Sierpień 1980 – Kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego – cz. 1

1980.

Do Stoczni Warskiego wchodziłem „na telefon”. Przepustka zawsze czekała na mnie w biurze rzecznika, przy bramie głównej lub miał ją mój rozmówca, z którym byłem umówiony. W reporterskim magnetofonie zawsze nowe baterie i taśma, kasowana już setny chyba raz.

– Nie sposób się do was dodzwonić – powiedziałem wchodząc do gabinetu dyrektora. – A ja muszę rozmawiać z inżynierem Chądzyńskim. Materiał dla Warszawy. Jest gdzieś na terenie… Wiem, że strajk… Właśnie odbiłem się od bramy….

Dyrektor Stanisław Ozimek zamknął drzwi, usiedliśmy przy stole konferencyjnym.

– Niewiele mogę.

Sięgnął po słuchawkę telefonu. Próbował interweniować. Mówił zawsze półgłosem, dość monotonnie, wręcz… dobrotliwie. Opowiadał komuś o mnie, że swój człowiek, tyle audycji o nas nagrał…

– Tak, ten sam, z radia. No. Ja ręczę. Dobra. Idzie do was.

Na bramie przeszukano moją torbę, kieszenie kurtki.

– Magnetofon zostaje – mężczyzna w średnim wieku, z kilkudniowym zarostem, chwycił mój sprzęt na tyle silnie, że wyrwał kabel od mikrofonu, który trzymałem w ręce. Przewód bezwładnie kiwał się przez sekundę.

– Ale ja bez magnetofonu nie nagram audycji – w drugiej ręce trzymałem gołe druty przewodu mikrofonowego. – Ma ktoś scyzoryk?

Kolejne telefony. Wśród dyskutującej grupki stoczniowców widzę kolegę. Macham. On też, ale nie podchodzi. Z głośników słyszę komunikaty. Mikrofon działa, połączony „na skrętkę”. Lampka sygnalizacyjna funkcji nagrywania – wyłączona. Żeby nie peszyć rozmówców. Czerwone światełko ma w sobie zbyt wiele niepokoju.

Opieram się o blat stołu, na którym leży magnetofon. Włączam nagranie.

– I znów zadeklarowana kwota. Ze Spółdzielni Gryf-Plast. Proszę kolego – opieram mikrofon na paczce papierosów, tuż przy głośniku zakładowego radiowęzła, transmitującego masówkę w stoczniowej świetlicy.

Więc jestem ze spółdzielni Gryf-Plast. Na poczet nowych związków zawodowych spółdzielnia zadeklarowała kwotę 3460 złotych. Dziękuję.

Oklaski. Kilkanaście minut później jestem już w świetlicy. Przy mikrofonie Stanisław Wądołowski. Na sali około stu stoczniowców. Zatrzymuję się przy podwyższeniu, skinieniem głowy wymieniamy powitanie z panem Wądołowskim.

– Przyszedł do nas kierowca z PTHW, z województwa bydgoskiego. Pan Śmich. Zadeklarował kwotę 400 złotych. Również na ten sam cel, to znaczy na nasze związki. Brawa, kolego! Proszę, proszę tam włożyć… A teraz witam kolegów z K0, z zadeklarowaną kwotą, przekazuję mikrofon…

– My, przedstawiciele małego stosunkowo wydziału stoczniowego K0 uważamy, że cel jest tak szczytny i tak wzniosły, że jakiekolwiek słowa nie potrafiłyby tutaj oddać ważności sprawy. I dlatego prosimy tylko – przyjmijcie od serca, od wszystkich pracowników wydziału K0 zadeklarowaną kwotę 5250 złotych, wierząc, że kwota ta będzie cegiełką pod lepsze jutro nas wszystkich.

