Sierpień 1980 – Kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego – cz. 1

 

Do Stoczni Warskiego wchodziłem od lat „na telefon”. Przepustka zawsze czekała w biurze rzecznika, przy bramie głównej lub miał ją dla mnie mój rozmówca, z którym byłem umówiony.

Ale teraz zaczął się strajk, więc…

Odbiłem się od bramy. Dyrektor Ozimek interweniował. Słyszałem, jak mnie komuś przedstawiał, zapewniał.

Na bramie zostałem przeszukany.

– Magnetofon zostaje.

– Ale ja muszę, ja bez magnetofonu nie nagram audycji.

Kolejne telefony. Wśród dyskutującej grupki stoczniowców widzę kolegę. Macham. On też, ale nie podchodzi. Z głośników słyszę komunikaty. Mikrofon podpięty. Lampka sygnalizacyjna funkcji nagrywania – wyłączona. Żeby nie peszyć rozmówców. Czerwone światełko ma w sobie jakąś moc destrukcyjną.

Opieram się o blat stołu i włączam nagranie.

1974. Nie pamiętam, która to była lekcja… Prawdopodobnie – pierwsza… I chyba jedyna.

– Liczą się fakty, chłopcze.

– Z faktami się nie dyskutuje.

Jedno z tych z tych zdań wypowiedział Zbigniew Puchalski. Chyba – drugie. Vice Makarenko albo vice Stoiński – to pierwsze.

Praktycznym wdrożeniem powyższych zasad w studencką dezynwolturę, akcentowaną fryzurą, wisiorkami czy zarostem – zajął się Bogdan Czarnocki.

Musiałem założyć zeszycik, notować w nim uwagi mistrza i „odrabiać” ćwiczenia.

Załamałem się. Dwa lata? Przez dwa lata mam być… aplikantem? Nie do końca rozumiałem, co znaczy ten termin w dziennikarstwie? Wszak to typowe określenie praktykanta adwokackiego?

Ale zrozumiałem, że – jak w rzemiośle – miałem być czeladnikiem u majstra. Ten był głośny, z charakterystycznym nakładaniem śmiechu na wypowiadane zdania, wykrzykiwane wręcz. Redaktor Czarnocki przerywał każdemu w pół zdania, nie dostrzegał moich genialnych sformułowań, niczym ‘heblem’ po sękatej desce wdrażał, wygładzał mnie sakramentalnym pytaniem: a tę kwestię jak ujmiesz? No, tak – odpowiadałem przedkładając kajecik. Nie, źle. Idź i zrób trzy wersje. Masz trzy minuty.

Po trzech minutach – rzucał okiem na wersje pierwszą, drugą i trzecią pomijał.

– Nie, nie nadaje się – prychał, nie mówiąc, jak tekst poprawić, co w nim zmienić. Nigdy!

Po latach zrozumiałem, że odrzucał wersje nie dlatego, że były złe, ale żebym nigdy nie był ich pewny, nie wpadał w rutynę, szukał innych wariantów, sam je waloryzował.

Od vice Makarenki dostałem zadanie: napisz najbardziej bzdurną i nieprawdziwą, totalnie wyssaną z palca, nie mającą najmniejszego odzwierciedlenia w rzeczywistości – informację do serwisu.

Napisałem. Chyba o mercedesach, których produkcję w całości przejęła fabryka motocykli Junak przy Al. Wojska Polskiego.

– Dobrze. A teraz napisz informację prawdziwą. Ale taką, której nikt nie podważy, nie zakwestionuje, nie podda w wątpliwość….

No… Proste…

Kiedy szesnasta kartka wylądowała w koszu uświadomiłem sobie, że na żaden temat nie wiem nic na pewno!

Żniwa – jasne, wiem, mniej więcej, ale nie potrafię określić plonu w tonach z hektara. Dobra. Na pochylni powstaje nowy statek, spawane są sekcje kadłuba… Ale gdzie? W hali czy na zewnątrz, a może już właśnie na pochylni? Kurczę, jak powstaje statek? No przecież wiem, ale… w gruncie rzeczy nie mam pojęcia! Kultura. Oczywiście! Temat bezpieczny i oczywisty. Co by tu wziąć, o jest… Festiwal Malarstwa Krajów Socjalistycznych… Dziś przejechały rzeźby jakiegoś Czecha. Rzeźby… W kamieniu? Czy odlewy? Pojutrze wernisaż? No, nie wiem…

Informacji prawdziwej nie napisałem. Nawet o porannej mgle w porcie, która niewątpliwie paraliżowała przeładunki nie mogłem powiedzieć nic konkretnego.

