(Dziś 30 września… Urodziny Matki…)
Pierwsza osoba, liczba pojedyncza.
Miałem, mam, zdobędę.
Byłem, jestem, będę.
Śniłem, śnię… nie obudzę się…
Ile jest we mnie… żyć?
Mówią – masz jedno życie…
Ja, niestety, mam pecha. Mam ich…
Już dawno straciłem rachubę – ile…
A każde jest jak słowo z wyliczanki.
Chciałem, chcę, będę chciał.
Lubiłem, lubię, znienawidzę…
Wybierz jedno z tych słów. Na przykład: chcę. Wypowiedz to słowo. Teraz. Nie ma znaczenia, czy na głos. Czujesz, jak transformuje się twoje JA? Przechodzi w opcję: chcę. To najczęściej spotykany związek frazeologiczny we wszystkich językach świata: ja chcę!
A teraz szybko zmień pokrętło na wariant: lubiłem… Obserwuj siebie. Twoja psychika, emocje, wspomnienia, nastrój – to wszystko bezgłośnie przechodzi w tonację minorową, czyż nie? Twoja psychiczna chemia zaczyna owocować mchem, drożdżami, pleśnią…
Ot, taka słowna sztuka-magika…
Słowa są moje.
Życia są moje.
Ale… od jakiegoś czasu mam wrażenie, że… przyglądam im się z boku.
Raz widzę siebie jakby w lustrzanym odbiciu, innym razem – w bezimiennym tłumie. Teraz – jako piszącego te słowa…
Mnie, piszącego te słowa widzę także jako ja, który siedzi w czerwonym fotelu, tym z lewej strony biurka, ale jednocześnie widzę nas obu z siebie samego…
Każdy z tych obrazów mógłbym ci opisać w najdrobniejszych szczegółach. Powiem, jak się czuję jako ten z boku i ten z siebie. To znaczy – o! nie – już jest nas trzech: ja, ja piszący, ja w czerwonym fotelu!
Te wielowrażenia istnieją symultanicznie, choć są niezależne i pozostają bez wzajemnego wpływu na siebie. Wszystkie dotyczą mnie, ale są zupełnie autonomiczne…
Ciągle piszę, równocześnie patrzę na siebie z fotela, po chwili wstaję, wychodzę a całość kontroluję jako ten trzeci, ten z nas tamtych obu.
– Jasiu, chyba nie miałeś racji. Choć nie nazwałbym tego stanu podzielnością uwagi, to kontroluję trzy niezależne byty z jednego… No właśnie, czego? Podpowiedz, mądralo. Wtedy, ileż nocy nad Wełtyniem, sprzeczaliśmy się, pamiętasz? Wołałeś: to tak, jakbyś miał w głowie jedną płytę winylową i pięć igieł. Każda odtwarza inny fragment nagrania. Z głośnika wysypuje się wtedy kakofonia! No, tak krzyczałeś. Przyjacielu… Może kiedyś, ale dziś – zapewniam cię – ja kontroluję te trzy wątki, każdy w najdrobniejszych szczegółach!
Hm.. w moich Kontaktach nie mam już twojego numeru… Szkoda. Bo chciałbym ci powiedzieć, że mam inny problem. Otóż tracę pewność, którym właściwie z tych trzech jestem? Każdym z nich? Tylko częścią każdego?
No bo przecież mógłbym obrócić busolę jestestwa i napisać: siedzę w czerwonym fotelu i widzę siebie piszącego te słowa. Albo: widzę siebie, jak przy biurku piszę te słowa i widzę mnie z boku, z poziomu czerwonego fotela, który patrzę na siebie i na mnie – piszącego te słowa…
To ilu nas jest? Ilu – o zgrozo – może jeszcze być? Pod oknem stoi jeszcze jeden fotel i… O, jaki tłok! Panowie, panowie! Nie mam tylu szklanek!
Zamknąłem oczy…
Teraz widzę siebie w różowym kabriolecie, cadillacu. W kolorowej kwiecistej koszuli. Chyba wybrzeże Pacyfiku, bo te wysokie, wysokie palmy… Tylko tam takie rosną. Ha! I teraz widzę siebie, który patrzy na mnie, tego, w tym cadillacu… Więc kim jestem, który widzi tamtych mnie dwóch?
I mam najwyżej 32 lata! O! To wspaniałe! Tak, czupryna opadająca na oczy, ja zgięty w lekki pałąg, a to z powodu braku brzucha i oczywiście mam na sobie tę kwiecistą bluzkę… A gdzież ona się podziała?