Mężczyzna odchodzi o krok od mikrofonu. Widać wzruszenie, ogromne emocje, mięśnie twarzy w nerwowym napięciu. Głos wyrobiony, o pięknym tembrze, zdecydowany, stanowczy. Oklaski jakby mocniejsze, gwar, tu i ówdzie błyski zapałek, podpalających kolejne papierosy…

– Następni, to koledzy z bratniego zakładu. Przyszli z zadeklarowaną kwotą.

– Ja w imieniu załogi Spółdzielni Pracy Metaloport, załogi, która jako pierwsza przyłączyła się z zewnątrz do komitetu w Stoczni Szczecińskiej, deklaruje kwotę 7301 złotych.

Kolejka osób i delegacji nie maleje. Ludzie tłoczą się, dyskutują, niektórzy w duchu powtarzają słowa, które za chwilę wypowiedzą przed mikrofonem.

– Witam przedstawiciela Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z K1 (…). Przyszedł znów z zadeklarowaną kwotą. Proszę, kolego.

– Mój wydział, na nowe związki zawodowe zebrał kotwę 13050 złotych. Ślicznie dziękuję mojej załodze.

– Ja również dziękuję twojej załodze. Włóż to sam, do skarbonki. Wysyp wszystkie pieniądze z woreczka i włóż do skarbonki.  Chciałem powitać część załogi z W6. Sami powiedzą, co deklarują i skąd są. Proszę, koledzy.

– W imieniu załogi pokładowej i maszynowej oraz grupy pompiarzy wydziału W6 deklarujemy kwotę 7150 złotych. Jednocześnie, wszystkim ofiarodawcom – serdecznie dziękujemy.

1974. Jesień. Po roku aplikantury – trzymam w ręce angaż.

– Liczą się fakty, chłopcze.
– Z faktami się nie dyskutuje.

Jedno z tych z tych zdań wypowiedział Zbigniew Puchalski. Chyba – drugie. Vice Makarenko albo vice Stoiński – to pierwsze.

Praktycznym wdrożeniem powyższych zasad w studencką dezynwolturę, akcentowaną fryzurą, wisiorkami czy zarostem – zajął się w 1973 redaktor Bogdan Czarnocki.

Musiałem założyć zeszycik, notować w nim uwagi mistrza i „odrabiać” ćwiczenia.

Załamałem się. Cały rok mam być… aplikantem? Ale ja już dziś mogę biec z mikrofonem, nagrywać, montować…

Mój „majster” był głośny, z charakterystycznym nakładaniem śmiechu na wypowiadane zdania, wykrzykiwane wręcz. Redaktor Czarnocki przerywał każdemu w pół zdania, nie dostrzegał moich genialnych sformułowań, niczym ‘heblem’ po sękatej desce wdrażał, wygładzał mój zapał sakramentalnym pytaniem: a tę kwestię jak ujmiesz? No, tak – odpowiadałem przedkładając kajecik. Nie, źle. Idź i zrób trzy wersje. Masz trzy minuty.

Po trzech minutach – rzucał okiem na wersje pierwszą, drugą i trzecią pomijał.

– Nie, nie nadaje się – prychał, nie mówiąc, jak tekst poprawić, co w nim zmienić. Nigdy!

Po latach zrozumiałem, że odrzucał wersje nie dlatego, że były złe, ale żebym nigdy nie był ich pewny, nie wpadał w rutynę, szukał innych wariantów, sam je waloryzował.

Od vice Makarenki dostałem zadanie: napisz najbardziej bzdurną i nieprawdziwą, totalnie wyssaną z palca, nie mającą najmniejszego odzwierciedlenia w rzeczywistości – informację do serwisu.

Napisałem. Chyba o mercedesach, których produkcję w całości przejęła fabryka motocykli Junak przy Al. Wojska Polskiego.

– Dobrze. A teraz napisz informację prawdziwą. Ale taką, której nikt nie podważy, nie zakwestionuje, nie podda w wątpliwość….

No… Proste…

Kiedy szesnasta kartka wylądowała w koszu uświadomiłem sobie, że na żaden temat nie wiem nic na pewno!

