Tymoteusz Karpowicz – U nas w Szczecinie – Ku ujściu Odry

w opr. Tymoteusza Karpowicza. Niedziela dn. 18.8.46 r.

                                         

Niedziela. Deszcz. Jednak zgodnie z rozplakatowanym ogłoszeniem, od pływamy z Wałów Chrobrego o godzinie 10 rano, a mamy powrócić o 7 wieczorem. 9 godzin włóczęgi! Na statek wpadam jak zwykle w ostatniej chwili.

– Ostrożnie – ostrzega mnie ktoś z obsługi – nie utop się Pan.

– Nie ma obawy. Zbyt cenię życie. Proszę jednak łaskawie powiedzieć, gdzie tu można usiąść, ewentualnie znaleźć jakąś inną, dogodniejszą pozycję niż stanie na drżących od zmęczenia nogach?

– No niech pan jakoś przysiądzie się kantem!

– Kantem…

– Co do wszystkich diabłów! Taki wielki chłop i nie rozumie – oburza się czternastoletni marynarz – Przysiądź się Pan kontem już! – dorzuca zdenerwowany.

Posuwam się naprzód pośród zakapturzonych pasażerów w poszukiwaniu „kantu”. Oho! Jest! W ów „kant” wtapia chciwie swe oczy z parę dziesiątków ludzi zmęczonych tak jak ja. Jest to róg prowizorycznej ławy nie wiadomo z jakiego powodu głęboko wydrążony, a zagłębienie wypełniony jest wodą.

„Niech sobie! – myślę – wyschnę! – I siadam z miną obojętną.

Syrena. Prawe koło napędowe rozpoczyna miarową pracę i statek wolno opuszcza molo.  Jakaś spóźniona grupka przybiega tuż, tuż przed zdjęciem pomostu.

– Panie łaskawy – woła starsza kobieta – zawróć Pan jeszcze!

Obok mnie umieszcza się rozgorączkowany lornetkujący pan, a dosłownie nade mną, uczepiony jakiegoś pręta, fotograf – amator o zaaferowanym wyrazie twarzy. Panowie ci czynią niekiedy tak fachowe uwagi, że wszyscy wybuchają śmiechem. Podróż staje się interesująca.

– Widzę, widzę – woła w tej chwili lornetkujący jegomość – czyj tam znów kapelusz zasłania!

– Co Pan widzi!

– Chwileczkę… Zaraz to bliżej określę.

– Ależ proszę pana, pan w tej chwili patrzy na magazyn znajdujący się 100 m przed nami. Nie widzę wcale potrzeby byś Pan wydawał nieuzasadnione okrzyki – oburza się ktoś z podróżnych.

– Panie fotografie! Pan mi ciągle jedną nogę stawia na głowę!

– Bardzo przepraszam. Lecz to z braku jakiegokolwiek oparcia.

W tej chwili mijamy pływające dok. Wśród dwóch potężnych, żelaznych ścian – okręt pasażerski „Kaliningrad”. Nieco dalej zrujnowane stocznie.

– Zaraz ma być lotniskowiec – pada podniecająca wiadomość. Wszyscy unoszą się z miejsca, penetrując wzrokiem najbliższy kształty.

– Nie tutaj! Trochę dalej – krzyczą od rufy.

Tymczasem jest Golęcin. Potężne wzgórze zasiane domkami o czerwonych dachach, ujęte jest w obramowanie zwartej zieleni. Tylko ponad tą zielenią wystrzela swobodnie, jasna wieża tutejszego kościoła. Mijamy drugi pływający dok. Na brzegu – olbrzymie prowizoryczne zagrody.

– Co to? Kacet-lager? – ktoś pyta.

– Nie! Tu będą stały konie i kurczaki

– Konie to tak! Ale kurczaki? Zwieją! Bój się pan Boga – takie dziury!

– Gdzie jest lotniskowiec? Panowie, gdzie jest lotniskowiec? – niecierpliwią się pasażerowie.

– Widzę! Widzę! – woła posiadacz lornetki

– Thalatta! Thalatta! – przedrzeźnia ktoś z boku.

– Nic Pan nie widzisz – mówi jakiś sceptyk. – Mój kapelusz zasłania akurat pańskie szkła.

Wychodzi zza chmur słońce. Woda wypełnia się opalizujących blaskiem. Okrzyki radości tryskają nad pokładem. Równocześnie uwagę wszystkich przykuwa kulista budowla, wyglądająca jak kołpak bojarski na zielonej głowie wzgórza.

– I proszę… Jeszcze stoi – rzuca ktoś z niezadowoleniem.

– Panie szanowny! Co stoi? – pytają wszyscy pasażerowie.

