Rozdział dziesiąty

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

Przygotowania do wyprawy „Daru Pomorza” dookoła świata rozpoczęły się niemal z chwilą wejścia „Daru” do Gdyni, po wielomiesięcznej podróży przez Atlantyk.

– Dopiero wtedy zrozumieliśmy, co znaczy ojciec-marynarz – wspomina Konstanty Maciejewicz – junior. – Pewnego dnia przybiegł do domu na obiad, a mama przypomniała mu, że miał właśnie podjąć ostateczną decyzję co do dalszych losów swojego pierworodnego, czyli mnie. Już wcześniej rodzice rozważali możliwość skierowania mnie do Warszawy, do szkoły Wawelberga. Ale ojciec nagle przestał jeść i jednym tchem powiedział, że Garnuszewski namawia go, aby zabrał mnie w rejs dookoła świata. Zapanowała cisza.

Mama spojrzała na ojca, na mnie i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ojciec już kontynuował. Garnuszewski wysyła syna do Szkoły Morskiej i radzi, aby moi rodzice podobnie zrobili ze mną. Dodał jednak, widząc w moich oczach wielki entuzjazm, że najwyżej na jeden rok, a później przeniesie mnie do jakiejś szkoły mechanicznej. [1] Co było dalej – łatwo przewidzieć. Po rejsie zgodził się, abym ukończył szkołę i uzyskał świadectwo maturalne, jednak upierał się przy tym, abym podjął studia na politechnice. Roztaczał przede mną wizje wspaniałego zawodu, bardzo entuzjastycznie odnosił się do wszystkich zagadnień związanych z mechaniką. Podczas tzw. męskiej rozmowy, kiedy kończyłem już naukę w Szkole Morskiej, ojciec powiedział: „Morze? To nie życie! Idź na politechnikę”. Ja odpowiadałem spokojnie: „Dobrze, ale jeszcze rok posiedzę na morzu, rozejrzę się po świecie i pojadę do Warszawy”. Oczywiście stało się inaczej. Nie tak, jak chciał ojciec. Zresztą, kto wie, czy on naprawdę nie chciał, abym pracował na morzu?

Podróż „Daru” dookoła świata została bardzo dokładnie opisana. Jeszcze przed drugą wojną światową ukazały się m.in. cztery książki [2] oraz dziesiątki artykułów. Oficerowie „Daru” przesyłali do krajowych redakcji swoje korespondencje. Po powrocie żaglowca jego załoga – oficerowie i uczniowie, gdziekolwiek się pojawili, byli zapraszani do wygłaszania prelekcji i pogadanek. Kapitan Maciejewicz stał się wówczas jedną z najbardziej znanych osób w Polsce.

Wyprawa trwająca prawie rok sprawiła, że jej uczestnicy bardzo zżyli się ze sobą. Zawiązane wówczas przyjaźnie przetrwały lata. I znów najsympatyczniej wspominaną osobą, bohaterem rejsu, był komendant. Do wszystkich opisywanych już po wielekroć faktów związanych z tym rejsem, dodajmy kilka szczegółów. Zygmunt Ładogórski[3] napisał w okolicznościowym wspomnieniu:

Nasz komendant, Konstanty Maciejewicz. Był mężczyzną w średnim wieku, szczupły, o twarzy sympatycznej, ogorzałej, często jakby zamyślonej, o włosach ciemnych – przedwcześnie osiwiałych na skroniach. Dziś wiem, że był wówczas młodym człowiekiem, ale mnie wydawał się starszym panem, szczególnie wtedy, gdy odwiedzał mnie w szpitalu, kiedy zachorowałem na zakażenie krwi; było to przed wypłynięciem «Daru» w pamiętną podróż. (…) Leżąc w szpitalu bałem się okropnie, że kapitan zostawi mnie na lądzie. Przychodził do szpitala codziennie, przynosił mi pomarańcze – niewiele przy tym mówił. Siedząc na krześle przy moim łóżku patrzył na mnie zatroskanym wzrokiem. Pewnego dnia powiedział – pamiętam to świetnie – «Nie bójcie się, za kilka dni wyzdrowiejecie i wrócicie na statek». Tak też się stało.[4]

Przygotowania do podróży stały się tematem dnia na Wybrzeżu. Prace remontowe, mustrowanie załogi, kompletowanie wyposażenia.

