Kaziu

Kaziu.

 

– My chcemy Boga, Panno święta…

Ksiądz z ministrantami przyklęknął przed Najświętszym Sakramentem i postąpił w stronę zakrystii. Lud śpiewał, pokrzepiony słowem i sakramentem. Dzieciaki, jak wysychające krople, przedzierały się między nogami rozmodlonych ludzi i wybiegały przed kościół, chowając się tam za potężne, kilkusetletnie pnie lip, kwitnących od paru dni.

Czekali.

Kaziu wyszedł z zakrystii i szybko ruszył w stronę bramy.  Chciał przed nimi uciec, zdążyć przed atakiem do domu. Nigdy jednak mu się to nie udało.

Dzieciaki w pajęczym uporze sunęły za nim, śledząc każdy ruch, oczekując na moment, w którym Kazia noga nie wyprostuje się do końca, a druga potknie o wystającą płytę chodnika. Wtedy Kaziu upadnie na ziemię. Całkiem bez życia.

Ci, którzy szli na mszę o jedenastej przenieśli Kazia na trawę. Jakaś kobieta przyklęknęła, podłożyła mu torebkę pod głowę, a jej mąż rozglądał się za kawałkiem patyka. Owinął go w chusteczkę, stanął na leżącym Kaziem, okrył go swoim cieniem i czekał.

Ciało chłopaka drgnęło, w kącikach ust pojawiła się piana.

Mężczyzna przyklęknął, wsunął patyk w rozchyloną jeszcze szczękę. Kobieta włożyła swoją dłoń między zaciskające się, bielejące ręce Kazia.

Na niebie gromada jaskółek i ani jednej chmury. Dobry widok. Nie musieli mieć tam, w górze biletów do loży. Nikt im nie zasłaniał.

Powieki Kazia lekko się rozchyliły, ukazując bielmo oczu. Piana rozbryzgiwała się coraz bardziej, w miarę jak rzucał się uderzając ramionami o ziemię, oddychał coraz bardziej gwałtownie. Jakiś żołnierz na przepustce przycisnął kolanami uda Kazia, by powstrzymać jego rozdygotane nogi.

Wszyscy zamarli. Kilkadziesiąt par oczu z dłońmi splecionym jak przed otwartym tabernakulum patrzyło na Kazia, wyrywającego się z pazurów szatana.

Tak mówili.

Dzieciaki chowały się za starszych, przerażone i niewiele rozumiejące z tego, co się działo?

– Błogosław słodka, Pani… – Z daleka dobiegały słowa pieśni…

Kaziu leżał bez ruchu na gołej ziemi. Jak wtedy, gdy przyszedł na świat, uchwycony przez drżące szczęściem dłonie matki. Nieznajoma kobieta wysunęła się z grona gapiów i uczyniła znak krzyża na jego czole, tak jak wtedy jego matka, zanim zemdlała po trudnym porodzie.  W tej samej chwili Kaziu otworzył oczy. Twarz sina i napięta wolno nabierała rumieńców.

– No, już idźcie stąd, nic tu po was… – wołał zdyszany ksiądz, którego przywołano do Kazia.

Ludzie rozeszli się bez słowa.

– Możesz iść synku? – zapytała kobieta? – Dasz radę?

Kaziu wstał i łapiąc równowagę ruszył niemal biegiem do domu. Sam.

– Gramy? – chłopcy rzucili się w stronę Wieśka, który trzymał nad głową nową piłkę. Boisko było tuż przed kościołem, z którego wychodzili tłumnie pokrzepieni duchem świętym ludzie.

Kaziu nigdy nie grał w piłkę. Kiedyś służył do mszy. Potem ksiądz bał się, że dostanie ataku podczas nabożeństwa. Kazał mu siedzieć i modlić się w zakrystii, z dala od ludzkich oczu. Mógł za to Kaziu pomóc księdzu po mszy zdjąć ornat. Mógł napełnić ampułki wodą i winem, położyć na tacy nowy, wykrochmalony ręcznik.

Ministranci zazdrościli mu. On czyścił dzwonki, pucował gong, zwijał kabel od mikrofonu i dolewał wodę do flakonów z kwiatami na ołtarzu.

– Proszę księdza, a babcia mówiła, że Kaziu jest synem diabła.

– Wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi. Kaziu także.

– Diabeł też jest synem bożym?

– Widzisz, w pewnym sensie…

– Ale Kaziu nie pójdzie do nieba, prawda?

– Pójdzie, oczywiście, jeśli tylko zasłuży na niebo swoim ziemskim postępowaniem.

– A co będzie z tym diabłem, co w Kaziu siedzi? Pójdzie z Kaziem do nieba? A kto zostanie w piekle?

Dzwon na kościelnej wieży wzywał na kolejne nabożeństwo. Na dziedzińcu ruch, suną ludzkie koraliki przed ołtarz, chłopcy już kopią piłkę, lipy kwitną, wygnieciona ramionami Kazia trawa radośnie pręży się do słońca i zazdrości jaskółkom, które beztrosko uganiają się za owadami. Wszyscy są na swoich miejscach. Tylko Kaziu jest w…

 

 

Add Comment