Sierpień 1980 – Kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego – cz. 2

– Bo to ważne, żeby wiedzieć!

Naczelny, Zbigniew Puchalski podał mi kartkę z tak charakterystycznym dla charakteru jego pisma barokowymi zawijasami. Jakiś numer telefonu, dwa nazwiska.

– Zgłosi się Pan w sekretariacie Pierwszego. Będzie tam Barcikowski. On wie, że pan przyjedzie. Proszę wziąć dodatkową taśmę. Będzie pan jeździł wszędzie z Barcikowskim. Nie wiem, czy dołączy tam ktoś z PAP, ale sadzę, że oni mają własne kanały.

W komitetowym kiosku mieli carmeny. Wziąłem dwie paczki. Poszedłem na górę. W sekretariacie – dostałem kawę i najświeższe nasłuchy. Większość z nich miałem nagranych już od kilku dni. Amator Stereo, podrasowany, doskonale odbierał sygnał ze wszystkich zakresów fal krótkich). Zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem żonie, gdzie idę, na jak długo? Zadzwoniłem do redakcji. Serwis popołudniowy pójdzie z taśmy. Teksty do jutrzejszego Studia Bałtyk przeczytam wieczorem. No, a jak będę tutaj siedział do rana, to co? Ryszard Bogunowicz zażartował, gdy do niego zadzwoniłem.

– Robisz karierę! Mały światek Samy Lee! Taki to i spod suki jaja wyjmie… – często przywoływał tytuł tego filmu, gdy chciał skomentować moje poczynania.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi. Sekretarka uniosła się i chciał mnie przedstawić Kazimierzowi Barcikowskiemu.

– A, to pewnie wy jesteście z radia? Proszę – otworzył drzwi do gabinetu.

Pojedziemy do stoczni. Mam notować i rejestrować przebieg rozmów. Nie użył słowa: negocjacji, pamiętam doskonale. Rozmowy.

– Fajną audycję sobie po wszystkim zrobicie…

Na wewnętrznym dziedzińcu komitetu czekały dwa auta. Jechałem tym drugim. Wcześniej uzgodniłem, że relacje do dzienników i Sygnałów będę przesyłał dalekopisem z sekretariatu stoczni.

Przez bramę główną Warskiego wjechaliśmy późnym popołudniem. Mnóstwo osób ustawiło się wzdłuż drogi przejazdu naszej wołgi. Dziwne uczucie. Do dziś nie umiem nazwać atmosfery i klimatu, jaki towarzyszył przybyciu delegacji rządowej. Kiedy byłem po tamtej stronie – czuło się rozedrganie, motywowanie się wzajemne, często żarty i kawały. Normalna, stoczniowa rzeczywistość. Twardziele, trochę zarozumiali, wygadani. Czuć było siłę. Teraz – wszyscy już wiedzieli – tego strajku, tego protestu nie da się już zlekceważyć, rozpędzić. Rząd zrozumiał, że jakiekolwiek argumenty poza rozmowami nie znajdą zrozumienia i akceptacji u zebranych tu ludzi.

Stoczniowy radiowęzeł pracował bez wytchnienia.

Panowie Jurczyk i Wądołowski już wychodzili na spotkanie z delegacją rządową. Pytam o postulaty, o determinację.

– Nie odstąpimy.

– A jak się nie zgodzą?

– Widzi pan tych ludzi? – Marian Jurczyk przywitał się z kimś stojącym na chodniku wewnątrz stoczniowej alejki. – Widzi Pan tych ludzi? Oni już wiedzą, że nasze postulaty muszą być spełnione.

– Ale w Gdańsku jest więcej ludzi.

– Więc bierzemy rząd w dwa ognie!

Wózek akumulatorowy odciął mnie od związkowców. Ugryzłem się w język. Po cholerę wdaję się w takie filipiki. Przecież nikt mi tego nie puści na antenę.

Ktoś zagwizdał na palcach. Inni zaczęli klaskać. Wyszliśmy przez boczną furtę obok wartowni przy bramie głównej.

Auto z Barcikowskim zatrzymało się przed budynkiem dyrekcyjnym, kilkadziesiąt metrów przed udekorowaną bramą stoczni.

Zwarta grupa negocjatorów weszła do sali konferencyjnej.

Powitanie, uprzejme, z uściskiem dłoni. Barcikowski najwyraźniej czuł się tu gospodarzem.

– No to zaczynajmy, towarzysze. Proponuję taki porządek spotkania…

Po godzinie – dym papierosowy idealnie połączył obie układające się strony. Wypełniał salę, mimo uchylonych okien. Wystąpienia, najczęściej z kartki. Absolutnie rzeczowe, wygłaszane spokojnym stanowczym głosem, sformułowane niczym wnioski, a nie propozycje do dyskusji.

Siedziałem na krześle, lekko odsuniętym od stołu prezydialnego, tuż za Kazimierzem Barcikowskim. On chyba nigdy się nie uśmiechał. Twarz niemal całkowicie pozbawiona mimiki. Notował uwagi. Z rzadka spoglądał na przemawiających.

