Anchorage – alaskańska Gdynia

 

Marek Koszur – Studio Bałtyk –  Anchorage – alaskańska Gdynia

Właściwie to nie można o tym amerykańskim mieście powiedzieć jednego: że wyrosło na piaszczystym morskim brzegu jak nasza Gdynia. W Anchorage są skały. Niewielki kawałek zupełnie płaskiego terenu, jakby odepchnięty od stromej i gigantycznej ściany wiecznie ośnieżonych gór został przez kilkadziesiąt ostatnich lat zabudowany setkami domostw. Niegdyś stał tu drewniany hus, który dawał schronienie traperowi wsłuchującemu się w muzykę Białej Ciszy… Od tych granitów do Zatoki Cooka, w najwyższym miejscu, jest może kilkanaście kilometrów.

Drugą cechą odróżniającą Anchorage od Gdyni jest fakt, że to alaskańskie miasto jest portem zamarzającym, a więc dostępnym dla żeglugi tylko od wiosny do jesieni.

Co więc łączy te dwie tak odległe od siebie osady?

Wielki entuzjazm jaki towarzyszył ich powstaniu. I tempo.

Mówi się, że Anchorage wyrosło na gorączce… łososi.

Dziś (1979 – podkr. M.K.) wiadomo powszechnie, że skarbem najcenniejszym tej ziemi są ryby. Dochód z odłowu łososi trzykrotnie przewyższył zyski z eksploatacji terenów zawierających drogocenny kruszec.

Ważną pozycją w budżecie są także  usługi turystyczne oraz łowieckie. W sezonie ściągają tu rzesze bogatych myśliwych, którzy płacą słone kwoty za prawo odłowu 3 (słownie: trzech) łososi lub odstrzału jelenia. Dla stałych mieszkańców Alaski sezon turystyczny trwa cały rok. Wielu z nich zainwestowało ogromne pieniądze w kupno dużych łodzi motorowych lub samolotów, którymi wożą łowców i poszukiwaczy przygód do odległych zakątków krainy.

Na mapie świata nazwa Anchorage ma jeszcze jedno istotne znaczenie. To największy lotniczy port tranzytowy na trasie Europa – Ameryka – Azja. Właśnie ponad biegunem północnym wiedzie najkrótsza droga z Paryża i Londynu do Tokio i Seulu. Lotnisko krajowe w Anchorage w niczym nie ustępuje międzynarodowemu dworcowi lotniczemu. Ogromne budowle wypełnione są pasażerami przez kilkanaście godzin na dobę. Tylko w nocy jest trochę spokojniej. Wówczas lądują tu samoloty transportowe i czarterowe, m.in. z polskimi rybakami.

Samoloty… Niewiele jest przesady w stwierdzeniu, że na Alasce jest ich więcej niż samochodów. W centrum miasta znajduje się ogromne lotnisko-parking dla prywatnych maszyn. Na tafli pobliskiego jeziora zatrzymują się wodnopłatowce. Wiele z nich pozostawiono w krzakach, gdy nagle chwycił mróz ubiegłej jesieni. Sporo samolocików tkwi na jeziorze podtrzymywanych grubą taflą lodu.

Awionetki, niczym wielkie ważki skaczą z jednego krańca miasta na drugi. A lata się tam na zakupy, do znajomych, po dzieci ze szkoły oraz na przyjęcia. Obok drewnianych w przeważającej części domków, w krzakach i karłowatych zaroślach garażują samoloty wszelkich typów i konstrukcji. Mówi się, że co czwarta rodzina alaskańska dysponuje awionetką, a co drugi obywatel posiada uprawnienia pilota. Samoloty można też kupować w supersamie. Wiele modeli kosztuje mniej od samochodu.

Ponad maszynami sportowymi i prywatnymi nieustannie kołują nad miastem wielkie boeningi. Na podejściu do pasów lotniska wiszą na ogonach niecierpliwie dając pierwszeństwo startującym maszynom.

