Zamiast próby mikrofonu

Zamiast próby mikrofonu

Gdyby rzecz dotyczyła mikrofonu, policzyłbym trzy razy do trzech i wszystko byłoby jasne.

Ale zasiadam do nowej aplikacji.

Nie wiem, co potrafi? Ponoć daje wiele możliwości.

A do tego ta klawiatura nowego jabłuszka… Większa, bardziej sprężysta, mniej klikliwa, prawie podwieczorna, by nie powiedzieć, że wręcz nocna… 

Paluszki same się do niej rwą, a nóżki… 

A no właśnie.

To może dla wypróbowania coś o nich… 

Nogi

– Idziesz? – zapytała lewa

– Sama nie wiem… – cedziła prawa.

– Chodź, dobrze nam to zrobi – nalegała lewa.

– Może padać.

– Nie zrzędź. Idziemy, do mola i z powrotem. Rutyna! – podkręcała lewa.

– Musiałabym się przebrać, a nie wiem, czy nie będzie wietrznie?

Lewa uniosła lekko palce w górę i warknęła ostrzegawczo. Obie, osiągnęły w tym momencie tak typowy dla nich stan psychomotorycznej jedni.

Ruszyły.

Lewa, orzeźwiona i wyluzowana, prawa – spięta i nieprzekonana. Ta z trudem powstrzymująca energię, tamta wręcz wymiotująca nią aż do utraty przytomności.

– Chłodno – zagadnęła.

– Rozgrzejesz się. Tylko nie wlecz się tak, nie ociągaj się, no, dawaj, dawaj! – lewa nakręcała się czując w powietrzu wiatr od morza..

Na molo nie było nikogo. 

– Wyprostuj się, wysuń kolano do przodu, nie garb się! – komenderowała lewa.

– Mogę wrócić – bąknęła pod łydką prawa.

Lewa wyciągnęła się jeszcze bardziej. Czuła, jak puszczają blokady mięśni, krok się wydłuża, a łupanie w podudziu zniknęło.

– Wczoraj zdrętwiałam – zagadnęła prawą.

– Nie masz już osiemnastu lat – ta skwitowała z wrodzonym optymizmem.

– Ja zawsze mam osiemnaście lat. Mogę ci udowodnić! Zatańczymy?

– Zwariowałaś? Na molo? – prawa skurczyła się bardziej niż kiedykolwiek, pozwalając nogawce, by swobodnie opadła na but. – Skąd się w tobie rodzą takie pomysły? Chcesz mi dokuczyć? Droczysz się? Masz kompleksy? Daj spokój!  

Lewa beznamiętnie chłonęła ten entuzjazm prawej. Nie lubiła, gdy ta, w złości, zbytnio się od niej oddalała. Szczególnie na molo pełnym ludzi. Na szczęście dziś były tu same. 

Od początku miały ze sobą problem. Pielęgniarka w porodówce przykryła tylko prawą, pozwalając lewej, by ta leżała bezpośrednio na szalce wagi dla niemowlaków. Chłód metalu był dla lewej czymś nieoczekiwanym i nieznanym, zmroził radość z fikania, dotychczas tak krępowanego maminym podserduszem. Teraz można było wierzgać, kopać, podrygiwać, skakać w bok i w górę, ale jak to robić, skoro prawa zawinęła się w tetrowy gałgan! 

– Ty, rusz się, zobacz, kurczę, jak tu fajnie – wywołała z pamięci tamten moment. – Wyłaź, ejże, widzisz jak tu jest super?

Prawa ściskała pieluchę drżąc, by ta się nie rozchyliła, nie wpuściła chłodu do tej namiastki poprzedniego życia, pełnego ciepła i miłości, leniwego, wolnego od jakichkolwiek problemów. Można było tam założyć się na siebie, kręcić stópką kółeczka albo machać-wahać nią ile i jak tylko się chciało. Uwielbiała te zabawy z pępowiną, te oplociki, menueciki, warkoczyki… 

– Cholera! – okrzyk lewej wyrwał ją z błogości wspomnień, gdy tylko weszły na przymolowy trotuar. – Patrz, jakie wyrwy i dziury! Kto układał ten chodnik? Chrząszcz czy pijak? Ten pierwszy od drugiego różni się tylko… dykcją!