Żniwa – jasne, wiem, mniej więcej, ale nie potrafię określić plonu w tonach z hektara. Dobra. Na pochylni powstaje nowy statek, spawane są sekcje kadłuba… Ale gdzie? W hali czy na zewnątrz, a może już właśnie na pochylni? Kurczę, jak powstaje statek? No przecież wiem, ale… w gruncie rzeczy nie mam pojęcia! Kultura. Banalne! Obszar bezpieczny i oczywisty. Co by tu wziąć, o jest… Festiwal Malarstwa Krajów Socjalistycznych… Dziś przejechały rzeźby jakiegoś Czecha. Rzeźby… W kamieniu? Odlewy? Pojutrze wernisaż? No, nie wiem…

Informacji prawdziwej nie napisałem. Nawet o porannej mgle w porcie, która niewątpliwie paraliżowała przeładunki, nie mogłem powiedzieć nic konkretnego. Była. To wszystko, co wiedziałem na pewno.

– Zapamiętaj! Ludzie cię słuchają. Nie możesz powiedzieć czegoś, czego oni – będąc bezpośrednimi świadkami opisywanych przez ciebie zdarzeń – nie mogliby potwierdzić! Musisz być wiarygodny.

W Redakcji Informacji miałem spędzić dwa lata.

Redakcja PI. Publicystyki i informacji! Już gorzej nie mogłem trafić. Ja, twórca studenckiego teatru, realizator słuchowisk w Akademickim Radiu Pomorze, dyskutant na sesjach naukowych – mam dwa lata pisać informacje, a każda musi składać się z przynajmniej pięciu zdań, z których każde, w kolejności, odpowiadać ma na pytania: kto, co, kiedy, gdzie i dlaczego?

Nie wiem, co mnie zatrzymało w tej pracy?

Siadłem przy biurku i metodą „życie po życiu” uniosłem się nad pełnym papierosowego dymu pokojem redakcyjnym… Sześciu doświadczonych dziennikarzy. Ja – siódmy. Heniu Urbaś był tam tylko przez chwilę, bo jego żywiołem był sport.

I ta szóstka przez cały dzień pisze odpowiedzi na tych pięć pytań? No, nie, bo jeszcze są felietony, jeszcze komentarze, przeglądy prasy, wywiady, tzw. wstawki czyli mini reportaże z placu budowy, taśmy produkcyjnej, porodówki czy mleczarni. Przez cały dzień ta szóstka zamienia w diagram pięciu pytań rozmaite sfery życia i ów kondensat przekazuje słuchaczom przez całą dobę, w kilku pasmach informacyjnych.

No, jest też muzyka. Najnowsze przeboje, ale głównie polskie, bo dyrektywa Radiokomitetu jest wyraźna – dominuje muzyka polska, a nie anglosaska, bo to polskie radio, a nie etc. itp.

Pragmatyka – relacja między znakiem, a odbiorcą. Ale też sposób postępowania. W komunikacji. Co i jak przekazać odbiorcy, by ten w sposób niebudzący wątpliwości odebrał i zrozumiał nasz komunikat, nasze przesłanie.

– Ale proszę pani! W radiu mówili!

Doskonale pamiętam te sąsiedzkie dysputy, gdy jegomość spod szóstki tymi słowami zamykał dyskusję z dobrodziejką z naprzeciwka, która ola-bożyła od rana, że coś tam, coś tam.

W radiu mówili, jak jest – więc nie ma o czym dyskutować! Radio – to autorytet.

Fakty. Tylko one się liczą.

Przed chwilą zatelefonowała córka. I zaczyna relację z wydarzenia, którego wynik jest dla nas obojga istotny. W połowie pierwszego zdania przerwałem jej relację. Robię tak od… a może nawet dłużej. Ale ona niezmiennie cwałuje, pikuje, dramatyzuje.