Ruch lotniczy wzrasta tu z każdym dniem. Alaska bowiem nie ma rozwiniętego własnego przemysłu. Prawie wszystko trzeba tu dowieść. Skromne długości linii kolejowych oraz ograniczenia w ruchu żeglugowym zmuszają miejscowych handlowców do korzystania z usług lotniczych. Nic więc dziwnego, że każdy towar na Alasce jest dużo droższy od kupowanego w innym stanie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ale wysokie ceny odstraszają jedynie turystów i przejezdnych. Stali mieszkańcy Alaski, posiadający pracę (a z tą jest coraz trudniej) zarabiają więcej niż w Kalifornii i Chicago. Uznano bowiem, że warunki życia oraz zatrudnienia na Alasce odbiegają od sytuacji pracowników w innych regionach Stanów Zjednoczonych. Przyjeżdżający tu młodzi, którzy pragną szybciej się dorobić, przeżyć przygodę – a ta towarzyszy tutaj ludziom na co dzień – i wrócić w rodzime strony – nie zawiodą się. Jednak, jak twierdzą Alaskijczycy, ten traperski model dorobkiewicza jest już przeszłością. Prawie każdy z kim rozmawiałem musiał gdzieś wtrącić to sakramentalne: I like Alaska. Powiedzenie to stało się hasłem rozpoznawczym, słowem-kluczem najtrafniej charakteryzującym Alaskijczyków. Wspaniały klimat, przepiękne krajobrazy, prostota życia i przestrzeń nakazują ludziom pozostawać tu na stałe.

Dotyczy to także tych ze słowiańską duszą. W Anchorage, mieście 200 tysięcznym mieszka półtora tysiąca Polaków lub obywateli polskiego pochodzenia. Najliczniejszą grupę stanowią potomkowie tych, którzy wyemigrowali za ocean w poszukiwaniu lepszego świata i tańszego kawałka chleba. Ich synowie, jakby wiedzeni atawistycznym pędem nie mogli osiąść tam, gdzie swe domostwa założyli ich ojcowie. Wielu ruszyło dalej, w świat. Niektórzy dotarli na Alaskę.

Dan Zantek jest w polskiej społeczności Anchorage postacią bodaj najbardziej barwną. Nigdy nie był w Polsce. Języka ojczystego uczyła go matka, która po przybyciu do Ameryki poznała górala spod Bielska. Urodziła mu kilku synów i przekazała im wielką miłość do dalekich, ojczystych stron.

– Co pon mówieł, to jo nie wsysko zrozumioł. Powiedz jescek roz – często powtarzał Dan swoim spokojnym, uśmiechniętym głosem.

Jego imię nosi klub, który odwiedzają wszyscy Polacy. Dan często grywa tam na guzikowej harmonii. Doskonale interpretuje polską muzykę ludową, której nigdy – jak twierdzi – nie słyszał w wykonaniu muzyków z kraju ojca.

Dan Zantek jest prezydentem dużej firmy, która m.in. prowadzi rozległe interesy morskie z Polską i państwami azjatyckimi. Od chwili, gdy na Alasce pojawiły się pierwsze jednostki rybackie pod biało-czerwoną banderą, Zantek rozpoczął ich agencyjną obsługę. Obecnie szykuje „wielką bombę”. Zarobić ma na tym interesie każdy z partnerów. Jak „bomba” pójdzie w górę – przyjedzie do Polski.

W jego domu – liczne pamiątki. Najcenniejsza, to powstańczy sztandar. Przywiózł go do Stanów ojciec Dana. Synowi przekazał wielki szacunek, jakim zawsze w ich rodzinie darzyło się ślady polskości. Jest tam także orzeł z wyhaftowaną datą: 1939.

– Zoboc, takiego orła moja zona mi zrobiła 20 roków dawno tymu- powiedział, gdy po dłuższej chwili nieobecności wrócił do pokoju w jasnoczerwonym swetrze z białym orłem na piersiach.

Polskie barwy narodowe i godło kazał umieścić na naczyniach kuchennych i wazonach. Ma wiele lalek w polskich strojach ludowych.

Jo, tak mozem jechać do Warsawa!

I pojechaliśmy. Restauracja o tej nazwie działa już od kilku lat. Niewiele społeczności mniejszościowych na Alasce otrzymało zezwolenie na prowadzenie własnego narodowego w charakterze lokalu. Stan Borucki zabiegał o utworzenie restauracji przez kilka lat. Dziś serwuje się tam najbardziej polskie potrawy. O miejsca przy stolikach często trudno, bo Amerykanie szybko docenili walory smakowe bigosu i pierogów.