Niekończące się wyliczanki…
Tęskniłem, tęsknię, żałuję…
Wróciłbym, wrócę… to nie ma sensu…
Słowo nic nie waży, choć z ust snajpera potrafi ranić śmiertelnie. Słowo wpada w wibrację własną i tę, wywołaną nowym słowem, to z kolei poddaje się rezonansowi następnych słów. Słowa, jak twarze w krzywych zwierciadłach – gasną, przechodzą w nieme monstra, pozostawiając co najwyżej jakiś niesmak, lecz i ten rozwiewa się, rozmazany serią nowych słów.
A uczucia, które słowami wywołujemy?
Popielą się równie szybko.
Po co więc słowo, po co mowa? Po co języki i intonacje, kadencje i artykulacje? Jaki jest słowa cel, bo o sens trochę boję się już pytać.
Mamy tyle słów na określenie tego samego.
Przykład: morderca, morder, ubojica, vrah, mõrvar, murhaaja, meurtrier, asesino, morðingja, assassí, žudikas, homicida, moordenaar, criminal, katil, qotil, gyilkos, umbulali…
Ten ostatni wyraz to język zulu. Jakoś, polubiłem go od razu…
Po co nam też te życia w życiu?
– No, stary… Więc tak się sprawy mają? Żenisz się! To twoje czwarte małżeństwo? A to pierwsze – pamiętasz? Co szczególnie utkwiło ci z niego w pamięci? Ile sytuacji z tamtych dwóch lat jesteś w stanie sobie teraz przypomnieć? A trzeci związek? Jak często wracasz myślami do drugiej miłości? W ogóle?
Ale jeśli za chwilę wyjdę, ty wyłączysz laptopa, odstawisz filiżankę z kawą, zdejmiesz nogę z nogi, oprzesz głowę o oparcie fotela… Już to zrobiłeś? I? Zewsząd wyłania się cisza. Już ją słyszysz, ten jej szum, jakby uchodzące skądś powietrze albo wlewająca się jakaś brzmieniowa materia? W tramwaju czy aucie nie usłyszysz takiej ciszy, prawda? Ona nie przebije się przez odgłosy ulicy. Ale jest, sączy się, wibruje jak przesłona z lekkiej mgły… Gasisz światło i ona od razu się pojawia.
A gdybyś miał taką umiejętność, taką zdolność wsłuchiwania się w tę ciszę i gdybyś rozróżnił składające się na nią, nałożone na siebie pojedyncze wyrazy, westchnienia, okrzyki i zaprzeczenia…? Bo ta cisza jest… nawałnicą, szmerem z tysiąca równolegle wypowiadanych słów, zdań, okrzyków! A ponieważ są one falami akustycznymi to w gruncie rzeczy – nigdy nie giną? Fizycy mają nieco odmienne od mojego zdanie. Zgadzają się, że fala akustyczna może wielokrotnie obiec Ziemię, co potwierdzili autorzy projektu Mogul. Być może mieli mało czułe przyrządy do rejestracji słabnącej fali? Dziś, z czulszym oprzyrządowaniem ta granica słyszalności owej fali mogłaby się przesunąć w… nieskończoność.
Jeszcze raz. Wyobraź sobie – siedzisz w kinie. Nagle, na jeden obraz, nakłada się sekwencja z innego filmu, z drugiego projektora. Uruchamia się trzeci projektor, piąty, siedemnasty, sto dwudziesty dziewiąty… Co widzisz? NIC! Szum z nałożonych na siebie 129 obrazów. I niepokojący cię coraz bardziej… szmer. Drgającej plamy! To jest obraz nas, to jest nasza historia. Zbita, ściśnięta, przemielona i przemieszana, jak błoto?
Znasz matrioszki. Ja mam dla ciebie inny ich wariant. Mój wynalazek. Wszystkie baby są identycznej wielkości. Ale różnią się wszystkim innym. I wszystkie chowasz nie jedną w drugą tylko każdą w tę samą. I jest ich miliard milionowych stów – jak mawia Olo.
To tak jak kiełbasa, którą wczoraj tuż przed zamknięciem sklepu wrzuciłem do koszyka. Ta czy ta, bez znaczenia, byle kiełbasa. Wszystkie wyglądają niemal identycznie a w istocie są masą innego byle czego.
26 września 2022, kilka minut po północy… Nagannym zwyczajem włączyłem telewizor. Jest tak zaprogramowany, że zawsze pojawia się ARD, pierwszy program telewizji niemieckiej. Na ekranie twarz dojrzałego mężczyzny. Ciemna karnacja skóry, czarne oczy, rysy ostre. Wzrok skupiony, jak przed chwilą ja, siedzący w czerwonym fotelu, obserwujący mnie piszącego, pod nadzorem siebie samego.
