OPOWIEŚĆ O KANALE 7 – KABLÓWKA 04

Obiecałem wczoraj wątek kryminalny…

Muszę jednak zacząć od powstania mojego Magazynu MORZE. I przywołania firmy i osoby pana Dariusza Przywieczerskiego. Tak, „mózgu afery FOZZ”, jak w niemal każdym z materiałów prasowych nazywano niegdysiejszego szefa spółki Universal.

Zatem…

Sprawy morskie w regionie i kraju, w drugiej połowie lat 80. nie wyglądały najlepiej, ale też nikt nie przewidywał nadchodzącego krachu. Najbardziej chyba wyczuwalny był słabnący pęd młodych ludzi do pracy na morzu. Polska flota należała do największych na świecie, przynajmniej w zakresie tonażu suchego. Około 250 jednostek. Flota rybacka operowała na najdalszych, jedynych dostępnych dla nas łowiskach. O morzu mówiło się wówczas często i wiele. Z troską i nadzieją. Ale też z obawą o środowisko naturalne i przełowienie akwenów.

Na polskie statki coraz częściej mustrowali marynarze z wszystkich krajów świata, tylko nie z Polski.

Wtedy także, wiosną 1989 roku, w Zatoce Księcia Williama na Alasce doszło do ogromnej katastrofy ekologicznej. Z tankowca Exxon Valdez wypłynęła do morza ropa, niszcząc i zabijając życie tysięcy ptaków, fok, orek, morskich orłów. Zdjęcia ukazujące rozmiar katastrofy obiegły świat. Rejestrowałem je z przekazów satelitarnych na sprzęcie, w jaki wyposażyła mnie Polska Żegluga Morska. W pewnej chwili zmieniłem kanał w odbiorniku satelitarnym. Na ekranie pojawiły się bajeczne wybrzeża Bretanii. Spektakularny, fantastyczny, żywiołowy ocean. Potęga życia i moc natury. Już chciałem wyłączyć nagranie, gdy moja Mama weszła do pokoju.

– Czy jest na świecie coś piękniejszego nad wzburzony ocean? – westchnęła.

Hm… – Kto wymyślił Magazyn MORZE?

Pojechałem do mojego studia w MOKu. Zestawiłem te dwa oblicza oceanu: kipiącego życiem i konającego w wyniku działania człowieka. Chwyciłem mikrofon i a vista wgrałem komentarz. Całość uzupełniłem zdjęciami alg, listownic północnych, wielometrowych warkoczy rozwiewanych oceanicznymi prądami. Montaż obrazów był bardzo dynamiczny. Muzyka wręcz agresywna, mechaniczna, chyba Alan Parsons Project. Rano taśmę wysłałem do Andrzeja Turskiego, który wtedy kierował telewizyjna Jedynką. Po dwóch dniach przybiegł do mojego pokoju Jacek Popiołek, ówczesny szef Ośrodka w Szczecinie.

– Proszę dzwonić do sekretariatu Andrzeja.

Po chwili, w słuchawce, w tle usłyszałem muzykę z mojego „morskiego” materiału. Ostatnie minuty tego montażu.

– No cześć, Kiszkurno – Andrzej, jak zawsze był do bólu konkretny. – Dużo tego masz?
– Okrągłe 30 minut.
– Dasz radę co tydzień?
– Dam.
– No to mamy to – Andrzej zwrócił się do kogoś, kto był wtedy w jego gabinecie. – Kiszkurno do ciebie zadzwoni.

W słuchawce umilkł gwar. Znów usłyszałem tylko Andrzeja.

– Aleś dał tym montażem do wiwatu. Oni tu, w Jedynce, nigdy takiego nie wiedzieli. Zadzwoń do Zbyszka Pawelca, uzgodnij szczegóły. Wejdziesz ze Szczecina na żywca. Masz pół godziny w każdą niedzielę, w samo południe.

Jacek Popiołek stał w drzwiach lekko skonsternowany. Wtedy, produkcja i emisja programu dla anteny ogólnopolskiej była źródłem dodatkowych, ogromnych pieniędzy dla Ośrodka. A szczeciński miał wtedy kondycje „dziewczynki z zapałkami”.