– Po kolei, proszę.
– Więc, byłam przed czasem, ale jak weszłam…

Nie oczekuję na komentarze i opinie, nie mają dla mnie znaczenia czyjeś podsumowania lub uogólnienia, dopóki nie dowiem się, jak buduje się „statek” informacji. Muszę otrzymać elementarną wiedzę o zdarzeniu by poznać jego wyporność, nośność, zasięg oddziaływania, poznać przyczyny zjawiska, związane z nim zagrożenia, by przewidywać ewentualne skutki.

Dlatego nigdy chyba nie zostanę poetą. Lirycznym. Musiałbym moje erotyki pisać w sposób zgodny nie ze sztuką ars amatoria (sic!)  lecz w oparciu o dziennikarską rzetelność.

Kto: Ja
Co: kocham cię
Gdzie: tutaj
Kiedy: teraz

No właśnie… kategoria piąta: dlaczego?

Czyżby miłość nie była faktem? Bo w odniesieniu do faktów odpowiedź na pytanie piąte jest w takim samym stopniu ważna jak cztery poprzednie.

Aplikanturę zaliczyłem, choć jej przebieg być może kiedyś znajdzie tu swoje odzwierciedlenie, jako wyraz oczyszczającej psychoanalitycznej sesji. Skończyłem i… popłynąłem, by w 1979 roku powrócić do redakcji PI. Najpierw radiowej, potem połączonej radiowo telewizyjnej, bo Studio Bałtyk radiowe właśnie integrowało się z Kroniką Pomorza Zachodniego z lokalnej TV. Powstawał Ośrodek Radiowo-Telewizyjny w Szczecinie, w miejsce dwóch odrębnych firm – lokalnego radia i lokalnej tv. Pracowałem na obu antenach, ale odpowiadałem bezpośrednio za informację radiową.

Byłem przez cały wcześniejszy okres odpowiedzialny za regionalną obecność w Radiokurierze, ogólnopolskim programie informacyjnym, któremu szefował Andrzej Turski ze Zbyszkiem Gieniewskim, mistrzami informacji radiowej i oprawy muzycznej.

Ach, może kiedyś opowiem więcej… Radiokurier to był fenomen.

No i ‘Sygnały dnia’…

Za dużo wątków.

***

Następnego dnia poszedłem od razu pod bramę główną.

– Byłem tu wczoraj. Sprawdzaliście mnie!

Kolejne dni – wchodziłem bez problemu, na coraz dłużej. Nagrywałem. Miałem nowiutką taśmę, która na jednej ścieżce rejestrowała dwugodzinny zapis! Cienka jak skrzydło motyla! Ale Uher, magnetofon reporterski najwyższej klasy (nie wiedziałem wtedy, że został opracowany dla służb specjalnych NRD) potrafił doskonale regulować naciąg, siłę i szybkość zwijania taśmy. Mam kolejne dwie godziny rejestracji! A cały serwis informacyjny w radiu trwał tylko pięć minut. Co mam wybrać? Jedno było pewne – w tych trzech minutach musiałem zmieścić dwie godziny emocji, nastroju, gniewu, uporu, obaw i … i wiary?

Poranna audycja 'Studio Bałtyk’ kończyła się dziesięć minut po ósmej rano. Wybiegałem z rozgłośni przy Wojska Polskiego do redakcji przy Niedziałkowskiego, odbywałem telekonferencje z Sygnałami dnia, magazynem Z kraju i ze świata, Radiokurierem, a później z kolegami z Koszalina i Gdańska. Układaliśmy i uzgadnialiśmy, co o strajkach ludzie usłyszą w naszych programach informacyjnych. My dziś rano wiedzieliśmy to, o czym słuchacz dowie się dopiero za dwadzieścia cztery godziny.

Biegałem po stoczni, jak dotychczas. Nagrywałem w różnych miejscach. Rozmawiałem ze znajomymi i ludźmi, których spotykałem pierwszy raz.