– Zapamiętaj! Ludzie cię słuchają. Nie możesz powiedzieć niczego, czego oni – będąc bezpośrednimi świadkami opisywanych przez ciebie zdarzeń – nie mogliby potwierdzić! Musisz być wiarygodny.

W Redakcji Informacji miałem spędzić dwa lata. Redakcja PI. Publicystyki i informacji! Już gorzej nie mogłem trafić. Ja, właściciel studenckiego teatru, realizator słuchowisk w Akademickim Radiu Pomorze, dyskutant na sesjach naukowych – mam dwa lata pisać informacje, a każda musi składać się z przynajmniej pięciu zdań, z których każde, w kolejności, odpowiadać ma na pytania: kto, co, kiedy, gdzie i dlaczego?

Nie wiem, co mnie zatrzymało w tej pracy.

Siadłem przy biurku i metodą „życie po życiu” uniosłem się nad pełnym papierosowego dymu pokojem redakcyjnym… Sześciu doświadczonych dziennikarzy. Ja – siódmy. Heniu Urbaś był tam tylko przez chwilę, bo jego żywiołem był sport.

I ta szóstka przez cały dzień pisze odpowiedzi na tych pięć pytań? No, nie, bo jeszcze są felietony, jeszcze komentarze, przeglądy prasy, wywiady, tzw. wstawki czyli mini reportaże z placu budowy, taśmy produkcyjnej, porodówki czy mleczarni. Przez cały dzień ta szóstka zamienia w diagram pięciu pytań rozmaite sfery życia i ów kondensat przekazuje słuchaczom przez całą dobę, w kilku pasmach informacyjnych.

No, jest też muzyka. Najnowsze przeboje, ale głównie polskie, bo dyrektywa Radiokomitetu jest wyraźna – dominuje muzyka polska, a nie anglosaska, bo to polskie radio, a nie etc. itp.

Pragmatyka – relacja między znakiem, a odbiorcą. Ale też sposób postępowania. W komunikacji. Co i jak przekazać odbiorcy, by ten w sposób niebudzący wątpliwości odebrał i zrozumiał nasz komunikat, nasze przesłanie.

– Ale proszę pani! W radiu mówili!

Doskonale pamiętam te sąsiedzkie dysputy, gdy jegomość spod szóstki tymi słowami zamykał dyskusję z dobrodziejką z naprzeciwka, która ola-bożyła od rana, że coś tam, coś tam.

W radiu mówili, jak jest – więc nie ma o czym dyskutować! Radio – to autorytet.

Fakty.

Przed chwilą zatelefonowała córka. I zaczyna relację z wydarzenia, którego wynik jest dla nas obojga istotny. W połowie pierwszego zdania przerwałem jej relację. Robie tak od… a może nawet dłużej. Ale ona niezmiennie cwałuje, pikuje, dramatyzuje.

– Po kolei, proszę.

– Więc, byłam przed czasem, ale jak weszłam…

Nie oczekuję na komentarze i opinie, nie mają dla mnie znaczenia czyjeś podsumowania lub uogólnienia, dopóki nie dowiem się, jak buduje się „statek” informacji. Muszę otrzymać elementarną wiedzę o zdarzeniu by poznać jego wyporność, nośność, zasięg oddziaływania, poznać przyczyny zjawiska, związane z nim zagrożenia, by przewidywać ewentualne skutki.

Dlatego nigdy chyba nie zostanę poetą. Lirycznym. Musiałbym moje erotyki pisać w sposób zgodny nie ze sztuką ars amatoria (sic!)  lecz w oparciu o dziennikarską rzetelność.

Kto: Ja

Co: kocham cię

Gdzie: tutaj

Kiedy: teraz

No właśnie… kategoria piąta: dlaczego?

Czyżby miłość nie była faktem? Bo w odniesieniu do faktów odpowiedź na pytanie piąte jest na takim samym stopniu ważna jak cztery poprzednie.

