Do Józefa K. – ponownie

Do Józefa K. ponownie.

Kontynuuję. Nic Pana „nie uwiera, nie przymusza ani nie zżera…”.

Przymus. Wyjaśnijmy. Pra słowem jest tutaj ‘mus’.

Arct, a więc stosunkowo nieodległe źródło, dokładnie 100 lat temu wydane – odsyła nas do ‘mas’. A tam czytamy: Mas (niem.), miara, garniec.

To w jakim języku my się porozumiewamy? Pan mówi do mnie po niemiecku w z-lech-owionej tego języka postaci, a ja siedząc po stronie niemieckiej próbuję ten przekaz przywrócić do wersji w pełni polskiej? Staro-protestancko-germański? Co się dzieje?

Gdyby sto lat temu pisał Pan do mnie, że nic Pana nie przymusza, to jak miałbym ów komunikat rozumieć? Że da Pan nie więcej nad garniec?

Hm… Odnoszę wrażenie, że im dłużej posługujemy się naszym językiem, tym bardziej oddalmy się od pierwotnego znaczenia jego słów. A może to ktoś miesza w językowym kotle, by nas z-nie-zrozumieć? Majaczy mi się tu gdzieś ów związek frazeologiczny z niejakim frantem w jego składzie. Tak tylko Pan rzucił, że nic Pana nie przymusza? To pretensja?

A! Jak mogłem nie wpaść od razu na ten Pański kamuflaż! Rozumiem!

Dobrze! Zatem pozostając w kręgu przymuszania, czyli: musu, masy, miary, garnca – wyrażam życzenie oczekujących i oczekiwanie życzących (sobie) – by zechciał nam Pan nam powiedzieć, kiedy nastąpi ciąg dalszy, nazwijmy go – od dziś przymuszonego tekstu? W objętości nie większej niż garniec pomieścić może. To będzie tom pierwszy.

Ach! Artyści!

Proście nas, apelujcie, no mocniej, dopingujcie, jeszcze, głośniej! Niech od próśb waszych myśl moja poszybuje, uleci!

Szanowny i drogi panie Józefie K. Niech już ona lepiej siedzi w domu, przy klawiaturze i niech nam struga te słówka jak gwizdki, co w melodię już zanucenie zanęconą nam Pan ukazał wczoraj – się układa i cukruje.

p.s. Pisał Pan – szaliki onucy, korytarz, porobocie…

Nie, nie widziałem tam Pana!

S-ki nie był majętnym rolnikiem, bauerem czy obszarnikiem. Niewysoki, osmolony słońcem, lepiej widły niż łyżkę w ręce trzymał, szczególnie wtedy, gdy ktoś się z jego myślą nie zgadywał. A chłop z niego był niezbyt gadatliwy. Miał telewizor. I córkę bez oka. Kulkę sobie w jego miejsce wkładała. Mogliśmy siadać na podłodze pod stołem, pełnej zbrylonych, błotnych odcisków z gumiaków. Patrzyliśmy, jak ona w ten telewizor się wgapia i nie wierzyliśmy, że nic nie widzi. S-ki to był chłop dumny, nie szkodował dziewczynie. Kupił jej oko szklane, prawie jak prawdziwe. Ona wyjmowała je i dawała nam potrzymać, kiedy chciała przejechać się rowerem któregoś z nas. Patrzyłem przez to oko i nic nie widziałem. Kiedyś dałem jej całego dropsa. Wielosmakowego. Miał chyba z osiem centymetrów długości! Sam Pan wie, ile to cmoktania!

– A możesz to oko włożyć tak, żeby patrzyło w tamtą stronę? Do środka? – poprosiłem.

– Mogę – chwyciła dropsy i szklaną kulkę wcisnęła w oczodół.

– I… co? Co widzisz?

– Wszystko!

– Wszystko to, co jest tam, w środku?

– Aha!

– A powiesz, co tam widzisz?

– Za jednego dropsa?

Szliśmy w krzaki i dawaliśmy jej plastelinę, dwa kawałki złamanego ołówka, ale najbardziej lubiła słodycze. Ba! Wyższej ceny wymyślić nie mogła. Przymuszała nas, terroryzowała. A my? Siedzieliśmy w krzakach i kombinowaliśmy, co też to ona może tam widzieć?

Tak, wiem, co to przymus… Znam cenę jego zaspokojenia.

Więc? Napisze Pan czy każe dalej się upraszać?

Mam zwykłe herbatniki. Całą paczkę… Prawie…

Pański zakaMarek

cdn

1 Comment

Add Comment