Anioły na przepustce…

Padać przestało parę minut po szóstej. Wyszedłem na balkon. Pod płotem stał już zmierzch, w szeleszczącej pelerynie. Szukał kompana do spaceru.

Pójdę, przyjacielu, ale dziś jakoś mi z tobą nie po drodze.

Wezmę tylko kurtkę z kapturem. Tak na wszelki wypadek.

Akurat zapaliły się lampy. Na mokrych deskach promenady swingowały refleksy świateł przeciskających się przez mokre, ociekające wodą liście, niemal całkowicie przesłaniające wysokie latarnie…

Rześko… Dobrze mi się idzie. Lubię ten leki chłód, tę ciszę pochłaniającą szelest i szmery, zagłuszające myśli. Lekkie wzniesienie, ostry skręt w prawo i zza wydmy już widzę morze. Dziś bez najmniejszej fali, najdrobniejszej zmarszczki, jakieś takie wypłowiałe, znużone.

Recaps an arop arbod.

Obejrzałem się odruchowo w lewo, zaskoczony spokojnym, stonowanym, ale zdystansowanym głosem. Z drugiej strony też nikogo nie zauważyłem.

Seizdg eis zsyzseips?

– Bynajmniej – odpowiedziałem. – Ot, zwykły spacer…

Zsejibdop ein ataiws eipmet myt w! – usłyszałem dziwnie znajomy mi głos i nawet lekko się uśmiechnąłem.

Wyczuwałem co prawda lekki niepokój, ale nie wpadłem w panikę uświadamiając sobie, że doskonale rozumiem słowa, których nie rozumiem i nigdy wcześniej ich nie słyszałem. Wychwytuję ich sens, melodię, pewną emocjonalność…

– Znamy się?

Eniok esyl kaj.

Zbiegłem po schodach, tych u kresu pierwszego przęsła promenady. Kilkanaście stopni w górę i już wyrównuję krok, stąpając po większych niż przed chwilą kałużach.

Idę… Jak to dobrze, że jednak wyszedłem. Już dawno nie byłem tak pozytywnie nastawiony do świata. Dobrze, że idę…

– Bo idąc, jesteś sobą.

Skąd ja znam tembr tego głosu? Wyraźny, ale z lekkim pogłosem po wielu życiowych burzach. Stanowczy choć nie kategoryczny. Mówią, głos charakteryzuje człowieka. No, ale ja nikogo tu nie widzę. Głos – słyszę.

– Gdybyś był drzewem, szumiałbyś jedynie i patrzył w niebo. Mógłbyś też być nożem, wtedy…

Z coraz większym skupieniem i poirytowaniem wsłuchiwałem się w ten… głos. Nie tyle co mówił, ale jak brzmiał… Nie był to śpiew, ale też nie była to zwykła narracja. Żadnego akcentowania, podkreślania któregoś z wyrazów… To taka – nie wiem, dlaczego za chwilę tak to określę – wirująca a raczej lewitująca i nieokreślona struktura zbudowana z samych znaczeń.

I to jego ‘s’… Hm… Czyżby? Nie, niemożliwe… Zwykłe złudzenie!

Lekki podmuch wieczornego wiatru strząsnął garść kropli z liści niewysokiego dębu. Kałuże interferowały odbicie nieba a obok moich stóp ujrzałem… inne? A właściwie – odmienne.

– Rozumiem wszystko, co do mnie mówisz… – nie zwalniając kroku, wpatrywałem się jak obaj lekko przyspieszyliśmy…

Obaj?

– Tu nikogo nie ma… – stanowcze, ale zupełnie spokojne stwierdzenie skłoniło mnie znów do obejrzenia się wokół i za siebie. – Słyszysz to, czego wcześniej i gdzie indziej słyszeć nie chciałeś…

– Hola! Jak mógłbym odrzucić coś, o istnieniu czego nic nie wiedziałem?