– Kiszkurno? – zapytał.

– Janusz Domagalik tak mnie przechrzcił. Ponoć jestem podobny do tego olimpijczyka. Jak kropla wody. I tylko medalu mi brak. Może teraz to się zmieni? – zażartowałem.


Do emisji pierwszego odcinka Magazynu MORZE – kilkadziesiąt godzin. Reportaż z Alaski, wybrzeże Bretanii i listownice – to za mało na półgodzinny program. Dodałem ostatnie newsy redagowane dla Kroniki Morskiej i została ostatnia rzecz – bagatela – czołówka. Ciągle brzmiało mi w uszach to andrzejowe odwołanie do naszego radiokurierowego rodowodu.

(Młodzieży przypomnę, że w latach 70. XX wieku w Polskim Radio nadawany był Radiokurier – codzienna popołudniowa informacyjna, niezwykle dynamiczna audycja dla młodych ludzi. Teleexpress telewizyjny to była ciuchcia w porównaniu z dynamiką Radiokuriea. Andrzej Turski kierował redakcją tej audycji i wtedy bardzo blisko ze sobą współpracowaliśmy).

Zatem czołówka Magazynu MORZE – musiała być wybuchowa!

I była.

Niedziela, południe, kilka minut po trzynastej. W reżyserce szczecińskiego studia – pełna obsada realizatorów. Program wcześniej został zgrany. Emisja „z puszki”. Ale wejście bezpośrednie na „ogiep” musiało być zabezpieczone obecnością realizatora wizji i dźwięku. Chciałem ten program obejrzeć „po antenie”. Pobiegłem do wieżowca.

Wystartowali. Czołówka trwała niespełna minutę. Pierwszy telefon odebrałem w drugiej minucie programu. W sumie rozmów było kilkanaście. Każdy w sprawie czołówki. Hymn piratów, spektakularne ujęcia wielkiej bitwy morskiej z udziałem ogromnych żaglowców. Dziękowałem i kwitowałem – zaczekaj do końca, tam będzie inna wersja tej bitwy morskiej. I była. Przedostatnie ujęcie czołówki ukazywało odbiornik telewizyjny. Ostatnie ujęcie – to rękę wciskającą wyłącznik telewizora. Pstryk i ekran gasł, muzyka łagodnie się wyciszała. Po tym ujęciu – wgrałem trzy sekundy „czarnej dziury”. Jakby sugerując, że program się skończył i można wyłączyć także nasz domowy telewizor.

Patrzyłem na te ostatnie sekwencje i kiedy miał ukazać się ów telewizyjny ekran i palec wciskający wyłącznik – zobaczyłem tylko czarną dziurę.

Co jest!? Omal nie eksplodowałem!

Pobiegłem do studia.

Waldek Szparadowski, realizator dźwięku, zwijał taśmy z muzyką rezerwową, ustawioną na dwóch magnetofonach studyjnych.

– Dlaczego tyłówka była niekompletna?
– Wyciemniliśmy te dwa ostatnie ujęcia. Bo to byłaby bezczelność! Jakbyś sugerował, że po tym programie nie warto niczego już oglądać.
– A nie jest to prawda? – wyrzuciłem z siebie. – Nigdy więcej tego nie rób!

Byliśmy od lat kolegami, głównie po linii PŻMowskiej. Waldek odpowiadał tam za sprzęt telewizyjny, jaki trafiał na polskie statki. W Ośrodku TV zajmował się także realizacją dźwięku.

Kolejny i wszystkie pozostałe odcinki Magazynu MORZE wyemitowano z kompletną już czołówką.

Po tym drugim odcinku Andrzej zatelefonował do Jacka Popiołka. Ten wezwał mnie do siebie. Przejąłem słuchawkę telefonu.

– Dobra, nie zwalniaj tempa. Pamiętaj, każda niedziela, samo południe. No już nic lepszego czasu nie mogę ci dać. Jeśli czegoś potrzebujesz, wal od razu do dyrektora Popiołka – zakończył Andrzej.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

– Zatem – czego panu trzeba? – zapytał szef Ośrodka.
– Swobody i niezależności – odpowiedziałem. – czyli… nic.