Oczy tego mężczyzny na ekranie, ale nie wzrok, skierowane są w równie zastygłą twarz kobiety o niewykształconym dla świata uśmiechu…
– Matka chwyciła mnie i mojego brata za ręce. Biegliśmy. Ruiny. Płomienie, wybuchy. Jakiś dom, wbiegamy na pierwsze piętro. Za nami szła nasza starsza siostra. Nagle mama puściła nasze rączki, przyspieszyła kroku i zniknęła… w jakiejś dziurze, w czarnej wyrwie w ścianie wybitej przez pocisk… Starsza siostra sprowadziła nas na dół. Na posadzce, w kałuży krwi leżała mama… Siostra mocno chwyciła mnie i braciszka za rączki i szybko uciekliśmy z tego miejsca.
Kamienny mężczyzna słucha słów kamiennej kobiety opisującej kamień, który utknął w jej pamięci, trzyletniej dziewczynki, nie potrafiącej zrozumieć otaczający ją świat i ludzi, nieustannie wołającej: mama, gdzie jest mama?
Po godzinie – zacząłem odtwarzać to nagranie od początku.
Bohaterowie tej historii mówią w tym filmie tyle czasu, ile milczą. Milcząc mówią tak wiele o swoim życiu, ile tylko można powiedzieć nie używając słów. Bo takich słów nie ma, które wyrazić mogłyby stan ducha tych dzieci. Patrzę im w oczy, usta pozbawione zacięcia, dłonie bezwładne, ułożone na kolanach.
Mówią po angielsku, po polsku, w jidysz a na to nakładają się głosy niemieckich lektorów. Emocje, interpretacje, określenia. Ale te oczy patrzące w siebie… W nich jest cały ich ból.
Radio i prawdziwa telewizja to sztuka doboru właściwych i oszczędnie serwowanych słów.
Od drugiej połowy lat 70. XX wieku regularnie uczestniczyłem w seminariach i spotkaniach Klubu Radiowego Reportażu Literackiego SDP. Na półce z książkami miałem wtedy Ulissesa, którym obdarzyła mnie moja polonistka, pani profesor Helena Michałowska. Często czytam jej dedykację… I to polecenie, abym nie słabł w odkrywaniu tajemnicy człowieka…
Potok świadomości, monolog wewnętrzny, monodram… I z drugiej strony – radiowy reportaż literacki. O nim napisałem pracę sądząc, że musi istnieć zespół norm, cech konstytutywnych tego gatunku twórczości literackiej, słowem – recepta na taki reportaż. Na opowieść bez reportera, bez pytań, tez, dowodów na cokolwiek. Uzewnętrzniony portret ze stanów świadomości mojego bohatera.
Najpierw była nim Ewa, potem Miniu, taki Rysiek z Podjuch, a później galeria latarników, marynarzy, żeglarzy… I…
I nic.
Trafiały się fragmenty, sekwencje, lały się łzy, głos grzązł w krtani, ręka zasłaniała mikrofon.
Reportażyści mówią: otwórz człowieka albo – pozwól mu się otworzyć. Bo każdy, absolutnie każdy z nas ma niezwykle silną potrzebę spowiedzi. Tylko prawdziwych reportażystów już nie ma.
Pamiętam… To musiało być przed 1985 rokiem… Tadeusz. Ten jego głos, jego melodia, tempo… Rozmawiamy, spieramy się. Różnica wieku – więcej jak pokolenie. Dziś czwarte, a może to już piąte spotkanie? Dywagujemy, zaprzyjaźniamy się… Jest może dziesiąta rano, jest wódka, są gauloises. I nagle cisza. Jakby przesilenie.
Gospodarz bez słowa podaje mi zdjęcie. Na odwrocie kilka słów, skreślonych zielonym atramentem: „Idź, wróć mi admirałem, tchórzem nie wracaj…”.
Na fotografii dwaj mężczyźni. Rok 1939. Ojciec w szynelu, syn w letnim mundurze. Ojciec poszedł na Wschód, syn – przez pół świata – na Zachód, by na okrętach PMW wrócić do Polski. Obaj przemierzyli kraj świata. I spotkali się, niemal w tym samy miejscu, z którego wyruszyli.
Mój rozmówca… wreszcie pękł. Nie wytrzymał.
– Myślałem, że może syn się zainteresuje, ale… Dobrze, opowiem panu wszystko, no może prawie…
Życie Tadeusza złożone było z epizodów, którymi mógłby wypełnić najmniejsze oka największej sieci. Podobnie zatytułowałem reportaż jemu poświęcony.