Kabinę doprowadzam do wyglądu „zamieszkałego” i organizuję kantynę, która w tak długiej podróży sądzę, okaże się niezbędną. (…) Odwiedzam też krawców, czapników, szewców i innych tego rodzaju przemysłowców, co i przychodzi z tym większą łatwością, bo mi na ekwipunek wypłacono 450 zł. (…) Brak nam Meissnera, który od dwóch tygodni choruje na jakieś owrzodzenie. I co mu jedno przetną – wyłazi drugie. W ogóle „Dar” pod tym względem nie ma dobrej opinii. Byle skaleczenie przechodzi w stan długotrwałego ropienia. Toteż przed wyjściem statek zostanie poddany gruntownej dezynfekcji i deratyzacji, a my na kilka dni pójdziemy sobie pomieszkać na ląd. [5]

16 września 1934 roku, o godzinie 11.30, przy kei Dworca Morskiego w Gdyni, rozpoczęła się największa z dotychczasowych, morska podróż polskiego statku. Przygotowania jej nadzorował i wszystkie ustalenia wypełnił kapitan Konstanty Maciejewicz. Na jego też ręce, gdy żaglowiec dotarł do Kopenhagi, przesłał depeszę prezydent Rzeczypospolitej.

Ślę życzenia dla „Daru Pomorza” i jego kapitana, oficerów, załogi i uczniów. Żeglując na dalekich morzach, zwiedzając odległe lądy, kształćcie się jednocześnie w zwarty zespół, z którego wyrośnie wielkość i chluba naszej marynarki. Ignacy Mościcki. [6]

Ileż patriotycznych uniesień, ile zachwytów, ile propagandowych haseł! Tak, ten rejs był nie tylko logiczną konsekwencją dotychczasowego rozwoju polskiej myśli morskiej, ale też stał się nieodzownym argumentem w umacnianiu narodowej dumy, chęci zamanifestowania polskiej obecności wśród morskich krajów całego świata. Tymczasem załoga „Daru” poddawać się zaczęła normalnemu na morzu rytmowi wacht i codziennych zajęć marynarskich.

Słoneczna pogoda na Bałtyku i równy, sprzyjający wiatr pozwoliły spokojnie rozmieścić i odpowiednio zamocować wszystko to, co nam w ostatnich dniach i do ostatniej niemal chwili zwożono i znoszono na statek. (…) Na statku znaleziono ślepego pasażera. Okazał się nim trzynastoletni chłopiec, który w noc przed odejściem przedostał się na pokład i skrył w jednej z komórek na dziobie. Siedział w niej cicho aż do czasu, póki nie usłyszał zalecenia kapitana, aby tę komorę dobrze zamknąć, gdyż może się do niej dostać fala. Wtedy dopiero narobił krzyku. Po przenocowaniu w izbie chorych, posłano go następnego ranka do skrobania kartofli, a po przybyciu do Kopenhagi, odwieziono na ląd, celem odesłania do kraju. Biedny Feluś, chcąc podtrzymać swój prestiż wśród kolegów, opowiadał potem w Gdyni, że kapitan chciał go nawet zostawić na statku, ale nie bardzo mu się podobały stosunki tam panujące, wobec czego… odmówił. [7]

A stosunki były adekwatne do pogody. Przeskoczyli cieśniny duńskie, sztormowali u przylądka Green, przemykali wzdłuż wybrzeży holenderskich, by znów po całotygodniowym sztormowaniu wpłynąć wreszcie 8 października na wody Oceanu Atlantyckiego. Ani na chwilę jednak komendant nie uległ sino-zielonemu wyrazowi twarzy wielu kandydatów, zdawał się nie dostrzegać ich błagalnego wzroku, próśb o wypoczynek.

– Panowie chcą dookoła świata, a tego spaceru już mają dosyć? No to może pośpiewamy?