– Bo wiedzieć nie chciałeś.

– Bzdura. Teraz wyraźnie słyszę twój, to znaczy – ten głos.

– Nie! Ja nie mam głosu. Więc jeśli cokolwiek słyszysz i rozumiesz to znaczy, że wreszcie sam słyszysz to co ty mówisz. A raczej – myślisz. Mógłbyś słyszeć kogoś, kto nie ma głosu i nic do ciebie nie mówi? Nie. Więc to ty mówisz sam do siebie…

– Ale zadajesz mi pytania…

– Bynajmniej. Ty sam sobie je zadajesz. A ponieważ nie stać cię na mówienie sobie i o sobie – jak to określasz – prosto w twarz, więc kluczysz, markujesz, udajesz, że to niby inny ktoś, a nie twoja bezradność, suma twoich niedoskonałości, błędów, lenistwa i braku silnej woli, a więc jakaś w twoim mniemaniu nieokreśloność cię atakuje, a ją możesz przecież zlekceważyć…

– Bezczelny…

– Ty, tak. Nawet bardzo. Bo kłamiesz sobie w żywe oczy. Nawet przywykłeś już do własnego oblicza w lustrze. To twoje codzienne, śmieszne moralizowanie, przypominanie o uczciwości i rzetelności… Jesteś w tym zakresie mistrzem. Trzeba dużo mieć za pazurami, żeby tak genialnie oszukiwać siebie samego. I to z niejaką fantazją!

– Ale po co?

– No, no właśnie. Bo taką masz naturę. Pokrętną i sprzedajną. Potrafisz przekupić samego siebie, oszukać i w pole wyprowadzić. Jesteś do tego stopnia zakłamany, że sam sobie zapłacisz za wymierzenie własną ręką policzka w twoją pożal się Boże twarz!

– Z podobna impertynencją nigdy wcześniej się nie spotkałem.

– Widzisz? Ciągle się w niej doskonalisz. Jesteś już mistrzem. Ale to nie koniec twoich możliwości.

Lekko uniosłem głowę, zsunąłem kaptur na tył głowy. Ot, zwykły odruch, choć może tym razem spowodowany tym… pochlebstwem.

– Dobra… – zatrzymałem się i odwróciłem w stronę siebie… – Hm… Dlaczego to… dlaczego tak… Dlaczego siak… Nagle, dziś, bez uprzedzenia, raptem postanowiłem sam sobie mówić o sobie do siebie?

Cisza… Krople z lubieżnym chlupotem wpadały w małe kałuże. Pierwsze gacki wyruszyły na nocne wiraże.

Nie zobaczyłem siebie ani z lewej ani z prawej strony. Dostrzegłem, jak mi się wydawało oczy, których nie było. Takie dziwne… Były z samej źrenicy, bezgranicznie głębokiej i przepastnej; z niej wyłaniała się bursztynowo-błękitna tęczówka, zamknięta białą twardówką, przechodzącą w mleczną jak bielmo maleńką rogówkę…

– Mój… negatyw – wydawało mi się, że głos przemknął przeze mnie…

A może to tylko wrażenie dźwiękowe, z szumu mokrych liści, rozpadających się kropli deszczu, i mojego, przyspieszonego oddechu wyraźnie flirtującego z lekką, wieczorną mgłą. Ostra i ciemna bryła falochronu tworzyła solidny fundament dla odległego jeszcze mola, na poręczy którego, jak mi się wydawało, siedziały pokraczne mewy.

– Te oczy…

– Prawda? Widzą życie takim, jakie jest.

– Co za bzdura! – odkrzyknąłem, słysząc głos, którego z siebie nie wydałem.

Przed moimi oczami przesunęła się dłoń, próbująca jakby przetrzeć, rozwiać, odgarnąć kurtynę dzielącą mnie od… ode mnie?

Najwyraźniej zaczynałem się irytować. Nie przywykłem do takich psikusów.

