowanych, zainteresowanych i przede wszystkim doświadczonych w chałupniczym adaptowaniu światowych osiągnięć telewizyjnych na rynek rodzimy.
Od lat można było poprosić kolegów z Polskiego Radia o montaż w naszych radioodbiornikach głowic UKF do odbioru zachodnioniemieckich stacji radiowych. Bo tam stereo było fenomenalne. Tam mieli najnowsze, światowe przeboje, które, szczególnie w piątki, wszyscy nagrywaliśmy na rodzime tonettki czy ZK-125. Magnetofony przeżywały wówczas dni swojej chwały. W telewizji natomiast specjalizowano się w umożliwianiu odbioru telewizji niemieckiej w kolorze, kodowanym tam w systemie PAL, a jeśli już ktoś odbiornik taki posiadał, to trzeba było popracować właśnie przy fonii.
Z Zachodu zaczęły docierać już niemal regularne transporty kasety VHS z programami nagrywanymi z europejskich telewizji. Trzeba więc było wycinać reklamy, przerywniki takie jak prognoza pogody czy losowanie gier liczbowych. Typowa taśma VHS mieściła 180 minut nagrania. Więc gdzie można było „zmontować” zestaw dwóch filmów, które idealnie mieściłyby się na jednej kasecie?
W maleńkim studiu przy Niedziałkowskiego rozwiązywano te wszystkie kwestie. Także wgrania polskiej wersji językowej. Takie hity jak „Dzikie gęsi” czy kolejne części Bonda były przegrywane z VHS na taśmę telewizyjną. Korygowano kolory, tworzono taśmę-matkę i ją powielano, powielano, powielano…
Portierzy raportowali – przyjeżdża wiele osób i coś wymieniają z technikami, zazwyczaj po zakończeniu emisji programu regionalnego.
Któregoś dnia Marek Oziewicz, który właśnie przejmował zmianę – nie wytrzymał. Zatelefonował, zażądał, abym przyszedł do studia. Pokazał, jak zabezpieczał dostęp do aparatury i jak te zabezpieczenia były usuwane.
Stefan Falkiewicz wiele wiedział o telewizji. Ale Marek Oziewicz był chyba nawet jeszcze lepszy. Tyle, że obaj działali (pracując na innych zmianach) przeciw sobie. Marek zamykał na kłódkę tylne ścianki aparatury telewizyjnej, a Stefanowi, mimo zabezpieczeń, udawało się wciskać jakimś cudem swoje kabelki, a to do synchronizatora, a to do dekodera czy genlocka. Wkrótce sam stał się posiadaczem tego cudownego urządzenia, i to jakości lepszej niż nasz telewizyjny. Później byliśmy zmuszeni do korzystania z jego oferty. Także w zakresie grafiki komputerowej.
– Wie pan, przychodziłem, otwierałem moją walizeczkę, wpinałem się w aparaturę i synchronizowałem całe studio. Przede wszystkim mój komputer, który jako urządzenie amatorskie nie mógłby bezpośrednio współpracować z mikserem telewizyjnym. Warszawa nigdy się nie kapnęła. Oni przez cały czas byli przekonani, że my tu mamy tylko profesjonalne urządzenia.
I to jest prawda. Nikt nie pomyślałby nawet, że tej jakości sygnał, jaki przekazywaliśmy do Warszawy można byłoby mieć z innego źródła niż z centrum w Pradze, z Interwizji. A my, legendarny koncert „Simple truth” – odbieraliśmy przy pomocy zwykłej dachowej anteny telewizyjnej. Wypożyczony ze sklepu odbiornik telewizyjny SONY miał wyjście scart. I z tego wyjścia wyprowadziliśmy sygnał liniowy, który podawaliśmy na mikser. Pan Stefan wszystko synchronizował a Warszawa z otwartą gębą podziwiała kolor obrazu, który odebraliśmy… z niemieckiej stacji ARD. To m.in. efekt współpracy w ramach Circom Regional. Trzeba było znać właściwych ludzi! Po koncercie wysłałem do szefowej działu bukiet kwiatów ze Szczecina. Taksówką! Szerzej o sprawie – przy okazji prezentacji największych tego typu przedsięwzięć na antenie Kanału 7 i za jego pośrednictwem w Telewizji Polskiej.
Stefan czytał także polskie listy dialogowe. Sensacja, kreskówki, seriale.
Któregoś razu odwiedził mnie jeden z naszych największych kablowych klientów. Położył na biurku kilka kaset. Wrzuciłem pierwszą z nich do magnetowidu.
– Niezła jakość.
– Ba! Prosto z telewizji.
