Nigdy, przenigdy jednego w radiu i telewizji nie mieliśmy pod dostatkiem – taśmy, tej radiowej i filmowej.
Obowiązujące normy, przekroczenie których nie wchodziło w rachubę, wyraźnie określały tzw. stosunek materiału roboczego do antenowego. Felieton miał trwać dwie minuty? To to mała rolka, jakieś trzy i pół minuty, powinna wystarczyć. Do tego druga na przebitki. Rozmówca musiał być tak skoncentrowany i przez reportera kontrolowany, aby wypowiedź ograniczyć do kwestii najważniejszych.
Kronika Morska nie była w sprawach limitu taśmy traktowana inaczej. Nawet argumentacja, że warto pokazywać portowe krajobrazy, stoczniowe pochylnie, oficerów w marynarskich mundurach na ulicach miasta była bezskuteczna. A jachty? A regaty?
Siadały więc w studiu gadające głowy. Okropieństwo. Sztuczność, sztafaż, koturny, komunały i zadęcie.
Relacje reporterskie, w wielu przykładach, nie odbiegały od studyjnej siermiężności.
– Stoimy przed statkiem XYZ, należącym do floty szczecińskiego armatora, Polskiej Żeglugi Morskiej, który właśnie powrócił do nas. Do Szczecina, do macierzystego portu z ładunkiem fosfatów. Panie kapitanie, przedstawiam państwu pana kapitana Ziółko Czesława, który dowodzi tym statkiem. Od ilu lat panie kapitanie dowodzi pan tym statkiem?
– Ano od 15 lat, pani redaktor.
– Tak więc powrócił pan szczęśliwie do domu. Proszę naszym telewidzom opowiedzieć, jak przebiegał ten rejs. Który to był Pana rejs na tym statku?
– To był mój piętnasty rejs, pani redaktor, na tym statku.
– Słyszą państwo – szczęśliwy statek, szczęśliwy kapitan i szczęśliwa piętnastka. Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych udanych rejsów i zawsze szczęśliwych powrotów do macierzystego portu.
– Bardzo dziękuję pani redaktor.
Dziennikarskie zawodowstwo. Jedna minuta z lekkim okładem.
Jak to zmienić? Jak złamać ten wzorzec dziennikarskiego cepa?
Stylistyka, to oczywiste. Jako radiowiec nie miałem z tym specjalnego problemu. Dobór rozmówcy – to drugie przykazanie atrakcyjnego wywiadu czy rozmowy przed kamerą. Ale gdzie element „telewizyjności”?
Rada w radę – robimy jak w niemym kinie bywało. Tam dialogi umieszczano na planszy, a ja wstawię planszę z pointą, żartem, podsumowaniem, metaforą, dystansującym komentarzem.
Tym sposobem naradził się marynistyczny Henryk Sawka, które morski talent ciągle czeka na pełne postawienie wszystkich żagli. Pomysłowi przyklasnął dyr. Lembas z Polskiej Żeglugi Morskiej, wcześniej i chyba później też agent biura armatorskiego w Hamburgu, gdzie si e poznaliśmy. Dyrektor był postacią, o której w mieście się „mówiło”. Błyskotliwy, choć szczur lądowy to z temperamentu – marynarz pierwszej wody. Uprawiał wręcz armatorski hazard. Doskonalił swoje umiejętności, jak szeptano, w prawdziwych kasynach. Efekt – znakomity dla przedsiębiorstwa, gospodarki morskiej i skarbu państwa.
Henryk – jestem pewny, że on także wywodził się z telewizyjnej tradycji ilustrowania wypowiedzi tak genialnie i mistrzowsko formowanych przez Szymona Kobylińskiego czy prof. Zina. Rzadziej piórkiem, częściej węglem próbowałem sam doskonalić moje graficzne umiejętności, które omal nie doprowadziły mnie do studiowania architektury. Ale Henryk już wtedy był mistrzem pointy. Dostawał tekst felietonu lub sugestie dotyczące wątków rozmowy i – bardzo proszę – zapewniał wspomnianą „telewizyjność” gadającym głowom.
Felietony się nie zachowały, nie ma też nagrań z owych rozmów w studiu. Przetrwał papier z rysunkami Henryka Sawki. Już choćby na tym przykładzie dobitnie widać, że satyrycy doskonale wiedzą, jak uwiecznić, przekazać kolejnym pokoleniom, swoją twórczość.
Heniu! Pozwól, że pokażę tu również ten rysunek – a przypominam, był to rok 1987 – który opisałeś konfidencjonalnie: To już prywatnie!
Add Comment