– Bo nie stać cię na choćby chwilę refleksji. Idziesz bezwiednie przed siebie, bo tak idą wszyscy inni. Oni mówią, że wierzą, ty też albo, że wątpisz… To bez znaczenia. Co robisz, gdy czujesz głód? Sięgasz po jedzenie. A gdy czegoś lub o czymś nic nie wiesz, nie masz pewności, niedowierzasz, nie jesteś przekonany? Nie próbujesz rozwiać wątpliwości, sprawdzić, przekonać się, zbadać, zastanowić? Bo nie masz czasu, bo to nie ma sensu, bo jakie będzie to miało znaczenie? Nikt nie jest winny twojego losu. Brniesz weń bo choć znasz zasady, nigdy nie postępujesz zgodnie z nimi.

– Będzie wojna…

– Będzie.

– Dlaczego?

– Bo nie robię nic, by jej zapobiec.

– Ty?

– A kim są wszyscy? Zwielokrotnieniem mnie.

– W pewnym sensie… Ale protestujemy.

– Tak, nawet walczymy. A wszystko podobne do strojenia instrumentów w orkiestrze przed wielkim koncertem. Chaos. A po nim – cisza. Bezradność. Czekanie… Jeden ruch dyrygenta robi z nami, co chce… On – nie my.

– Więc?

– Ucisz tę wojenną kanonadę.

– Jak?

– A jakie znasz sposoby?

– Nie wiem…

– No tak, nie jesteś w stanie myśleć konstruktywnie. Zawsze emocjonalnie. A prawda jest prosta. Popatrz… Ilu było w historii tyranów? Który z nich osiągnął sukces? Żaden. A jakie sprowadził nieszczęścia? Znasz cenę zniszczenia? A zyski?

– Szaleństwo!

– Nie trać zimnej krwi… A jak w pokojowym świecie zmniejszyć populację? Każde nowe życie to jakby wyszarpanie kawałka świata. Nie ma życia bez życia. Widzisz inny sposób by ochronić ziemię przed tobą samym? Nie. Tę brudną robotę ktoś robi za ciebie. Co jeden stworzył, drugi niweczy. I dzięki temu trwa równowaga. Względna, niestety coraz bardziej zagrożona.

– To podłe, to niegodne, to zbrodnicze!

– Przed chwilą spojrzałeś w swoje oczy. Są odwrotnością… twoich. I tak też patrzą na wszystko, co dotychczas widziałeś swoimi oczami. Więc popatrz na siebie i świat twoimi oczami. A zobaczysz wszystko inaczej, odmiennie, dokładnie odwrotnie niż dotychczas, gdy patrzyłeś przez swoje oczy. Nie, to nie żadne sztuczki, to – jak mawiasz – real! Co jest ważne dla ciebie, sprowadź do poziomu obojętności. To co lekceważyłeś – połóż na drugiej szali. Jest równowaga? Jest… Zbawienny stan zerowy….

Na skroni poczułem spływającą strużkę wody z gałęzi, którą trąciłem gwałtownym ruchem głowy. Wilgoć spłynęła na szyję, objęła gardło chłodnym uściskiem.

– Ale wspomniałem o tyranach… Ludzkość zawsze czekała na proroka. On miał oczyścić ziemię z całego zła. On, ktoś, kiedyś, gdzieś, coś? Doczekałeś się wybawiciela? Nie, nie powiedziałem zbawiciela. Wiem, wymienisz nawet kilku z nich, tylko cośmy im zrobili? Oni pokazywali ci niebo. Tylko palcem. Gdzieś, tam. Grozili piekłem – równie nie wiadomo, gdzie, może gdzieś tam? Albo trochę bardziej w lewo, zaraz za tym zakrętem. A kto im o tym niebie powiedział? No właśnie. Ten sam co wymyślił czyściec? Papieżyna, któremu zabrakło kasy, więc wymyślił czyściec, żeby ludziom sprzedawać odpusty?