– Nie rozumiem…
– Tu jest katalog. Na giełdzie samochodowej dostanie pan wszystko. Proszę, niech pan tu, na karteczce zapisze numery filmów. Będą za tydzień do odbioru. Wszyscy wiedzą, skąd pochodzą te nagrania. O, a ten głos pan rozpoznaje?
Rozpoznałem. Stefan był człowiekiem wielu talentów. A materiały – rzeczywiście, wszystkie „wygładzone”, podmontowane, kolor wysycony. Nie było możliwe uzyskanie takiej jakości obrazu przy kopiowaniu VHS-VHS.
– Zwolnisz jednego lub drugiego – firma stanie w miejscu! – zareagował dyrektor Jacek Kamiński.
Operatorzy sieci kablowych niekiedy „mylili się” i zamiast lub obok legalnie pozyskanych materiałów emitowali te inne, z drugiej ręki.
– A kto to sprawdzi? A jakby co, to się powie, że to była pomyłka.
W rozmowie telefonicznej w 2022 roku Stefan Falkiewicz niewiele więcej mi powiedział. Nie dotrzymał dwóch kolejnych terminów na kontynuowanie tej rozmowy. Nie odpowiedział na SMSy i maile. A tematy były dalece bardziej istotne i ważkie dla funkcjonowania Telewizji Szczecin pod koniec lat 80. XX wieku niż sprawa kaset VHS. Do kwestii tych wrócę omawiając największy kryzys, jaki miał miejsce w Ośrodku, związany m.in. z osobą pana Falkiewicza i kilku jego kolegów.
Ambitni operatorzy sieci kablowych uwierzyli, że mogą robić własną telewizję. Police, Stargard, Gryfice, Goleniów – wyścigi w podłączaniu jak największej ilości odbiorców rodziły sytuacje absurdalne. Zdarzyło się, że jeden budynek, na wyścigi, okablowywały dwie firmy. Każdy z operatorów kablowych miał swoją ofertę programową. Mieszkańcy – z telewizyjnej pustyni, nagle znaleźli się w centrum Hollywood. Czyją ofertę programową wybrać? Spadały stawki za podłączenie do sieci kablowej.
Każdy z operatorów marzył, by zbudować własne studio. Jego córka będzie spikerką, a żona też się nieźle na ekranie prezentuje. Tu i ówdzie lokalne gwiazdki miały zdecydowanie większy wpływ na sytuację matrymonialną przedsiębiorców niż na jakość programu w ich sieci.
Któregoś razu poproszono mnie o udział w naborze spikerek.
Przyjechałem w przekonaniu, że… A, co to? Już po konkursie? Spod siedziby spółki odjeżdżały wypasione samochody. Operator sieci kablowej z podszczecińskiej miejscowości zakomunikował zebranym, że konkurs już zakończony.
– Proszę, niech pan siada i podziwia. Mój wybór!
Na ekranie telewizora, w szyfonowo szeleszcząco błyszczącej sukience, takiej ekstremalnie mini, z makijażem typowym dla solistki chińskiej opery ludowej, z głosikiem przypominającym… dopasowywanie klucza do zamka, po studiu chodziła nowa gwiazda podszczecińskiego kosmosu telewizyjnego.
– Batko, kochanie, jest tu pan z telewizji. Powiedz coś, wiesz, to co ćwiczyliśmy…
Tak, to było silne przeżycie.
Piękna kobieta, której wyrządzono wielką krzywdę. Nie miała żadnych warunków do pracy z kamerą. Ale nie rezygnowała. Dwa lata później spotkałem ją w pociągu. Przypomniała mi, skąd się znamy. Właśnie jechała na kolejny casting, gdzieś na Śląsku.
– Ale już jakieś doświadczenie pani zdobyła?
– Nie. Nie zatrudniłam się nigdzie.
– Dlaczego?
– Warunki finansowe mi nie odpowiadały.
Operatywni przedsiębiorcy szybko zrozumieli, że robienie telewizji nie ma nic wspólnego z wypchanym kontem bankowym czy atrakcyjną spikerką. Ledwie pierwsze instalacje zaczęły się zwracać, a już szeptano, że nadchodzi nowe tsunami – internet przewodowy. Obok istniejącej instalacji telewizji kablowej, trzeba będzie układać sieć komputerową. Podwójne żniwa w jedno lato!
Myślę, że podszczecińskie Police to byłby dobry teren do zobrazowania wszystkich tych procesów. Tam sytuacja bardzo ewoluowała. Po zachwycie i dominacji operatorów przyszedł czas na decydujący głos ze strony abonentów. A ci celowali wyłącznie w atrakcyjną ofertę.
