Dwie cegły

 

Dwie cegły

Trąd. Trędowaci…

Odtrąceni, osamotnieni. Inni. Nie tacy jak my. Groźni. Wrodzy. Ksiądz na religii opowiadał o dziurach w ciele, o odpadających wargach, poranionych do kości ramionach.

– Kara Boża… – grzmiał półgłosem.

Wrzód. Skąd się bierze? Czy boli? Można go dostać od patrzenia? Można! A strup? Ciemno bursztynowa, taka trochę lakowa powłoka na kolanie, rozbitym po upadku z roweru albo jak zastygła lawa krwi buzującej w cherlawym ciałku, tak spragnionym biegania za piłką.

W tajnej chłopakowej „bazie”, za pozbawionym jeszcze zieleni chaszczowiskiem, wykuwała się nasza wiedza o świecie, jego dziwach, dlaczego jednak tak często zabarwiona strachem, grozą, grzesznością?

– Uważaj, bo umrzesz! Nie podchodź! Moja mama mówiła, że od tej wody skóra schodzi z ręki i widać mięso…

Gromadka bezradnych bardziej, niż przerażonych dzieciaków stała w śniegowej bryi, wpatrzona w ten…

kran

– Mama mówiła, że to woda z piekła…

Kran wystawał z ziemi na sąsiednim podwórku, na które nigdy właściwie nikt nie przychodził. Tu nie było wolno krzyczeć, grać w piłkę, biegać. Bo tu stał… kran. W objęciu obrzydlistwa z gnijących szmat, gumowych dętek czy filcowych wymiocin wyrwanych z poszarpanych fufajek.

Patrzyli na trędowate, ostrupiałe mrozem krawędzie desek. Szare, sine, brunatne i białe wstęgi pleśni oraz grzybów na drewnie spuchniętym od zimna były w gruncie rzeczy równie frapujące jak wzory w tekturowym kalejdoskopie, przekręcanym po tysiąc razy przed okiem nakierowanym na słońce. Wtedy kolory barwnych szkiełek były takie żywe, lśniące. I radosne!

Rafał

Nikt nie wiedział, jak się nazywali? Każdy mówił Rafał. Albo Rafałowa. Mieszkali na poddaszu, dokładnie na zagięciu czynszowego domu i długiego budynku gospodarczego, przylegającego do tej kamienicy. Podobno ktoś kiedyś był w ich mieszkaniu. Ale nic nie zapamiętał. Każdy widział jedynie maleńkie okno, właśnie na tym zgięciu ścian.

Czy kiedykolwiek świeciło się tam światło? Nikt nie widział. Mimo, że mieszkali w gruncie rzeczy w samym centrum ulicy – ich mieszkanie było jakby na końcu świata.

Skąd przyjechali? Czym się zajmowali? Mieli dzieci?

Rafał mógł być kolejarzem. Miał dość solidne trzewiki. Takie mógł mieć kolejarz.

Słychać było, jak wolno schodził do kranu, okutanego wojłokami, workami, jakimiś szmatami, by chronić wystającą wprost z ziemi rurę przed zamarznięciem. Jak temperatura spadała poniżej dziesięciu, bywało, pękały druty, którymi owiązano deski dociskające szmaty do rury. Rozrywała ją marznąca wilgoć w pożal się Boże kranowym ociepleniu.

Pod kranem – dwie cegły. Na nich Rafał stawiał wiadro. Odkręcał kran.

Woda z szumem wpadała do wiadra, rozbryzgując się wokół. Od razu zamarzała. O zmierzchu kran chroniono czapą z jakiegoś starego swetra albo podziurawionej i przenicowanej unrowskiej kurtki.

Rafał unosił wiadra i wczłapywał na piętro. Rytmicznie, z przyciskiem na próchniejące, zawsze stękające stopnie, zdziwione, że ktoś jeszcze po nich stąpa, szedł z wodą do…

gdzieś.

Nikt nie wiedział, co tam jest, na górze, na końcu korytarza? Ten nigdy nie był oświetlony. Ciemność potęgowała odgłosy kroków. Rafał szedł długo i ciężko. Lekkie piśnięcie zawiasów, potem domykanie drzwi i cisza.

Co z wiadra, dwóch zimnej wody można zrobić? Umyć się? A kto by na coś takiego marnował wodę! Przyjdzie wiosna to się człowiek obmyje.

Ustęp

był po drugiej stronie podwórka. Sławojka. Obrośnięta karlejącym dzikim winem, rozkrzyczanym latem, gdy szpaki żerowały bezkarnie, znacząc kolorami całą okolicę.

Rafał miał zawsze uśmiechniętą twarz. Tak się dzieciakom wydawało. Lubił popatrzeć na fikołki i koziołki, na skoki i przewroty. Ale chyba był niemową, a przynajmniej człowiekiem o niemym głosie. Kłaniał się spotykanym sąsiadom, uśmiechał, podrywał czapkę, ale czy mówił?

Z wiosną rozbierał kranowe opatulisko. Bywało, wynosił maleńką ocynkowaną wanienkę. Moczył w niej jakieś łachy, wykręcał z nich wodę i zanosił na piętro. Rafałowa co jakiś czas wyglądała przez to maleńkie okienko szczytowe i znikała w szarości, do której sama coraz bardziej się upodobniała.

Tej wiosny na parapecie okienka pojawiła się jakaś roślinka. Niedługo potem –

zakwitła.

Dwa, może cztery czerwone kiście kwiatowe wysuwały się daleko, poza parapet. Ciekawe świata? Czy może w porywie desperacji gotowe rzucić się w dół, jakby chciały uciec z tego miejsca. Nie próbowały nawet zajrzeć w głąb mieszkania.

Któregoś dnia, wiosenna ulewa tak obficie spływała z dachu pozbawionego rynien, że wypłukała całą tę tak tu nie pasującą, żywą czerwień.

Pogotowie przyjechało na sygnale. Odjechało –

w ciszy.

Lekki ruch firanek w sąsiednich oknach, kilkuosobowe grupy sąsiadów, proboszcz, dwaj listonosze i szewc Gruzin, z czapką zadartą do góry, z kipem skręta w ustach… Mówili półgłosem, kobiety kiwały głowami. Ksiądz dobrodziej podszedł do stada gęsi, które z wyciągniętymi szyjami zmierzały w stronę angorowej czapki. Nikt takiej nie miał na całej ulicy.

Zapadł wieczór, wstał dzień, po nim przyczłapał kolejny zmierzch. Szpaki już się szykowały na winne obżarstwo, boski chlebek zarastał łach łączki na podwórku za tamtym domem. Kran, odwrócony do całej reszty świata, stał wpatrzony w dwie cegły. Czekał na wiadra…

 

 

Add Comment