– To…

– Nie ekscytuj się. Zacznij myśleć trzeźwo. Więc owi tyrani gnębili i mordowali. Ci gnębieni i mordowani chcieli za wszelką cenę dopaść tyrana. I tylko ziemia się z tego cieszyła, bo z krwi ich wszystkich życiodajne soki czerpała, na wiosnę wybuchając kwieciem i zapachami. Dziś jest podobnie. Jest tyran i stado baranów. I one pójdą tam, gdzie on ich poprowadzi. Tu rzuci bombę, tam zdetonuje granat, gdzie indziej wysadzi most w powietrze. A świat będzie protestował, sprzeciwiał się, ogłaszał petycje, rezolucje i groźby. A on kawałek ziemi twojej sobie odkroi, twoich bliskich na dugi koniec świata wywiezie albo pomordowanych do rowu wrzuci i buldożerami ładnie zasypie. A ty przyjdziesz, odkopiesz, zbadasz, opiszesz barbarzyńskie czyny, kości w pudełka włożysz, ziemią ponownie przykryjesz i… i… i nic więcej nie wskórasz.

– Bo…

– Bo – nie zaprzeczaj – nic nie jesteś w stanie zrobić, powiesz. A może nie jesteś tu po to, by cokolwiek robić? Może jesteś po to, aby cię zaorać? A to czy protestujesz, grozisz to nie ma najmniejszego znaczenia. Bo to nie twoje przeznaczenie…

Stanąłem jak wryty. Ciśnienie i puls osiągnęły wielkości krytyczne. Ale nie miałem nic do powiedzenia, nie znalazłem argumentu, nie widziałem żadnego objaśnienia mojego losu.

– Wytłumacz sobie – zacząłem znów sobie perswadować. – Wytłumacz… Cały świat, z całą swoją potęgą, z nieokreśloną wręcz mocą militarną… Co ten świat zrobił w obronie sobie? Nic. I nic nie zrobi. A ty będziesz się dalej oszukiwał, burzył, unosił i wzdragał. Zbawicielami są tyrani. Ratują świat przed tobą zwielokrotnionym, niepowstrzymanym w rozmnażaniu, dewastującym świat… Ale jaki z tego wniosek? Że niszcząc ciebie, świat ratuje siebie. Bo to ty jesteś agresorem, ty doprowadzasz świat na krawędź zagłady a jedynym sposobem na powstrzymanie twojej siły niszczenia jest zniszczenie ciebie.

Omal nie spadłem ze schodów. Poczułem, że ktoś chwycił mnie za ramię i ścisnął tak mocno, że aż poczułem ból.

– Uważaj, dziadku! Krzywdę sobie zrobisz – czterech rosłych drabów wchodziło po schodach na taras promenady. Dobrotliwe uśmiechy, wyprężone torsy, rozpięte koszule mimo wyraźnego chłodu.

– Przepraszam – wybąknąłem.

– Spoko. Może powinieneś chodzić z przewodnikiem albo o lasce?

– A może z laską, he, he, hehe… Łatwiej utrzymać równowagę. Nie zawsze spotkasz aniołów stróżów… na przepustce.

Roześmiali się serdecznie a mój wybawca klepnął mnie w ramię dłonią, która bez wątpienia była wielkości mojej łopatki.

– Jeszcze raz dziękuję. I przepraszam. Oby – do widzenia!

 

Mokrą kurtkę powiesiłem w korytarzu, na wieszaku. Rano była sucha, ale na podłodze leniwie prężyła się kałuża. Kurtka i… kałuża. Czymś się różnią? Jedna z drugiej, druga z pierwszej… Niby ta sama, a w innej postaci. Dziś to widzę… Wodę zetrę szmatką, a co z kurtką? Musi poczekać na nowy deszcz, wtedy wróci jej alter ego.

 

 

 

 

Add Comment