– Psia krew! – dorzuca ten ktoś jeszcze jedno słowo jak łuczywo do ognia.

– Panie drogi, powiedzże pan na litość… Co to stoi – błagają go dalej.

– No co! Zamek Bismarcka!

Podnoszą się głosy protestu. Jak może coś podobnego istnieć. Bismarck – polakożerca! Zapanowało powszechne – święte oburzenie. W tej chwili mija nas łódź żaglowa – istna dżonka chińska. Wielobarwne płótno rozdęte wiatrem, tańczy na utworzonych przez nasz statek, falach, jak jaskrawe skrzydło motyla. Mijamy Stołczyn. Oto odbudowująca się fabryka cementu. Jest zapylona i szara. Poza nią ciągną się olbrzymie wytwórnie nawozów sztucznych, w znacznym stopniu zniszczone. Nad brzegiem piętrzą się hałdy brunatnego surowca i gotowych nawozów. Naprzeciw, w Odrze – wrak żelaznej barki ze straszliwie rozdartym kilem. Tu Odra po raz drugi łączy się z Jeziorem Dąbskim. Od tego miejsca pustoszeją brzegi. Biorą go w posiadanie wszechobecne chaszcze trzcin. Słońce niemiłosiernie grzeje nam grzbiety.

– Uff, gorąco… – dyszy jakiś jegomość.

– To skacz pan do wody – radzi ktoś z boku.

– Panie! – trąca mnie pięścią w głowę lustrujący przestrzeń jegomość. – Zasłaniasz mi Pan widok, to jest karygodne.

– Dlaczego „Koźle”. Co to jest „Koźle”? – podnoszą się niespodzianie pytania z rufy statku, na której wymalowany jest właśnie wyraz „Koźle”.

– Też się panowie pytacie! – odzywa się lekceważąco dama. – Koźlę jest to młoda koza.

– Hm… Hm  – słychać niezbyt zdecydowanie głosy.

– Koźle to jest port – włącza się do dyskusji staruszek.

– Od kiedy to koźle jest portem – czerwieni się niewiasta. – Co on powiedział? Pan nie zna jeszcze słownika polskiego!

– Kiedy nareszcie ujrzymy lotniskowiec? – podają zewsząd pytania.

– Mewy, mewy! – rozlegają się okrzyki.

– Ja panu mówiłem – usuń Pan głowę… – otrzymuję po raz drugi uderzenia.

Tymczasem mewy, które nadleciały nam na spotkanie od samotnej latarni, wzbiły się olbrzymią gromadą nad statkiem i kwilą przejmująco. Z pokładu posypały się okruchy bułek, chleba i sucharów. Amator fotograf – w szalonych lansadach przebiega z miejsca na miejsce, jest nieostrożny, omal nie wypada za burtę. Niektóre z mew, chwytają pożywienie w locie. Inne spadając w dół błyskawicznie porywają z fal pokarm i o ile jest on większym kawałku, oddalają się gdzieś na bok, by usiadłszy na wodzie, rozszarpać go na części. Pasażerowie są ogarnięci gorączką karmienia. Z bufetu wykupiono ostatnie pierniki. Jakiś roztargniony jegomość wyrzuca klucze od swojego mieszkania zamiast utrzymanych w drugiej ręce bułki. Rozpaczy. Żąda zatrzymania statku. Tłumaczą mu, że Odra w tym miejscu ma osiemnaście metrów głębokości. Siada więc przygnębiony, zrezygnowany.

Za chwilę nasz statek po opisaniu łagodnego półkola zawraca z powrotem. Naturalnie wszyscy jesteśmy przygotowani, że zostaniemy wysadzeni na brzeg, by rozejrzeć się po okolicy. W tym miejscu na skos rzeki ułożyły się w regularnych odstępach smugi jasnej piany. Jak głębokie ogarnia nas rozczarowanie, gdy dowiadujemy się wręcz coś przeciwnego: wracamy do Szczecina.

– Przecież jest dopiero dwunasta!… Mamy wrócić na siódmą… Czy macie państwo zamiar tak wolno płynąć? – rozlegają się głośne protesty.

– Ano… Pod prąd… Być może – mruczy ktoś z boku.

Płyniemy jednak z normalną szybkością i na godzinę trzecią dobijamy do Szczecina. Wszyscy są trochę rozczarowani. Po pierwsze: lotniskowiec – widmo, nigdzie się nie ukazał, po drugie: nie wróciliśmy o siódmej.

Wycieczkowicze żądają ścisłości.

(nr cenzora) X01251

17.8.46

Ku ujsciu Odry felieton Tymoteusz Karpowicz

Add Comment