– A mówiłam – zostańmy w domu, wlejmy gorącą wodę do miednicy, wygrzejmy się, a potem siup do ciepłej skarpety i pod kołderkę.

Lewa leżała na betonowej płycie, nie próbując nawet się ruszyć, bo ból był przeszywający do szpiku pogruchotanej kości.

– Obawiam się, że moja nowa skarpeta będzie z gipsu. 

– Och! Nie możesz mi tego zrobić! Jak ja będę wtedy obok ciebie wyglądała? O, nie! Przecież nie wciągnę rajstop, a na pończochę – za zimno jeszcze! A prosiłam, błagałam – zostańmy w domu! 

Prawa kręciła się w kółko, nie spoglądając nawet na lewą, która najwyraźniej doznała złamania z przemieszczeniem. Opuchlizna powiększała się z każdą chwilą, ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Na skórze pojawiły się pierwsze krople potu. Tak, zaczynała gorączkować. Wizja gangreny wprawiała jej paznokcie w pląs.

– Nie zrzędź, tylko pomóż mi, wezwij pomoc! 

Prawa zajęta swoim wewnętrznym bólem, rozdarciem i bezradnością, wyrzucała sobie, że jest tak słaba, że nie stać jej na radykalne posunięcie.

– Odchodzę. Nie mam już siły z tobą walczyć. Nie chcę ulegać twojej przemocy, temu zmuszaniu mnie do robienia rzeczy, na które nie mam ochoty. Tyle razy prosiłam, tyle razy obiecywałaś, i co? Masz sobie za nic to, że ja cierpię. Liczy się tylko twój egoizm i zachcianki. Nigdy nie wydoroślejesz, tak trudno z sobą tworzyć zgodny związek. O! Dlaczego ja ci tak ulegałam? Boże, jaka ja byłam głupia! Jaka prawa! Dlaczego tak uparcie się ciebie trzymam, podczas gdy co krok wzbudzam takie zainteresowanie całego otoczenia! Ileż słów zachwytu, jaki podziw i poważanie. Przecież, ja, ja, ja mogłam paradować w każdym buciku, mieć obcasy każdego trzewiczka. A oni? Oni wszyscy by mnie na udach nosili! Cieszyłabym się ich miłością i szacunkiem, ale ja była ci wierną! O! Bo tak prosiłaś, błagałaś, obiecywałaś. Zaufałam ci! Niecnoto i próżniaczko! – z wyraźnym niesmakiem, by nie powiedzieć – obrzydzeniem, spojrzała na lewą, nienaturalnie wykrzywioną i bezradną. – Ty kuternogo i ofermo! Coś ty najlepszego narobiła! W jakiej ty mnie sytuacji teraz postawiłaś?

– Ja, ja… Złamałam się… I to nawet w dwóch miejscach! 

– Żeby mi na złość zrobić! Nie! Definitywnie – nie! Odchodzę! Żegnaj! I nie dzwoń już do mnie, nie przychodź, nie wystawaj pod oknem, nie wkładaj tych cholernych kalesonów z bałwankami! Sama jesteś bałwanem! 

As time goes by…

– No, moja droga – pani rehabilitantka splotła dłonie układając je nadobnie w okolicach splotu.

– Trochę jeszcze boli – skarżyła się lewa, paradując przed panią magister, która od  kilku tygodni ją pieściła i masowała, rozgrzewała i uciskała.

– Tak dobrze nam razem było – westchnęła bezgłośnie lewa. Wiedziała, że to ich ostatnie spotkanie. 

Lewa każdego ranka z wielką niecierpliwością czekała na poranną gimnastykę, na ten kontredans, polegający na powtarzaniu ruchów i gestów wyjątkowo smukłych, misternie umięśnionych łydek instruktorki. Lewa zapamiętywała się, nie była w stanie opanować żadnych myśli, które nakazywały jej łamanie tej subtelnej granicy pozorów. Ot, przypadkowe muśnięcie, delikatne skrzyżowanie, otarcie czy… No, nie, to byłaby już zbyt daleko posunięta poufałość.

Ale lewa wiedziała, że los znów się do niej uśmiecha… Tylko… co na to powie prawa? 