My z kolei, jednak predestynowani przede wszystkim do produkcji programów telewizyjnych, mimo wsparcia ze strony PŻMu – cierpieliśmy na brak profesjonalnego sprzętu. Na nową kamerę Beta z puli centralnej nie mieliśmy szans. Ale taką kamerę wraz z całym osprzętem kupił dla swojej kablówki jeden z przedsiębiorców z Polic. Jakimi oni musieli dysponować budżetami?
Ów przedsiębiorca niewiele jednak mógł zdziałać z tą kamerą. Nie miał profesjonalnego zaplecza, a także zawodowej ekipy filmowej. Więc dał się namówić na podmiankę – my przejmiemy kamerę, a jej cenę spłacimy programami i filmami do emisji w jego kablówce. Rozwiązanie proste, obopólnie korzystne, szybkie, racjonalne! Ale… nie w telewizji. Nikt dotychczas w żadnym ośrodku regionalnym nie kupował na wolnym rynku profesjonalnego sprzętu metodą: machniom? A no, machniom!
Z jednej strony podobne przykłady pokazują, jak wtedy dryfowała cała Telewizja Polska, bez kompasu po oceanie wolnym od regulacji, przepisów, jasnej polityki w zakresie zaopatrywania ośrodków regionalnych w sprzęt, a także unifikowania procesów technologicznych produkcji programów telewizyjnych. Już chyba wspomniałem – mieliśmy w Telewizji Szczecin w pewnym momencie pięć formatów zapisu obrazu i dźwięku!
Pozyskanie nowej kamery BETA, w mojej ocenie, niestety, w żaden sposób nie wpłynęło na jakość, a przede wszystkim wartość merytoryczną programów made in Telewizja Szczecin. Nasi autorzy, mistrzowie w narzekaniu i wskazywaniu przeszkód uniemożliwiających uwolnienie tkwiących w nich nieprzebranych złóż aktywności twórczej, dalej drzemali w dybach beztalencia. Oni byli wręcz genetycznie skazani na miernotę, i to do kresu ich dni, zanim – jako utalentowani, legendarni i wybitni dziennikarze – przeszliby na zasłużoną emeryturę lub do miejsca spoczynku, odprowadzani barwnym konduktem piewców ich potencjalnych talentów.
A tak nie lubię horrorów…
I jeszcze dwie kwestie związane ze współpracą Telewizji Szczecin z sieciami kablowymi w regionie i kraju. Nie zapominajmy, że przez cały ten czas rozrastała się nasza biblioteka tytułów. A równie intensywnie dostarczaliśmy je także na obie anteny ogólnopolskie. Niezbędne paliwo dla nowej stacji – dla szczecińskiego kanału miejskiego.
Na chwilę wybiegnę w przyszłość. Zauważyła nas prasa i tygodniki drukujące programy telewizyjne. Atrakcyjność i stabilność naszej oferty została dostrzeżona.
M.in. do tygodnika TELE przesyłałem informacje o programie Kanału 7, który emitowany w Szczecinie, dystrybuowany także w tutejszych sieciach kablowych – był obecny również w Gorzowie! Tamtejszy wojewoda był bardzo zainteresowany własną telewizją.
Pojechaliśmy z Jackiem Kamińskim na wizję lokalną. Obejrzeliśmy to, co w Gorzowie już zorganizowano i zaproponowaliśmy potężne wsparcie z naszej strony. Głównie w zakresie tzw. kontentu, a więc programów. I… prawie udało się. Mieliśmy wielką szansę, aby znów przyłączyć telewizyjnie Gorzów do Szczecina. Mogliśmy wrócić niejako do dawnego podziału administracyjnego kraju, zanim powstało województwo gorzowskie i mogliśmy, przynajmniej telewizyjnie mieć wpływ na obecność sygnału TVP oraz Telewizji Szczecin w tym mieście i regionie. Rozmawialiśmy o elementach gorzowskich w naszej Kronice. Ale Jacek Kamiński zaczął nagle mówić o Zielonej Górze, o jakichś ciążeniach, że może jednak tam… A co na to powie Poznań? A sprawa Koszalina też coraz bardziej nabrzmiewała (chcieli się od nas odłączyć). Tu potrzebny był nie tylko ostrzał artyleryjski z ciekawą ofertą, ale podjęcie kampanii politycznej i administracyjnej. No a kto powinien był się tym zająć?
Niepodejmowanie decyzji jest gorsze od podejmowania złych decyzji.
Wypychanie do przodu, chowanie się za plecami zastępcy w sprawach konfliktowych i drażliwych dawało takiemu asekurantowi poczucie zajęczego bezpieczeństwa.
– A, to nie ja, to mój zastępca podjął taką decyzję!