 

Aplikanturę zaliczyłem, choć jej przebieg być może kiedyś znajdzie tu swoje odzwierciedlenie, jako wyraz oczyszczającej psychoanalitycznej sesji. Skończyłem i… popłynąłem, by w 197… roku (nie jestem pewny dokładnych dat) powrócić do redakcji PI. Najpierw radiowej, potem połączonej radiowo telewizyjnej, bo Studio Bałtyk radiowe zintegrowało się z Kroniką Pomorza Zachodniego z lokalnej tv. Pracowałem na obu antenach, ale odpowiadałem bezpośrednio za informację radiową.

Byłem przez cały wcześniejszy okres odpowiedzialny za regionalną obecność w Radiokurierze, ogólnopolskim programie informacyjnym, któremu szefował Andrzej Turski ze Zbyszkiem Gieniewskim, mistrzami informacji radiowej i oprawy muzycznej.

Ach, może kiedyś… Radiokurier to był fenomen.

No i ‘Sygnały dnia’…

Za dużo wątków.

Następnego dnia podobna procedura przy wejściu na teren stoczni, ale przebiegła o wiele sprawniej.

– Byłem tu wczoraj. Sprawdzaliście mnie!

Kolejne dni – wchodziłem bez problemu, na coraz dłużej. Nagrywałem. Dostałem taśmę, która na jednej ścieżce rejestrowała dwugodzinny zapis! Cienka jak skrzydło motyla! Ale Uher, magnetofon służb specjalnych NRD potrafił doskonale regulować naciąg, siłę i szybkość zwijania taśmy. Dwie godziny! Serwis miał pięć minut. Co wybrać? Warunek – w mojej relacji ma być wszystko, całe dwie godziny w trzech minutach! Zazwyczaj, w dwóch z kawałkiem.

Poranna audycja 'Studio Bałtyk’ kończyła się dziesięć minut po ósmej rano. Bieg do redakcji, telekonferencje z Sygnałami dnia, magazynem Z kraju i ze świata, Radiokurierem, a później z kolegami z Koszalina i Gdańska. Układaliśmy i uzgadnialiśmy, co ludziska usłyszą w naszych programach informacyjnych. My wiedzieliśmy dziś rano, o czym słuchacz dowie się dopiero za dwadzieścia cztery godziny. Kosmiczna szybkość. Radio było gotowe do relacji od piątej z minutami z wydarzeń, które działy się nawet tuż przed piątą. Gazety – musiały czekać całą dobę na kolejny cykl drukarski.

Stocznia. Nagrywam w różnych miejscach. Rozmawiam ze znajomymi i pierwszy raz napotkanymi ludźmi.

– Jestem z radia, nazywam się Marek Koszur, chciałem zapytać…

– Wiem, kim pan jest, słuchałem pana reportaży…

To była najlepsza przepustka…

Mówili dużo. W gruncie rzeczy wszyscy o tym samym. Każdy z wyraźnym podekscytowaniem. Ci, którzy kiedyś „mnie słuchali” w radiu, odrzucali akcenty propagandystyczne, przechodzili na częstotliwość typową dla jednak trochę znajomych, nie powiem – kolegów, ale ludzi, którym można powiedzieć coś więcej, bardziej osobiście… I mówili. Dziś mogę powiedzieć, że w żadnej z tych wypowiedzi nie dostrzegłem złości, gniewu, nienawiści. Nie wiem – czy w ogóle kiedykolwiek trafiłem na takie akcenty. Pamiętam natomiast wielką godność i rzeczowość. Stanowczość, spokój i ten monotonny wręcz, mechaniczny styl narracji. Takie raz, raz, raz… raz, raz, raz. Żadnych ozdobników, najmniejszych zacięć.

Ale ja pracowałem dla programu informacyjnego. Kto, co, gdzie, kiedy, dla… No i tu zaczynał się problem. Serwis miał niecałe pięć minut. Wiem, mówiłem to już kilka razy. W pięć minut można odczytać siedem – osiem informacji. Każda na opół-trzy czwarte strony. Z odstępem miedzy wierszami – trzy. Jak ująć i przekazać, dlaczego oni w tej stoczni tam siedzą? Co chcą osiągnąć? W tym aspekcie miałem już sprzymierzeńców: cenzurę. I Naczelnego. Czytał wszystkie serwisy, adiustował, rozważał. Ale nie kreślił. Jeśli – to co najwyżej – tonował. Nigdy nie odrzucił mojego ujęcia, nie zmusił do „poprawności”. Nigdy.