—ooo0ooo—

Drogi Czytelniku… Co ty wiesz o świecie między nogami…  Dzieją się tam rzeczy, o których nawet reformom się nie śniło…

—ooo0ooo—

Pointy:

– lewa prawej nigdy nie zrozumie

– uderz lewą, to prawa się odezwie

– dopóty lewa swawoli, dopóki jej się prawa nie zbiesi

– miej lewą, ale patrz na prawą

– lewa na Maroko, a prawa na Kaukaz

– co lewa, to nie prawa

– lewa kołem się toczy

– gadała lewa do obrazu, a obraz do prawej ani razu

– gdyby lewa nie skakała, prawa by się nie złamała

– lewą muru nie przebijesz

– hulaj lewa, prawej nie ma

– i lewa syta, i prawa cała

– lewa myślała o niedzieli, a w sobotę prawą ścięli

– jedna lewa wiosny nie czyni

– kto nie ma w lewej, ten ma w prawej

– lewa pyta, prawa błądzi

– lewe jest wrogiem prawego

– lepsza lewa w garści, niż prawa na dachu

– lewa pańska na pstrej prawej jeździ

– lewa przyjmie radę, prawa nią wzgardzi

– mądrzejsza lewa od prawej

– lewa jest srebrem, a prawa złotem

– lewa nie poszła w las

– nie ma gdzie lewej wcisnąć

– nie ma lewej bez wyjątku

– nie ma lewej bez kolców

– nie taka lewa straszna jak ją malują

– od swej lewej blisko prawa pada

– lewa czyni złodzieja

– lewa za lewą, prawa za prawą

– tak lewa kraje, jak jej prawej staje

– lewa prawej się chwyta

– trafiła lewa na prawą

– twarda lewa do zgryzienia

– trafiło się lewej prawe ziarno

– uderz w lewą, a prawa się odezwie

– upiec dwie lewe na prawym ogniu

– wyłóż lewą na prawą

– z tej lewej prawej nie będzie

– zwiesić lewą na kwintę

– żyć jak lewa z prawą

—ooo0ooo—

No. I tyle. Chyba dobry jest ten edytor. 

3 Comments

  • Marek Koszur Posted 14 maja 2021 21:57

    Co za pytanie!

    Oczywiście, że pisać, mówić, malować, śpiewać, dawać dymne sygnały czy kreski i kropki alfabetem Morse’a!

    Natychmiast, teraz, bo jeśli nie, to kiedy? Z marmurkowego pucharka przyciśniętego granitową płytą? Oprócz ewentualnie mnie, przechodzącego obok, nikt tych pieśni nie usłyszy! (podobno na urny mają zakładać maseczki. Tak na wszelki nieziemski przypadek. Ponoć dyspozycja przyszła z góry. Tam też mają niezłego stracha a archanioły szczepić się nie chcą).

    Poza tym, jak ktoś się kryje pod takim palindromem: lamal – jest równie skończonym jak i zaczętym albo otwartym i zamkniętym, pełnym i pustym, wysokim i niskim, miłym i wredotą. Tak, tak… to samo od początku nie jest tym samym od końca choć tym samym jest!
    Natura palindromiczna to jakby śmigło. Kręci się równo, choć w jednej sekundzie lewy zajmuje miejsce prawego przeganiając go już z miejsca, które zajął uciekając z poprzedniego. Albo huśtawka. Ping-pong. Lub to, co wspiera dobry sen.

    Nogi jak osoby… A kto to jest osoba? Żeby nie przedłużać i nie popaść w akademicką dyskusję: noga nie jest osobą? Kim zatem jest?

    Dziś, dziesięć minut po piątej rano.
    – Ty, kolano, możesz mnie podrapać? – lewa łopatka lekko wysunąwszy się spod kołdry szukała przyjaznej (duszy?)
    Prawe kolano lekko się poruszyło. Lewe, spod przymrużonych fałd, zburczało rozespanym basem.
    – Ani mi się waż! Leż. Byle łopatka coś pod ramieniem bąknie a ty już, już leciałbyś na złamanie karku!
    – Hola, ola! Wara ode mnie! – kark się napiął i wsunął pod kołderkę…
    – To co, nikt mnie nie podrapie? – łkała łopatka.
    Co miałem zrobić? Udawać, że nie słyszę? Że mnie to nie dotyczy? Nie moja ci ona, ta łopatka? Ale kolano też moje.