 

Każde z tych spotkań kończył krótkim podsumowaniem i zaproszeniem na kolejną debatę. Uwagi i postulaty dzisiejsze trzeba przemyśleć. Wy też dyskutujcie, pamiętajcie, nikt nie jest cudotwórcą.

– Wsiadaj – powiedział widząc, że podjechał tylko jeden samochód. – Gdzie cię podwieźć?

– Do rozgłośni, bardzo proszę.

– I co z tego dzisiejszego spotkania przekażesz? – zapytał po chwili.

– Związki, ceny, pensje…

– Daj spokój, to wszyscy mówią i piszą. Powiedz, że się dogadujemy. Już ty tam wiesz, jak to sformułować. Oni mają rację, ale my mamy ograniczone możliwości. Cała sztuka, żeby się zgrać. Ale tego nie nagrywaj. Zresztą i tak by ci tego nie puścili.

Już po pierwszym spotkaniu odniosłem wrażenie, że Kazimierz Barcikowski jakby chciał mnie przekonać, pozyskać, może wysondować.

– A co w redakcji? – zapytał

– Strajki. Praktycznie inne kwestie się nie mieszczą w serwisach.

– Ale namawiacie do strajków? – wydawało mi się, że zażartował.

– Nie musimy. Niemal codziennie robimy ankiety uliczne. Ludzie sami komentują.

– Komentarze można odpowiednio dobrać, ustawić…

– Pewnie tak, na temat wyniku meczu, ale nie na temat tego co się wokół dzieje – poczułem się lekko dotknięty.

– Czegoś wam brakuje?

– Nie, może za dużo „musików” (informacje agencyjne z centrali, tak zwane obowiązkowe do umieszczenia w serwisie, zazwyczaj masakrowane przez nas redakcyjnie).

– Wiecie, z Warszawy lepiej widać, są meldunki z całego kraju…

– Ale tutaj ludzie chcą wiedzieć, dlaczego tramwaje przestały kursować… Musimy mieć więcej anteny na lokalne informacje.

– Tak, każdy coś musi…

Auto zatrzymało się przed rozgłośnią przy wojska Polskiego.

– Tutaj? – Zapytał Kazimeirz Barcikowski.

– Tak, dziękuję.

– No to do jutra.

Wszystko co rzeczywiście wynegocjowałem z cenzurą i kierownictwem to zdanie, że rozmowy trwają, omawiane i uzgadniane są szczegółowe rozwiązania.

I tak było przez kilka dni. Jechaliśmy do stoczni, wracaliśmy do komitetu, stamtąd pędziłem do rozgłośni.

Któregoś dnia odbywała się narada aktywu w komitecie. Barcikowski informował aktyw o sytuacji, o przebiegu rozmów, nastrojach i przewidywaniach. Część druga, po przerwie, była przeznaczona na pytania i dyskusję.

Potrzebowałem krótkie resume tego wystąpienia dla programu ogólnopolskiego. Całość była rejestrowana przez wóz transmisyjny, ale ja chciałem, aby Kazimierz Barcikowski powiedział do mojego mikrofonu, tak jak wtedy, w aucie.

Wyszliśmy na korytarz. Kilka setek papierosów w kilkunastu grupkach zazwyczaj twardego aktywu.

– Nie mamy czasu, nagrywaj tutaj – powiedział Kazimierz Barcikowski i ruszył po czerwonym chodniku, którym był wyłożony korytarz. – Jest wiele spraw, często zaniedbanych, wiele bardzo słusznych, ale powinny one być rozpatrywane w skali kraju, a nie tylko waszego regionu. Pamiętajcie, że w Gdańsku jest podobnie. A na Śląsku?

– Czy rząd spełni postulaty?

Mój rozmówca uniósł lekko wzrok, spojrzeliśmy sobie w oczy i bez słowa, gestem, mimiką, lekkim uniesieniem brwi zdawał się powiedzieć – nie wiem.

Rano byłem w stoczni. Nie dostrzegłem cienia triumfalizmu. W biurze projektowym zagadnąłem o produkcję „S”. Całość armijnego wyposażenia dla Związku Radzieckiego. Nigdy wcześniej nie było mowy o jakimkolwiek podjęciu tego tematu. Tu i ówdzie słyszało się pomruki o niejasnych zasadach rozliczeń finansowych za tę produkcję.

– Wie pan, my konstruujemy, liczymy, całość projektu przekładamy na proces technologiczny. My nie robimy polityki. Ale któregoś dnia pewnie i o te sprawy trzeba będzie zapytać.

Tak oczywiste i nieodłączne dla stoczniowego krajobrazu odgłosy aparatów spawalniczych, szlifierek czy młotów kształtujących blachy zastąpił radiowęzeł.