– Nie wsiadaj na pegaza! Mów i pisz – jak jest, jak było. To jest radio. Słowo wypowiedziane – nie wróci, nie da się go sprostować. Mówimy, jak jest. Nie dyskutujemy.

Każda informacja była na hali maszyn (do pisania) przepisywana w czterech egzemplarzach. Dla lektora, realizatora, cenzora i… do mojej szuflady. Jedna wiadomość – niewiele znaczy. Dwie i trzy – to już sygnał o tendencji, zjawisku, procesie, prawidłowości lub anomalii.

Nie mieliśmy wówczas czasu na analizy. Zegar w redakcji zawsze idzie do przodu, do magicznej godziny wejścia na antenę, a tego faktu żadne prawo podważyć nie było w stanie.

Z drugiej strony fakty poza studiem zaczynały nas osaczać. Komunikacja miejska, Załom, port, szpital. Strajk, strajk, strajk… Zaopatrzenie, puste półki, kolejki na stacjach benzynowych.

Serwis informacyjny trwa pięć minut! Serwis informacyjny nadawany przez stoczniowy radiowęzeł trwał 24 godziny na dobę.

Któregoś dnia w sierpniu 1980. 9.30. Praca rozdzielona. Kto robi relację na 12.00 do ‘Z kraju i ze świata’? Kto ma komentarz na 13.05? Kwadrans rolniczy, Szczecińskie popołudnie… Wszystko właściwie toczy się jak dotychczas. Akcja wakacyjna, przygotowania do nowego roku szkolnego, wkrótce kolejny sezon teatralny, wrócą studenci, jakieś festyny, wystawy, koncerty, amfiteatr, statkiem nad morze… Nowy tomik poetycki, dwie książki szczecińskich literatów, jubileusz weteranów… Ale strajki i postulaty oraz reakcje władzy dominują.

Z każdym serwisem – wszystko inne schodzi na plan dalszy.

Co dajemy na czołówkę? Strajki czy reakcję władzy. Kto był w komitecie? Jaka narada. Mobilizacja aktywu? Samokrytyka.

Zdobywamy wydawnictwa drugiego obiegu. Codziennie mamy też nowe materiały informacyjne z Komitetu Wojewódzkiego. W Głosie – sążniste teksty. Na pierwszych stronach gazet dominują materiały agencyjne. Jak w prasie całego kraju.

Nikt nie wie, co będzie dalej? Czym się to wszystko skończy?

Wojsko? Milicja? Przemarsz przez miasto jak dwadzieścia lat temu? Palenie komitetu?

O, już ósma…

Cyngiel stoi za tarasowymi drzwiami. Na tyle się już usamodzielnił, że trójkę kuzynostwa kilka minut po wschodzie słońca wyprowadza na spaloną południowym żarem trawę. Młodsi od niego o kilka tygodni. Bolo, Tolo i Manola. Jakiś czas temu ich matka z roztrzaskanym łbem przyszła pod moje okno. Wymieniliśmy spojrzenia. Gdy wyszedłem, aby sprawdzić, co się stało – zniknęła. Nie ma jej do dziś.

Cyngiel, też sierota, przychodzi z wrzaskiem i wręcz awanturą zawsze koło dwudziestej na szarmochy. Kładzie się przy fotelu i sygnalizuje swoim przed mutacyjnym, okropnie brzmiącym miauknięciem, że jest… gotowy. Pozwala na wszystko. Najbardziej lubi, gdy zwijam jego ucho w trąbkę i niczym soniczny generator wprowadzam jego łepetynę w wibrację na poziomie pięciu tysięcy herców po czym za to samo ucho wciągam go na moje kolana.

Wytrzeszcza gały, zwija się w babo Jagowy pałąk, otrząsa, zeskakuje na drugą stronę fotela i wystawia drugie ucho! Cyngiel! Ty sadomasochisto!

Raz jeden nie wytarmosiłem go za to drugie ucho. Zostawił mi na moim udzie wyraźny ślad wszystkich pazurów. Pokazać zdjęcie?

Z bezpiecznej odległości nasze karesy obserwuje trójka kuzynów Cyngla. Trzy łebki rejestrują każdy mój ruch. Z dźwiękiem i w kolorze. Dziś uświadomiłem sobie, że… chyba nie robią tego bezinteresownie…

Cdn

Add Comment