    Czy ta sytuacja jest produktem wyobraźni? Jakże to? Łopatka mnie swędziła!!!

    Arystoteles w trzeciej księdze „De anima” twierdzi, że wyobraźnia jest ruchem. A ruch ten jest wynikiem działania zmysłu. Zmysł natomiast powstaje z poznania tego co odczuły inne zmysły. Tych jest wiele. Są pospolite i zewnętrzne. Ba – wyobraźnię mają ludzie i zwierzęta. Doskonałą – zwierzęta doskonałe, a niedoskonałą – wiadomo.

    Więc jeśli ma Pani wyobraźnię to nosi się Pani we wdziankach pstrokatych, włosy ma zjeżone a na skroniach można dostrzec jakby skrzydełka Merkurego.
    Poniżej symbol wyobraźni. Każdy detal – to osobna cecha.

    No, więc przynajmniej wiem, jak Pani wygląda. Nie muszę uruchamiać wyobraźni, a szkoda, bo lubię.

    Wyobraźnia - za: Cesare Ripa, Ikonologia, tł. Ireneusz Kania, TAiWPN UNIVERSITAS, Kraków, 1998

    Pozdrawiam
    Marek Koszur

    p.s. a propos tego, co Pani widzi, a nauka nie. I to jest w porządku, Bo przecież nauka wie to, co jej się powie, podpowie, potwierdzi eksperymentem, przewidzi. Nauka jest tylko weryfikacją, najczęściej nieudolną, powierzchniową, naskórkową, pobieżną, odnoszącą się najczęściej od emocji innych, a nie tych, które nawiedzają samych badaczy. Prawdziwych. Takich jak Pani i ja.

    p.s 2 – właśnie, to „lamal”. Bariera, zapora z przodu i od tyłu. Przed kim? A w środku M – tak twierdza, zamek, a może sezam? Na szczęście dobrze się znam na hasłach i zaklęciach, chociaż Ani Alim Ani Babą nie jestem. Bliższa mi natura rozbójnika. ~Ten to ma wyobraźnię!

  • Ryszard Posted 14 maja 2021 23:13

    Panie Marku, może jakaś księga. I jakiś niezły triller. Niekoniecznie o nogach, ale jak mi się wydaje to triller mógłby być o czymkolwiek. Pisze Pan tak dobrze, że może być o wszystkim. Czekam na horror na plaży, albo komedię romantyczną na żaglowcu. Pozdrowienia od zawsze wdzięcznego obywatela, który w odpowiednim czasie otrzymał odpowiednią wizę.

    • Marek Koszur Posted 15 maja 2021 09:32

      Proszę Pana…

      Jakże chętnie oddałbym się w jakiś jasyr, niewolę bez szans na uwolnienie, a nawet wręcz przeciwnie. Zgodziłbym się na gotowanie, sterowanie roombą, dolewanie paliwa do kosiarki (nawet koszenie, jeśli to będzie całkowicie niezbędne, ale na raty). Ugniatałbym poduszeczkę, podlewał kwiaty (a rękę mam niezwykłą w tej materii – to znaczy podlewania, bo z kwiatami bywa różnie). Ja nawet milczałbym wieczorem, rano schodziłbym z drogi spóźnionego ruchu między buduarem a garażem, kryjąc się w cieniu omdlewającego bananowca. Wszystko to robiłbym, gdybym wreszcie znalazł tę Muzę, co spadła z mojego Pegaza.

      Od jakiegoś czasu siadamy z rzeczonym Pegazem, patrzymy na równie jak nasza Muza, rozpływający się lód w szklaneczce. Posapujemy. Wzdychanie już nam przeszło. W maseczce to już nie to. A po szczepieniu pojawiły się jakieś artefakty… Patrzę na Pegaza – widzę siebie, on – zdarzyło się już dwa razy – woła mnie swoim imieniem.

      Ale, skoro Pan tak zachęca…

      To może niech się to nazywa… „Piaszczenie życia”? Tak może na roboczo, choć samo ‘piaszczenie’ chętnie bym opatentował.

      Dłoń ściskam!

Add Comment