– Jestem z radia, nazywam się…

– Wiem, kim pan jest, słuchałem pana reportaży…

Nazwisko, to była najlepsza przepustka…

Mówili dużo. W gruncie rzeczy wszyscy o tym samym. Każdy z wyraźnym podekscytowaniem. W żadnej z tych wypowiedzi nie dostrzegłem złości, gniewu, nienawiści. Pamiętam natomiast wielką godność i rzeczowość. Stanowczość, spokój i ten monotonny wręcz, mechaniczny styl narracji. Żadnych ozdobników, najmniejszych zacięć. Musimy, zwyciężymy, nie zrezygnujemy…

Pracowałem dla programu informacyjnego. Prosty schemat: kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego… No i tu zaczynał się problem. Jak ująć i przekazać światu, dlaczego ci ludzie w tej stoczni strajkują? Co chcą osiągnąć? Wtedy nikt nie był w stanie przewidzieć, jak potoczą się losy strajku? Co mogę włączyć do serwisu informacyjnego? Które wypowiedzi są ważne, które ociekają demagogią albo są z gruntu propagandowe? Cenzor i naczelny redaktor czytali wszystkie serwisy. Naczelny próbował adiustować, łagodzić…  Ale nie kreślił. Nigdy nie odrzucił mojego ujęcia opisywanego wydarzenia, nie zmusił do „poprawności”. Nigdy.

– Tylko nie wsiadaj na pegaza! Mów i pisz – jak jest. To jest radio. Słowo wypowiedziane – nie wróci, nie da się go sprostować. Mówimy, jak jest. Nie dyskutujemy – notowałem hasłowo wypowiedzi kolegów podczas spotkania kierownictwa rozgłośni. O pegazie zawsze przypominał mi red. Ryszard Bogunowicz.

Każda informacja była przepisywana w czterech egzemplarzach. Dla lektora, realizatora, cenzora i… do mojej szuflady. Jedna wiadomość – niewiele znaczy. Dwie i trzy – to już sygnał i zapowiedź tendencji, zjawiska, procesu, prawidłowości lub anomalii.

Nie mieliśmy wówczas czasu na takie analizy. Zegar w redakcji ma jeden, cholerny feler – zawsze idzie tylko do przodu, do magicznej godziny wejścia na antenę, a tego faktu żadna siła nie była w stanie zmienić.

Z każdym dniem natłok informacji zaczął nas wręcz osaczać. Proszę nie zapominać – wtedy nikt nie miał najmniejszego pojęcia – w czym uczestniczymy, dokąd to wszystko zmierza!

Komunikacja miejska, Załom, port, szpital. Strajk, strajk, strajk… Wszędzie strajk. Zaopatrzenie kuleje, puste półki, kolejki na stacjach benzynowych.

Radiowy serwis informacyjny miał pięć minut! Serwis informacyjny nadawany przez stoczniowy radiowęzeł trwał 24 godziny na dobę.

Od kilku dni prowadzę Kronikę Pomorza Zachodniego. Rano – Studio Bałtyk. Wszystko właściwie toczy się jak dotychczas. Machina medialna działa, ale wysyła treści, jakże jeszcze kilka dni temu niewyobrażalne! Słowo strajk nabrało takiej mocy jak każde inne, nue było wypowiadane ze strachem czy obawą.

Co dziś damy na czołówkę? Strajki czy reakcję władzy? Ktoś był w Komitecie Wojewódzkim? Jaka znowu narada. Mobilizacja aktywu? Samokrytyka?

Zdobywamy wydawnictwa drugiego obiegu. Codziennie mamy też nowe materiały informacyjne z KW. Na łamach Głosu Szczecińskiego – sążniste teksty, głównie agencyjne. Jak w prasie całego kraju.