– Jak takie świątki… Zasypani śniegiem, skuleni pod drzewem… Nie doszli… Ja jeszcze miałem trochę siły… – opowiadał o Syberii. – Chata. W chacie kobieta. Na stole – cebula. Ostatnia jaką miała. Patrzę jej w oczy, patrzy ona w moje. Na pustym stole – cebula…
Stanisław, młody marynarz z pokładu „Lwowa”… W 1923 roku, w Brazylii poznał dziewczynę. Pisała w jednym z listów: „nie wiedziałam, co to miłość, byłam dzieckiem przecież…”. Osiem, dziewięć lat żyli jedną myślą – połączyć się. Ich listy przecinały rozłąkę jak fale strzępią powierzchnię dzielącego ich oceanu. Wytrwali. Pławili się w tak udręczonym szczęściu, a i tego los im pozazdrościł i jakże okrutnie zniszczył…
– Proszę, niech pan zatrzyma te listy, i uwolni tę miłość, jaka w nich ciągle żyje! Niech ją pan uwolni! Tak, pan… Bo… choć mam dwóch synów, to…
Po 50 latach od odejścia Stachowej Oleńki – przejąłem przewiązane czerwoną wstążką listy. Od tamtego dnia minęło kolejnych ponad 40 lat… Listy co jakiś czas wyjmuję, ogrzewam się ciepłem nadziei… Tej, która ciągle pulsuje w meandrach liter coraz mniej widocznych na tlejących kartkach papieru, słyszanych z taśmy magnetofonowej, na której utrwaliłem głos marynarza Stanisława.
Jak wydobyć z nas te narracje, te opowieści będące nie ciągiem fabularnym, ale pulsującym emocjami życiem, tym przeżywanym w sobie, ciągle oglądanym z czerwonego fotela? W nim wszystko, każda chwila, gest, myśl – są w nieustannym pobudzeniu, nakładają się na siebie, nie grzęzną w zaułku zapomnienia. Bo każda sekunda każdego życia jest warta przetrwania. Tak trudno do chwil tych dotrzeć, jak do kolejnych zwojów i warstw rękopisów z Kumran, gdzie – trudno nie wierzyć – jest zapisanych wiele jeszcze nieodczytanych treści, które od tysiącleci nieustannie nas konstytuują…
Ten dzisiejszy film… Adam i Irena (dziś wróciła do prawdziwego imienia – Ida)… Bliźniaki, dzieci polskich Żydów, które przez los zostały tak brutalnie utrudzone… To trafne określenie, choć niezwykle delikatne jak na opisanie ich historii.
Gdzieś przeczytałem lub usłyszałem zdanie – los tych dwojga to materiał na wielki hollywoodzki film… Uśmiechnąłem się. Nie urodził się jeszcze reżyser, który potrafiłby utkać obraz z niewypowiedzianych słów. Bo taki musiałby to być obraz. Film o ludziach, którzy patrzą ponad kamerę a my w ich oczach widzimy to jakże udręczone życie. Wypełniony nie obrazami wojny, lecz przekonaniem, przeświadczeniem, pewnością, że kiedyś się odnajdą, że jest im to sądzone, tylko dlaczego musieli na ten moment czekać ponad 53 lata!
Cztery razy na każdą minutę
Wysyłamy sygnały rozpaczy
Nasza miłość ma oczy zasnute
Jak jeziora, gdy zetnie je lód
Może ktoś nas usłyszy, zobaczy?
Na zbawienny pośpieszy ratunek
Naszą miłość nakarmi, opatrzy
Do szczęśliwych zawiedzie ją wrót?
J. Przybora, S.O.S.
Nie, nie opowiem ci tej historii. Musisz ją przeżyć z nimi. Jest poruszająca – te niekończące się podczas bezsennych nocy monologi, skargi, zwątpienia i wiara w odnalezienie siostry, brata, poznanie swoich rodziców, historii rodziny. Adam i Ida mówią wyraźnie: przez całe życie nie wiedzieliśmy, kim właściwie jesteśmy?
– Kim ja jestem! – pytał zawzięcie Adam.
Tamtej tragicznej nocy zostali rozdzieleni. Ją przygarnęli dobrzy ludzie, on trafił do obozu. Wrzucony przez uciekających Niemców do kloaki w Majdanku, tonąc w niej, zakwilił. Usłyszał go radziecki żołnierz. Wyjął to dziecko spod bram piekła. Obmył, przytulił, nakarmił. Ale nikt Adamowi przez ponad pół wieku nie umiał powiedzieć, kim jest?
