Wałacęgi… 01 czyli celne celowanie w cel

Tak jest każdego ranka. Od pewnego czasu…

Przychodzą krótko po szóstej. Patrzą w okno kuchni. Potem na drzwi prowadzące do ogrodu. Ale ciągle siedzą na trawie. Około siódmej, ona wskakuje na murek wiatrołapowy i zwija się w kłębek patrząc daleko ponad niekoszony jeszcze trawnik.

On, nerwowo przechadza się przed schodkami. Zagląda, czy drzwi tarasowe już są uchylone. Oboje utrzymują dystans, 1,5-2 metry. Jest tylko jeden moment, gdy nawet musną nogawkę spodni lub przecisną się między przykucniętym udem a futryną drzwi, by przez tę wąską szczelinę wpaść do pokoju lub korytarza, niczym zabłąkana myśl, ale zreflektowawszy się – wybiegają waląc łapkami o kafle, z wewnętrznym wrzaskiem – ratunku!

Bo tylko tam, na zewnątrz czują się swobodnie, są niezagrożone, u siebie. Dom nie jest dla nich?

Ale… dlaczego każdego dnia, nie oglądając się na nic – muszą do tego domu wejść, przebiec kilka metrów, wziąć kilka oddechów by ze skradzionym powietrzem nie ich świata – wyskoczyć przed ganek? Co ich tu, do środka pcha?

Nie są moje. Już dawno postanowiłem – żadnych zwierząt. Przyszły same. Późnym latem ona przytargała dwa kocięta, przez szparę w drzwiach do szopy zaniosła je na chwilę przed deszczem. Wychudzona, zobojętniała stała przed drzwiami szopy. Nie, nie rozglądała się. Stała. Deszcz nie skłonił jej do cofnięcia się. Głód był silniejszy.

To zapewne Zygmunt Freud powiedział, że jeśli umiejętnie weźmiesz jedno słowo, wypowiedziane przez innego człowieka, będziesz w stanie odtworzyć historię życia tego człowieka. A zwierzęcia?

Głód.

Hm… Freud był hochsztaplerem. Zręcznym felietonistą życiowym. Przynajmniej w odniesieniu do tego zdania, jeśli dobrze je zapamiętałem.

Dajesz kotu jeść. Dzikiemu, który dotknięcie człowieka przyjmuje tak, jak ten porażenie prądem. Sypiesz pierwszy kęs. On wchłania, porywa ten kawałek, nie bacząc, że duży, za duży, że może zadławić. Głód wycisza wszelkie inne mechanizmy samoobrony, tożsamości, wierności zasadom, przyzwoitości.

Głód…

Nasycenie. Język zlizuje po dziesięćkroć wszystko, co z karmy zostało na sierści. Zapach jedzenia – jakże jest smaczny, jak stabilizuje i przywraca prawdziwe oblicze natury.

Jeszcze przez chwilę obwąchuje miskę, liźnie raz i drugi puste dno, wypowie parę razy swoje kocie zaklęcie, ale miska się nie zapełni.

Siada na tylne łapy. Patrzy, tak jak przed chwilą. Chyba dalej niewiele widzi, bo mózg szaleje zasypany od dawna nieodczuwanym poczuciem sytości.

Kolejne krople, deszcz wpada do miski, kropla łączy się z drugą, siódmą, dwunastą. Kot wyczuwa aromat zjedzonej karmy, własnej śliny i deszczu.

Wstaje, odwraca się i znika w szczelinie drzwi szopy. Przez stertę desek, starych mebli, poremontowych puszek, styropianu i dykty, omija wystające stare i zardzewiałe gwoździe, drzazgi. Zaczyna lizać małe, drżące futerka, stroszące się pod wpływem feromonów suchej karmy, zrobionej z resztek, z odpadów, tych gorszego sortu, okrawków i części zwierząt, które człowiek na swój talerz nigdy nie położy.

Chyba, że będzie głodny?

1976… Po umundurowaniu w moro, pierwszy posiłek w stołówce wojskowej. Kompania zajmuje miejsca, wypucowany kapral z obrzydzeniem patrzy na młode wojsko. Studenckie. Na długich stołach lądują talerze z kolacją. Dziś – śledź. Duży, spasiony, tłusty, cały, z łbem i ogonem. Jakby z plastiku, nienaturalnie lśniący. W koszach – chleb. Czerstwy, usztywniony czasem jaki upłynął od wypieku do tego wieczora.

– Wojsko… je! – kapral z zadowoleniem spogląda mi w oczy, a echo wielkiej stołówki wraca do niego po kilkakroć, pieszcząc jego uszy powtarzającym się rozkazem, poleceniem, przyzwoleniem, zgodą… A mógł jej nie wydać. Mógł. Jest kapralem. Albo mógł powiedzieć później, ciszej, może dobitniej?

– Wojsko je… pięć minut – dodał już normalnym głosem.

Zostały cztery minuty i dwadzieścia sekund. Nie dostaliśmy jeszcze noży ani widelców. Dyżurni są kilka ładnych metrów od naszego stołu. Zanim tu dotrą miną ze dwie minuty. Zostanie chwila na, no właśnie, połknięcie śledzia?

Ktoś bierze rybę w rękę. Delikatny, obły, śmierdzący i bezgłośnie wpatrzony w oczy podchorążego. Ten, wolno odkłada śledzia na talerz…

– One są nieświeże – mówi któryś.

– Gniją, spuchły, ułał, w środku śmierdząca woda…

– Wojsk… – kończ… jedzeni…! – kapral urywa głoski i kontroluje czas. Wygolony, w obcisłych spodniach, lekko rozkloszowanych u dołu, z wąsikiem strzyżonym pęsetą i uśmiechem manifestującym bezinteresowną miłość do podwładnych.

– Wosjk… skończył… jedzeni…. Wojsk… wstaj…, praw… zwro…, przed… stołówk… marsz….

Sekunda ciszy. Ze dwie setki przyszłych obrońców narodu ma przerwane połączenia synapsowe. Nie potrafią powiązać w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy sytuacji ze śledziem i z komendami kaprala. Nagle ktoś gwałtownie wstał od stołu. Metalowe krzesło szurnęło po posadzce, jak kosa po zębach.

– Marsz! – padło raz jeszcze. Kapral pewnie wiedział z doświadczenia, że musi stłamsić przewidywany odruch buntu, sprzeciwu czy protestu. Kaprale pozostałych kompanii powtarzają komendę.

W tym momencie na salę wjeżdżają wózki z wielkimi garami pełnymi parujących kartofli.

– No, jakie to młode wojsko niecierpliwe, nie chcieli zaczekać na młode ziemniaczki!  Równaj w prawo! – kapral nie tracił rezonu. – Zjecie jutro!

Przed stołówką, w tenisówkach, z oczami na szypułkach, cofamy się przed sunącym wzdłuż linii kapralem, który co któregoś z nas, łokciem w brzuch przesuwa do tyłu. Na końcu robi zwrot na pięcie i zadowolony z wyrównanego szeregu uśmiecha się promiennie.

– Zanim wojsko rozejdzie się do pododdziałów, wojsko pozna swojego dowódcę, pan porucznik już idzie. No, jeszcze zatęsknicie za moją łagodnością i pobłażliwością. Teraz poznacie, co to znaczy – władza. Władza ludu.

2020… Wcześniej… 1959, 1960, pierwsze sputniki, Biełka, Striełka, Łajka, lot Gagarina, wojna Izraela z…, 1968, 1970, 71, 78, 1980, 81, 89…

Cdn.

 

 

Add Comment