Każdy odwach ćwiczył więc, nie bacząc na przechyły, na silne uderzenia wiatru. Macaj nasłuchiwał i chwalił.

– A jak tam lektura, a? Toż to miły odpoczynek, poczytać książkę.

Plan zajęć lekcyjnych nie uwzględniał złego samopoczucia. Doskonale uzupełniał się z harmonogramem prac bosmańskich i wacht. W czasie rejsu uczniowie mieli także przeczytać 70 książek! Na matematykę czas przyjdzie, gdy „Dar” dobrze wpasuje się w długą atlantycką falę. A zanim to miało nastąpić, kapitan Maciejewicz ogłaszał alarm wodny – wypompowywanie wody z wnętrza statku, który ma uszkodzoną burtę.

Otóż „brasujemy” żagle (zwracanie żagli prostopadle do kierunku wiatru). Stawiamy i zwijamy żagle. Przyszywamy żagle do rej. „Szplajsujemy” liny (wplot jednej liny w drugą). „Klarujemy” liny na naglach (zwijanie na drewnianych kołkach). Czyścimy mosiądz. Opukujemy rdzę. Szorujemy pokład. Malujemy statek, itd. [8]

Komendant nierzadko przerywał te zajęcia okrzykiem:

– Człowiek za burtą z lewej strony! – podchodził do burty i rzucał w morze koło ratunkowe.

Miał szczególne upodobanie w obserwowaniu chłopców, którzy opuszczali szalupę, wiosłowali, a po podjęciu z wody koła, meldowali zakończenie manewrów.

16 października wpłynęli do Santa Cruz. Kilka dni wcześniej padł rekord dobowej żeglugi. „Dar” przebył 205 mil! Maciejewicz uwielbiał te gonitwy, te godziny obserwacji kierunków wiatru i zmieniającej się pogody, ustawienia żagli, korygowania kursu.

Wczesnym rankiem ukazała się Teneryfa, na kształt mgły nad horyzontem, która zwolna zaczęła się zgęszczać, wreszcie wyłoniły się z niej zarysy gór. Przeszliśmy w odległości 2 mil od wysuniętego cypla skalnego. Po raz pierwszy pojawił się rekin, prując wodę równolegle do kursu statku. Potężna, charakterystyczna płetwa grzbietowa pozwoliła odgadnąć typ rekina-ludożercy. Z zielonej fali przebijał jego biały kolor. Rdzawe skały, występujące niemal prostopadle z wody, przybierały miejscami kolor zielony, podobny do nalotu śniedzi, wykwitłej na rudzie miedzianej.

Fregata wpłynęła pod żaglami do portu. Kapitan wprowadził do portu statek po mistrzowsku, wyłącznie pod żaglami. Dopiero w ostatniej chwili przy podejściu do boji cumowniczej puszczono, na skutek nagłego wiatru, w ruch motory. [9]

Tak, nie miał sobie równych. Słynął z „kawaleryjskiej jazdy pod żaglami”. Obserwowanie manewrów „Daru” w Basenie Prezydenta w Gdyni, było wielką ucztą dla znawców sztuki żeglarskiej.

Kapitan rzadko używał motorów. On kochał się w żaglach. Toteż nasi motorzyści niewiele mieli do roboty. Gdy wiatr dął stawialiśmy wszystkie żagle, do bombramów włącznie. Kapitan wtedy zwykle był w świetnym humorze. Gdy żagle bezwładnie zwisały, wtedy nasz komendant przechadzał się po rufie ze zmarszczonym czołem i lepiej mu się było nie zjawiać przed nosem. [10]

Teraz stał nieopodal sternika i obserwował chłopców, którzy uwijali się przy pracach cumowniczych. Jakby robili to całe życie! To efekt ćwiczeń, których nigdy za wiele.