Oceny, krytyczne analizy, zarzuty, posądzenia o błędy, o nieumiejętne rozgrywanie, o ustępstwa…

Po czterdziestu latach od tamtych wydarzeń słyszę niekiedy takie właśnie głosy ludzi, którzy urodzili się po roku 1980. Uzbrojeni w naukowe tytuły, etaty instytucji pamięci narodowej, legitymacje partyjne obecnej przewodniej siły narodu prezentują tak bezgraniczną arogancję w ocenie tamtych dni, tak łatwo pokazują błędy bohaterów pamiętnego sierpnia. Co więcej – w środowisku solidarnościowym potworzyły się obozy, nie brak wręcz wrogości wobec tych, z którymi wówczas tworzyli jeden front.

Nie znajduję odpowiedzi na pytanie – dlaczego?

Jak to możliwe, że ledwie w kilka dni po zakończeniu strajku, po paru tygodniach czy miesiącach, a po stanie wojennym w szczególności rozsypała się solidarność?

Przecież wtedy, w sierpniu, nikt nie wiedział, nie obejmował skali konfliktu. Nie było środków komunikacji, nie było systemów sondowania opinii społecznej na takim poziomie, jak wygląda to dziś! Pomni doświadczeń z roku 1970 strajkujący nie mogli wykluczyć użycia siły przeciwko nim. Legendy o potajemnych, nocnych pochówkach zabitych robotników weszły do krwioobiegu tej społeczności.

Byłem wtedy uczniem Technikum Mechaniczno-Energetycznego. Przy Racibora. Szliśmy po chodniku, asystując pochodowi robotników zmierzających pod Komitet Wojewódzki. Jak zaczęło się strzelanie, w kilku kolegów przeskoczyliśmy na ulicę Obrońców Stalingradu. Bar Turysta. Często chodziliśmy tam na marchewkę z groszkiem. Chodniki pobielone po ładunkach z gazem łzawiącym, sporo łusek. Ślady ostrego hamowania na jezdni.

– Spieprzać mi stąd – wrzasnął jakiś przechodzień. – Gówniarze jedni, a matka będzie potem płakać. Już mi stąd!

Koniecznie chcieliśmy się przedostać na podzamcze. Ale siła argumentu przechodnia podziałała.

Niewiedza, brak informacji, wiadomości podawane selektywnie – trudno o lepszy sposób budowania niepokoju. Portretowanie miasta w sierpniu 1980 roku zależało głównie od wygodnych butów i kondycji reportera. Niemal wszędzie musiał dotrzeć na piechotę.

Jeden przykład. Kierowałem Redakcją Informacji w Polskim Radiu Szczecin, odpowiadałem za wszystkie przekazy newsów na antenę ogólnopolską, a nie miałem telefonu w domu! Miał go mój sąsiad z drugiego piętra, dziennikarz Głosu Szczecińskiego. Ale miał dla siebie!

Speakerzy i autorzy programów nocnych – każdy miał w szafce swoją zmianę bielizny pościelowej. W studiu speakerskim, małej klitce bez okien, stała rozkładana kanapa. Zawsze można było tam po zakończeniu bloku nocnego przespać się od czwartej do rana. Teraz dyżury były całodobowe. Kilka nocy przespałem na montażówce, tej na strychu. Kilka w redakcji.

 

Górę nad refleksją, pokorą i skromnością zwycięzcy (cóż za absurdalne zestawienie!) wzięły ambicje. Chore i pozbawione wyobraźni. Szczególnie po przełamaniu oporu władzy, wywalczeniu celów strajkowych.

– To dzięki mnie, to mój upór, gdyby nie ja, my ich przycisnęliśmy… Nie tak to się miało skończyć, przekupili go, był na ich smyczy, zdradził naszą robociarską sprawę.

I – jak sądzę – powód drugi: podział łupów. Co może bardziej poróżnić zwycięskich wodzów? Prawidłowość znana od zawsze. Tyle, że spierające się w trafności ocen tamtego okresu fachowcy nie kryją swoich sympatii politycznych. Źdźbło w oku przeciwnika dostrzegą, belki w swoim – nie widząc.

W szybkim tempie, na zebraniach i spotkaniach pojawiać się zaczęli strajkowi przywódcy. Często, nie bacząc na argumenty – niektórzy za wszelką cenę chcieli postawić na swoim.

– Co? No to zaraz znowu staniemy. Chcecie?

Inni posmakowali władzy i już zaczynali się nią delektować. O, auto służbowe, jedziemy na zjazd, pokój hotelowy na XII piętrze, diety… Pilnik i aparat spawalniczy wielu zamieniło na automatyczny długopis, notes w skórzanej okładce i fioletowy krawat. Skóra dłoni się wygładziła, nieodłączny zapach towotu zastąpiła przemysławka. W kolejce do kiosku w komitecie wojewódzkim ustawiali się sekretarze i niedawni strajkujący.

– Caro i carmeny, proszę.

Później, obok Trybuny leżała Jedność, a Politykę przykrywała Solidarność…

Cdn.

 

Add Comment