Po bodaj dwóch latach emisji Magazyn MORZE był już instytucją. Codziennie poczta przynosiła setki, worki listów. Redagując te programy, zdobywałem dla widzów i rozdawałem im miejsca na jachtach, w rejsach, międzynarodowych zgrupowaniach żeglarskich. Tematy magazynu rzeczywiście tryskały kolorami żagli, fantastycznymi ujęciami, potem już własnymi – rejestrowanymi w 90% wszystkich wydań przez Janka Kuczerę.

Do dziś nie mogę zrozumieć, jak bardzo się rozumieliśmy? Rozmawialiśmy o wszystkim, ale chyba nigdy o pracy! Tak, pracowaliśmy praktycznie bez słów. Jasiu w drodze na zdjęcia smarował topionym smalcem ze skwarkami dwadzieścia bułek i przypalał papierosy. Ja – prowadziłem auto. Gdy zaczynaliśmy współpracę, był najmłodszym operatorem w bazie filmowej. Chłopak od wszystkiego tylko nie od kamery. Dwa razy przyszedł popatrzeć, jak montuję jego zdjęcia i od razu zorientował się, co cenię w obrazie najbardziej. I dawał mi to. Oglądalność programu, co w rankingach drukowanych w prasie było skrupulatnie odnotowywane – przerosła widownię Teleexpresu. W wielkiej mierze dzięki Jasiowi. Cel osiągnięty, Andrzeju!

Wtedy to Telewizja Polska nieco się komercjalizowała, wprowadzała bloki reklamowe i programy sponsorowane. Warszawski Universal, najbogatsza polska spółka handlu zagranicznego, kupił dla Jedynki hollywoodzki serial, którego emisję poprzedzał bilbord sponsorski: ten film oglądają Państwo dzięki spółce Universal.

Któregoś poranka odebrałem telefon.

– Chcemy kupić pański program. Ten Magazyn MORZE. Ja dzwonię z Universalu, z polecenia pana dyrektora Przywieczerskiego…

I kupili bilbord przed i po programie, ale partnerski. Spółce zależało, by jej nazwa znalazła się w czołówce programu, a nie przed czy po magazynie jako doklejona plansza. Kontrakt opiewał, jeśli pamiętam na 30 milionów ówczesnych złotych za czołówkę i drugie tyle za tyłówkę. Pieniądze dla Ośrodka – astronomiczne.

Ale nie byłbym sobą, gdybym puszczając do lotu tak ognistego ptaka jakim był Universal, nie urwał choćby jedno pióra z jego magicznego ogona.

Urwałem – paszporty, wizy, pełne finansowanie wyjazdów, opłaty targowe, konferencyjne, regatowe, hotele, wynajmowanie motorówek, helikopterów, nurków. No i materiały eksploatacyjne (profesjonalne taśmy video do kamer były w tym czasie na wagę złota). Wszystko to dostałem. Szczerze? OK, dwa razy więcej!

I anioła stróża – Joannę Snażyk z universalowego marketingu, która nie dość, że wyglądała jak anioł, to w Universalu zdziałać mogła więcej niż sam Gabriel, ten archanioł.

I wtedy Universal poprosił mnie o realizację reportażu z MIDEM, targów muzycznych w Cannes. Dlaczego? Bo… chcieli kupić festiwal piosenki w Sopocie! Trzeba było zacząć „włączanie” naszego, polskiego rynku muzycznego do krwioobiegu organizacji IMOF – zrzeszającej wszystkie muzyczne festiwale na świecie.

 

 

 


O! I tak oto czas czwartego odcinka telenoweli na nasz temat się właśnie skończył…

A miało być o Murze Berlińskim, o kryminale, o…

O! Nie wiem, czy w tej sytuacji czasu emerytury mi starczy, aby o wszystkim opowiedzieć… Uważam, że powinienem dostać drugą emeryturę. Wtedy może mógłbym się z tą historią uporać!

Hallo ZUS, hallo ZUS – Tu Magazyn MORZE! Over!


Zatem – do jutra.

Add Comment