Na komendę pierwszego oficera – 4 łodzie jednocześnie zjeżdżają na wodę. Po chwili 32 półnagie ciała miarowo pochylają się do przodu i w tył. Instruktor podaje takt. Objeżdżamy port w jedną i drugą stronę. Krótki odpoczynek i znów słychać: „Raz – dwa –a – a”. Zaczynają boleć mięśnie. Chłopcy co raz zerkają na „Dar Pomorza”, gdzie na rei ma niebawem zawisnąć flaga „W”, oznaczająca koniec wiosłowania i powrót łodzi na statek. Wciąganie łodzi odbywa się biegiem. Jedna po drugiej wznoszą się do góry, aż wreszcie wszystkie zawisają na swych miejscach. Teraz można zapalić. Pięć minut przerwy.

Na długi wypoczynek nie ma czasu. Przed dalszą podróżą jeszcze jest wiele do zrobienia. Toteż za chwilę wioślarze już siedzą na rejach: odpruwają żagle, które mają być zmienione na nowe i mocniejsze. A reszta, odwach służbowy, myje burty. Gdzieniegdzie trzeba statek pomalować. Komendant z jednym z oficerów udał się właśnie na ląd z oficjalnymi wizytami. Jutro odbędą się rewizyty. Musimy przecież przyzwoicie wyglądać. [11]

Rutyna rejsów na szkolnych żaglowcach. Najwyżsi dostojnicy, najpiękniejsze damy, elita odwiedzanych portów zabiegała o zaproszenia na kapitańskie rauty na pokładach tych statków. Ogorzałe twarze, przenikliwie błękitne oczy, wręcz szelmowski uśmieszek na twarzach uczniów. A w ich otoczeniu ich kapitan. Promiennie uśmiechnięty, o perłowo białych zębach, kontrastujących z idealnie przyciętymi wąsami. Gdyby – mawiano – Amazonki chciały kiedykolwiek i komukolwiek ulec zniewolone siłą uroku osobistego, to bez wątpienia byliby to słuchacze Szkoły Morskiej z Polski… Ci półherosi musieli jednak niekiedy dawać upust swoim słabostkom.

Podczas postoju w Santa Cruz na Wyspach Kanaryjskich – wspominał Jordan Buss – słynnych z łagodnego klimatu i dobrych win, intendent w porozumieniu z kapitanem postanowił zaopatrzyć statek w zapas hiszpańskiego wina. Miejscowy shipchandler dostarczył na pokład kilka 50-litrowych balonów malagi i porto. W czasie transportu wina z samochodu do magazynu statkowego, w czym pomagali służbowi kandydaci, jeden balon zaginął. Komendant polecił służbowemu oficerowi zarządzić zbiórkę kandydatów, na której zostaliśmy ostro zwymyślani przez «Macaja» i ukarani… wstrzymaniem poobiednich deserów na okres pięciu dni. [12]

Oto skala… okrucieństwa Macaja. Z jakimże wyczuciem i fantazją zarazem, z jakim zrozumieniem psychiki tych młodych ludzi oceniał, karał i nagradzał ich występki. Kiedy na przykład w Szanghaju zbiegło ze statku dwóch uczniów, kapitan wpadł w furię. Jak się okazało, incydent miał miejsce podczas służby wachtowej Ładogórskiego.

Moja rozmowa z kapitanem była bardzo nieprzyjemna. Powiedział mi, że kłamię i muszę sobie uświadomić, iż popełniłem wielkie wykroczenie, niegodne marynarza, i to w chwili, gdy bezpieczeństwo statku i całej załogi spoczywało na mojej osobie. Na twarzy kapitana malowało się wielkie oburzenie i zdenerwowanie. Stałem z opuszczoną głową i nic nie mówiłem.

– Macie iść ostrzyc sobie włosy i potem zameldować się u mnie. Dostaniecie siedem dni żagielkoi, to znaczy – aresztu.

Kara była surowa. Szkoda mi było włosów, które tak ładnie podrosły od ostatnich kandydackich ostrzyżyn. Ale cóż było robić. Po ostrzyżeniu musiałem znowu zameldować się u komendanta, mimo że wolałbym maszerować prosto do żagielkoi. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem uśmiechniętą twarz kapitana.