W klubie polskim największym dla mnie zaskoczeniem były komplety podręczników szkolnych, oczywiście naszych. Dzieci biegające po korytarzu rozmawiały po polsku. Właśnie kończyła się przerwa przed kolejną lekcją ojczystego języka.

W gabinecie Stana Boruckiego fotografia Ojca Świętego z wielkim futrem białego niedźwiedzia. To trofeum polska społeczność Alaski podarowała Janowi Pawłowi II, który od razu zdecydował, że ta pamiątka znajdzie swoje miejsce w jego sypialni.

– Tutaj wszyscy coraz więcej wiedzą o Polsce – powiedział S. Borucki.- Ostatnio upoważniliśmy naszych przedstawicieli we władzach stanowych i lokalnych, by popierali polskie interesy rybackie na Alasce. Wierzymy, że to dobry interes dla obu stron.

Opinię tę potwierdził gubernator stanu Alaska, Steve Cowper, gdy zapytałem go o perspektywy rybackiej kooperacji. Dodał, że jeszcze w tym roku przewiduje się wyjazd kilkudziesięcioosobowej grupy biznesmanów z Alaski do Polski, by szukać nowych form współpracy w różnych dziedzinach.

Z tarasu hotelu „Sheraton” rozciąga się wspaniały widok. Gubernator nie zdążył opowiedzieć o planach rozwojowych miasta.

O rozmowę poprosili go Eskimosi, pewnie goście hotelowi, którzy

nie mogli nie skorzystać z przypadkowego spotkania z gubernatorem. A mieliśmy jeszcze – sałek tuk – wypić pożegnalnego drinka w… najdłuższym barze na świecie. W informatorach turystycznych o Anchorage określa się tym mianem jedną z ulic miasta, przy której znajduje się ponad 150 barów serwujących napoje alkoholowe. Nieopodal zorganizowano lądowisko balonów. Przy sprzyjającej pogodzie stanowią one jedną z największych atrakcji miasta. Po tragicznych doświadczeniach z 1964 roku, kiedy to Alaskę nawiedziło silne trzęsienie ziemi, zlikwidowano kolejki linowe dowożące narciarzy na pobliskie szczyty. Dziś komunikację tę zapewniają kolorowe jak tęcza balony.

W obawie przed wielkimi skutkami możliwych jeszcze wstrząsów postanowiono nie budować w Anchorage wielkiego „city”.

Domki mają lekką konstrukcję drewnianą, są oddalone od siebie na bezpieczną odległość. Ściany niczym z pergaminu, ale jak doskonale izolują przed wpływami atmosferycznymi. Tylko w centrum postawiono kilka wielokondygnacyjnych obiektów, ale z zachowaniem wszelkich reguł budownictwa w rejonach aktywnych pod względem tektonicznym.

Nie ma więc w Anchorage szkła i aluminium. Króluje drewno, a najpopularniejszy obecnie styl architektoniczny to stylizacja na domki traperskie. W najbardziej, z pozoru, obskurnych szopach mieszczą się lokale, które odwiedzają gromadnie młodzi ludzie. Pod jednym dachem rozlokowało się po kilkanaście lokali i restauracji. Tu grają country, tam rozdziera powietrze grająca szafa ze starymi płytami, a na drugim krańcu trwa video dyskoteka z zestawem kompaktowym. Prawie każdy młody człowiek wędruje po tej szopie z butelką meksykańskiego piwa okraszonego plastrem cytryny. Smakuje wybornie!

Anchorage – to miasto ludzi młodych. Gubernator pewnie za kilka lat będzie uroczyście obchodził czterdzieste urodziny.

– Młodzież, to nasza podstawa – powiedział. I pewnie ma rację. Znakiem rozpoznawczym alaskańskich nastolatków są wymyślne koszulki, czapki i brelociki z napisem: „I like Alaska”. Tego właśnie zazdrościłem im najbardziej, wręcz ostentacyjnej dumy, że są obywatelami „wielkiej krainy”, jak do dziś jeszcze mówią o Alasce powtarzając słowa Czukczów.

 

x/ sałak tuk – jedyne brzydkie słowo jakiego używają Eskimosi.

Add Comment