Jak to było z zamknięciem Telewizji Koszalin? Jak ze zwalnianiem pijanych pracowników naszej realizacji? Przypomnę. Niebawem…
Z Gorzowa do Szczecina wracaliśmy z wodą w garści. Nie dokończyliśmy też sprawy objęcia sygnałem naszego Prawobrzeżem. W tym czasie nasza inwazja na anteny ogólnopolskie przypominała już nawałnicę.
Wszystko co najbardziej atrakcyjne i nowe w Telewizji Polskiej pochodziło ze Szczecina.
Ale wspomniałem o Prawobrzeżu. I ta idea została w wieżowcu „położoną na łopatki”. Prezes spółdzielni Dąb przyjechał do nas ze swoimi specjalistami. Stanęliśmy na X piętrze, w gabinecie dyrektora i spojrzeliśmy przez okno na Osiedle Słoneczne.
– I tam muszę mieć Siódemkę – powiedział prezes Karbowniczyn.
– Z taśmy – choćby dziś – zaproponowałem, – ale przekazanie sygnału po kablu to kwestia telekomunikacji i wpuszczenia nas w ich studzienki. Do tego trzeba będzie położyć inną instalację, odpowiednią dla przesyłu obrazu. Potrzebne będą stacje pośrednie, wzmacniakowe. Chyba, że postawimy jeden skok radiolinii. Z naszego wieżowca, na pański wieżowiec, ten najbliższy w linii prostej i stamtąd do kablówki.
W ruch poszły kartki i ołówki. Szkicowaliśmy, dzieliliśmy osiedle na sekcje, ja potrzebowałem dane o ilości gniazd do renegocjacji kontraktów licencyjnych. Nagle dochodziła nam potężna widownia.
A Słoneczne było okablowywane w tempie kosmicznym.
Oczywiście, mówiliśmy o studiu lokalnym, o stworzeniu programu informacyjnego Kronika Prawobrzeża… Oni chcieli mieć swoje pasma reklamowe.
Ten projekt, ta wizja prezesa Józefa Karbowniczyna miała nie tylko duże zachłanne ręce, ale przede wszystkim długie nogi – dałoby się ją szybko wdrożyć. Ale tu potrzebny był z naszej strony manager, szef telewizji, który jak bulterier, złapawszy łydkę prezesa, nie puściłby jej nawet na chwilę.
– Jak chcą, to niech sobie załatwiają radiolinię czy kabel…
A może satelitę?
Nadchodziły niezwykle istotne zmiany w zakresie rozsyłu sygnału telewizyjnego na naszym terenie. Nowe pomysły Radiokomitetu, niestety – w pełni uzasadnione gwarantowały poprawę jakości odbioru, ale np. dla 95% członków Szczecińskiej Spółdzielni Mieszkaniowej sygnał Programu II (a więc Kronika) będzie dostępny po gruntownym przerobieniu instalacji antenowej a także przestawienia anten na budynkach. Poza tym – wdrożenie sygnału emitowanego w paśmie decymetrowym było osiągalne dla najnowszych odbiorników telewizyjnych. Stare – dysponowały tylko dwunastoma kanałami. I ten nowy sygnał trzeba byłoby przy użyciu lokalnych przemienników dostosować do częstotliwości starego kanału piątego.
„Nie jest możliwe wydzielenie z czynszów kwoty z przeznaczeniem na modernizację anten, ponieważ przy planowaniu kosztów każda złotówka ma już swoje przeznaczenie, a stawianie nas w sytuacji dokonania wyboru pomiędzy naprawą dziurawego dachu, a modernizacją anten jest posunięciem nie do przyjęcia” – pisał prezes Szczecińskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
List ten dotarł na Niedziałkowskiego w piękny sierpniowy dzień 1990 roku….
Informowałem o tych wszystkich kwestiach w prasowych felietonach „Spod orbity” i na antenie Telewizji Szczecin, w programie Transponder.
Pierwszy odcinek tego magazynu, ze zbiorów naszego widza, zaprezentowałem Państwu w minionym tygodniu. Niestety, historyczna już dziś taśma VHS była uszkodzona. Ale – UWAGA – z Goleniowa dotarła kaseta z dwoma Transponderami! Oba programy są kompletne i niezłej jakości, jak na ponad czterdzieści lat od ich nagrania!
Zatem – w drugim odcinku Transpondera informowałem co nam „grozi” w najbliższym czasie, a więc w roku 1989 i jak radośnie tę groźbę winniśmy powitać.
Ponad 30 lat temu…
P.s. Jeśli dobrze pamiętam – trzeci lub kolejny odcinek realizowaliśmy w centrum satelitarnym w Psarach. Może i ten program zachował się w Państwa bibliotece?
Transponder m- odcinek 2
Add Comment