– Ładnie wam z ostrzyżonymi włosami – powiedział. – Cofam karę aresztu – dodał po chwili. – Pamiętajcie, że zawsze trzeba mówić prawdę. Możecie odejść. [13]

Kolejny przykład „surowości Macaja” opowiada o przygodzie podczas pobytu „Daru” w Australii.

Podczas postoju w Australii – w Broome – nasz ascetyczny «Waju» wraz z piekarzem wybrali się na ląd. Statek stał na redzie, na kotwicy. (…) Wieczorem, podczas powrotu załogi zauważono, że nasz bosman i piekarz są na dobrej «bańce». (…)

Następnego dnia rozeszła się wieść po statku, że podczas snu obcięto «Wajowi» wąsy. Opowiadano, że kiedy bosman obudził się i chciał swoim zwyczajem podkręcić wąsa, ręce jego trafiły na pustkę. W lusterku zobaczył tylko jedną połówkę bujnych, długo pielęgnowanych wąsów. Rozpacz i złość szarpały bosmanem, jednak nic więcej nie mógł zrobić, jak zameldować o wszystkim kapitanowi. Nie upłynęło kilka minut, a na statku zawrzało jak w ulu. Służbowy oficer zarządził zbiórkę wszystkich na górnym pokładzie. Lęk ogarnął każdego. Domyślaliśmy się, o co chodzi. Wkrótce na pokładzie zjawił się komendant – jeszcze w szlafroku, bosman «Waju», już bez wąsów – wyglądał kilka lat młodziej, starszy oficer i oficer służbowy. Wśród zebranych panowała grobowa cisza, jak przed burzą. Pierwsze słowa komendanta brzmiały: «Kto ostrzygł bosmanowi wąsy – wystąp!» Krótkie oczekiwanie, każdy w napięciu słucha i patrzy, lecz niestety, winowajcy nie ma. Dopiero teraz «Macaj» wpadł w złość, zaczął krzyczeć po polsku i rosyjsku, wymyślał nam niesamowicie, a nawet groził, że po powrocie do Gdyni rozwiąże cały kurs, że morze będziemy już tylko oglądać przez lornetkę itp., itp. Ponieważ nikt się nie przyznał, komendant dał trzydniowy termin do namysłu i skruchy. Niestety, niczego to nie zmieniło. Sprawca pozostał dalej nieznany. Prawdopodobnie ktoś z etatowej załogi mieszkający w sąsiedztwie bosmana widział te ostrzyżyny, bo pod koniec podróży komendant znał sprawcę. Biedny kolega po powrocie statku do Gdyni za karę został skreślony z listy kandydatów.[14]

28 października zawinęli do Mindelo na Sao Vicente, wyspie należącej do grupy Wysp Zielonego Przylądka. Tu dobrze znano polską banderę. S. Kosko był tu w czasie rejsu „Lwowa” do Brazylii.

Kapitan do ostatniej chwili się wahał. Ale wiatr taki powiał, że wstąpiliśmy. (…) Postoimy tu jednak najwyżej kilkanaście godzin, bo i spieszy się i właściwie nie ma tu wiele co do roboty. Tyle, że się rozprostuje nogi, kupi trochę owoców no i pogapi na to i owo” [15]

Cena za egzotykę, za przyjemność stąpania po jakże odległej ziemi, tak niepodobnej do zaściankowych i opłotkowych zakamarków Polski była, jak na żeglarzy przystało, rutynowa: „zwinąć 25 żagli, obrasować 15 rej na trawers, wyrównać szoty i topenanty, postawić przygotowane wytyki i trapy, umyć się od głów do stóp, przebrać się, odbyć przegląd, ulokować się w szalupie, opadającej i wznoszącej się na fali o dobre półtora metra u zalewanego co chwila trapu w miarę bocznych przechyłów statku – wszystko to w 55 minut – to naprawdę rekordowa szybkość”. [16]

Kiedy w pobliżu Wysp Zielonego Przylądka „Dar” dostał się w pas ciszy, kapitan rozpoczął swoje magiczne obrzędy. Nic nie skutkowało. Wiatru nie było nawet na lekarstwo.