Żył równolegle kilkoma życiami. Poślubił kobietę, powił trzech synów, zaciągnął się na morze, bo wiedział, że jak ruszy w świat to gdzieś tam odnajdzie swoją siostrę. I siebie.
I odnaleźli się. I już zostali razem. Na zawsze. Ona zaczynała zdanie, on je kończył.
– Mówię mu, muszę kupić buty. Ty idź, pochodź, odpocznij sobie. Po jakimś czasie spotykamy się przy kasie. Kładę na blat pudełko. On kładzie drugie. Zupełnie niezależnie wybrał identyczne buty jak te, które mi się spodobały.
– Jak zobaczyłem te buty, wiedziałem, że tylko takie jej się spodobają.
Chodzili trzymając się za ręce. Usypiali patrząc sobie w czy, walcząc ze zmęczeniem. On czuwał, żeby nic mu jej już nie odebrało.
Poruszająca historia? Ale to naskórkowa ledwie jej część. Powtórzę, popatrz im w oczy, tak jak w kilku scenach udało się to operatorowi tego filmu. Tam, w tych oczach jest prawda. Ale nie jesteś na nią gotowa.
Jak zrobić reportaż z tego ich świata niewypowiedzianego? Jak wniknąć w prawdziwe życie innych ludzi. Jak wejść w… swoją historię?
Pisałaś kiedyś, mówiłaś także w czasie tej stukilometrowej rozmowy telefonicznej, że nasz los to tylko epizod w życiu duszy… Tak mówiłaś?
To my mamy duszę?
Czy może chciałaś powiedzieć, że jesteśmy materializacją duszy na czas jej kolejnego wcielenia? A ona może je – te wcielenia – sobie wybierać jak role w przedstawieniu? Być zwykłym łobuzem albo mesjaszem? A ja, ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? To kim ja jestem… Kostiumem? Zaraz, zaraz… Dusza wybiera sobie wcielenie, to wcielenie żyje sobie swoim życiem, pewnego dnia dusza się zwija, obnaża z nas, wybiera inny kostium i już pędzi do kolejnego światowilu? A co ze mną. Czym ja jestem? No, byle kim to nawet dla ciebie nie zamierzam być.
Nie odpowiedziałaś, tak mi się wydaje.
W pierwszej chwili, gdy przyniosłaś mi wiadomość o moim Ojcu powiedziałaś jedynie: on spaceruje brzegiem morza, zastanawia się, nad wyborem „kolejnego etapu…”. Powiedz, kto wybrałby sobie los Adama oraz Idy? Są losy jednokrotne? Bo tak nieprawdopodobnie bolesne? I jeśli wybrane to przez pomyłkę?
A wiesz, jak Adam i Ida przekonali się, że są rodzeństwem? Nie, nie robili badań genetycznych.
Któregoś dnia jedno z nich zanuciło: „kotki małe dwa”, a drugie zaczęło podnosić powyginane w pamięci literki, które utworzyły wyraz: „paluszki”, małe kotki jak „tomciowe paluszki” – tak nazywała je mama, paluszki taty Palucha… To było słowo klucz! Olśnienie – niepamięć rozpękła się na miliard części. Tak, to nasze prawdziwe nazwisko. Paluch!
Dochodzi pierwsza…
Autorzy filmu przygotowali dla radia NDR trzyczęściowe słuchowisko dokumentalne o tym rodzeństwie. Słucham i czytam dziesiątki uwag i opinii widzów i słuchaczy. Tych są tysiące. Ja wśród nich. Wszyscyśmy na widowni życia. A później, przed świtem zapalam światło, by sprawdzić, po której stronie zmory jestem?… Mojej zmory. Jednej z wielu… Wolno rozjaśniająca się żarówka rozmywa i wpycha w nicość kły, którym nie udało się wyszarpać choćby kawałka mojej traumy.
Aleksy Tołstoj w Drodze przez mękę:
Człowiek nie może żyć bez trwałego zaufania do czegoś, co jest w nim niezniszczalne.
Po co więc my tu jesteśmy? Po co my gramy w tym teatrze? Kto nas ogląda? Podoba mu się ta nasza ziemska facecyja? Jaki jest sens i czemu miała służyć historia Adama i Idy? A moja historia? I Twoja? Jaką rolę pełni to ogniwo naszego życia w… – no właśnie, nie wiem, o co pytać?
Kogo pytać?
Czy ktoś bawi się dziś w wyliczanki-skakanki?
Żyłem, żyję, nie wiem.
Byłem, jestem, wychodzę…
Add Comment