Coś się zacznie? Już trwa? Czym się to wszystko skończy? Kiedy? Wojsko? Milicja? Przemarsz przez miasto jak dwadzieścia lat temu? Palenie komitetu? Wtedy, przy Obrońców Stalingradu, w bramach chowaliśmy się niewielkimi grupkami. Z Technikum Mechaniczno-Energetycznego biegliśmy do centrum. Każdy z nas miał w rodzinie kogoś, kto pracował w Stoczni lub był z nią związany. Milicja goniła nas i trafiała pałkami w plecy. Byliśmy szybsi. Kilka dni temu zdaliśmy egzaminy na prawo jazdy. Ale dokumenty dostaniemy po ukończeniu 16 roku życia. Szliśmy przez ulice centrum. Chodniki i nawierzchnie były oprószone białym jak śnieg proszkiem po gazie łzawiącym. Zwiastowały… grudzień.

Któregoś dnia w sierpniu 1980. 9.30. Praca rozdzielona. Kto robi relację na 12.00 do ‘Z kraju i ze świata’? Kto ma komentarz na 13.05? Kwadrans rolniczy, Szczecińskie popołudnie… Wszystko właściwie toczy się jak dotychczas. Akcja wakacyjna, przygotowania do nowego roku szkolnego, wkrótce kolejny sezon teatralny, wrócą studenci, jakieś festyny, wystawy, koncerty, amfiteatr, statkiem nad morze… Nowy tomik poetycki, dwie książki szczecińskich literatów, jubileusz weteranów… Ale strajki i postulaty oraz reakcje władzy dominują.

Z każdym serwisem – wszystko inne schodzi na plan dalszy.

Co dajemy na czołówkę? Strajki czy reakcję władzy. Kto był w komitecie? Jaka narada. Mobilizacja aktywu? Samokrytyka.

Zdobywamy wydawnictwa drugiego obiegu. Codziennie mamy też nowe materiały informacyjne z Komitetu Wojewódzkiego. W Głosie – sążniste teksty. Na pierwszych stronach gazet dominują materiały agencyjne. Jak w prasie całego kraju.

Nikt nie wie, co będzie dalej? Czym się to wszystko skończy?

Wojsko? Milicja? Przemarsz przez miasto jak dwadzieścia lat temu? Palenie komitetu?

O, już ósma…

Cyngiel stoi za tarasowymi drzwiami. Na tyle się już usamodzielnił, że trójkę kuzynostwa kilka minut po wschodzie słońca wyprowadza na spaloną południowym żarem trawę. Młodsi od niego o kilka tygodni. Bolo, Tolo i Manola. Jakiś czas temu ich matka z roztrzaskanym łbem przyszła pod moje okno. Wymieniliśmy spojrzenia. Gdy wyszedłem, aby sprawdzić, co się stało – zniknęła. Nie wróciła. Zostawiła male.

Cyngiel, też sierota, z wrzaskiem i wręcz awanturą, zawsze około dwudziestej przychodzi na szarmochy . Kładzie się przy fotelu i sygnalizuje swoim przed mutacyjnym, okropnie brzmiącym miauknięciem, że jest… gotowy. Pozwala na wszystko. Najbardziej lubi, gdy zwijam jego ucho w trąbkę i niczym soniczny generator wprowadzam jego łepetynę w wibrację na poziomie pięciu tysięcy herców po czym za to samo ucho wciągam go na moje kolana.

Wytrzeszcza gały, zwija się w babojagowy pałąk, otrząsa, zeskakuje na drugą stronę fotela i wystawia drugie ucho! Cyngiel! Ty nie znasz umiaru?!

Raz jeden nie wytarmosiłem go za to drugie ucho. Zostawił mi na moim udzie wyraźny ślad wszystkich pazurów. Pokazać zdjęcie?

Z bezpiecznej odległości nasze karesy obserwuje trójka kuzynów Cyngla. Trzy łebki rejestrują każdy mój ruch. Z dźwiękiem i w kolorze. Dziś uświadomiłem sobie, że… chyba nie robią tego bezinteresownie…

Cdn

Add Comment