Pewnego dnia jeden z uczniów dostrzegł rekiny. Rozpoczęło się krwawe polowanie, opisane w polskiej literaturze marynistycznej, a także w doniesieniach prasowych ze szczególną dokładnością. Trwało ono kilka godzin, a Maciejewicz, o dziwo, nie brał w nim udziału. Nie ekscytował się rozpruwanymi brzuchami rekinów, z których wysypywały się na pokład dziesiątki małych rekiniątek, spłukiwanych wraz z krwią matki do wód oceanu.

Rekiny zniknęły, lecz my długo jeszcze patrzyliśmy w niebieską toń. Przerwał nam głos komendanta.

– Psiakrew! Za to, że nie ma wiatru, dostaniecie na obiad mięso rekina! – I tak się stało. A potem przyszedł wiatr… [17]

Mijał drugi miesiąc rejsu. Stanisław Kosko zanotował: „Czuję się dobrze, służba i robota zajmuje dużo czasu, stosunki są zupełnie niezłe. [18]

W połowie listopada dotarli do brzegów Martyniki. To tu, na osiem tygodni w 1932 roku, „Dar” znalazł miejsce na swoje letnie „leże”. Maciejewicz polubił ten akwen, wyspę, ludzi i klimat. Przed wpłynięciem do portu zwołał całą załogę. Przez wiele minut opowiadał o tym miejscu, widać było, że nie jest mu ono obojętne. Martynikę upodobał sobie także Kolumb. Nieopodal, na Haiti, w katedrze w San Domingo, znajduje się jego grób…

„Dar” wzbudzał wielkie zainteresowanie w każdym porcie. Przepiękny statek… Zanim zameldowali się przedtawiciele władz portowych lub celnicy, już wokół byli dziennikarze. [19]

Wczoraj byłem trochę w mieście, ale bardzo krótko – wieczorem. Napiłem się piwa, pośmiałem się z tutejszymi dziewczętami i właściwie mógłbym już odjechać. Ale stoimy do jutra wieczorem. Nadrobiliśmy trochę czasu dzięki dobrym wiatrom i komendant chce tę nadróbkę wykorzystać dla ćwiczeń. Jutro więc od 8.00 do 12.00 w dzień będę miał naukę wiosłowania, po obiedzie wyskoczę na brzeg po gazety (dziś podejmowaliśmy kilku reporterów) i wieczorem w drogę. [20]

Rejs przebiegał bez incydentów. Wyjąwszy próbę „ucieczki” trzech kandydatów na szalupie statkowej, którym nie podobała się ta Macajowa wersja żeglarskiej przygody. Spisek w porę odkryto i ku uciesze całej załogi, naigrywającej się ze śmiałków, którzy wręcz ośmieszyli się podjętym planem i jego realizacją, na polecenie kapitana, odesłano ich do kraju.

Gdy oddali cumy, komendant Maciejewicz wytaszczył na pokład pokaźnej wielkości balię pełną bielizny. On niczego nie potrafił robić w skrytości, bez rozmachu, licząc się z opinią. Był to znak dla całej załogi: pranie. Na Pacyfiku, gdzie o uzupełnienie zapasów słodkiej wody bardzo trudno, nie będzie sposobności do zadbania o higienę i czystość. Lała się więc woda z ulubionego „szlauchu”, pieniło się mydło, a wszyscy doskonale się bawili. Dodatkową atrakcją był Moniek, małpka kapitana, która skrzecząc, harcowała wśród olinowania. Maciejewicz zdawał się nie dostrzegać min pełnych dezaprobaty ze strony przedstawicieli starszej, zabobonnej i przesądnej grupy podoficerów i oficerów. Kiedy jednak udawało się Mońka złapać, wędrował on do kapitańskiej łazienki, gdzie wyznaczono mu miejsce bytowania na czas tego rejsu.

24 listopada. Dostaliśmy na śniadanie „grapefruit’y”, o zaletach których tyle się mówi w Warszawie; posiadają bowiem wiele witamin, leczą podobno różne choroby, ale to wszystko „podobno”, natomiast pewnym jest, bez żadnej wątpliwości, że znakomicie gaszą pragnienie swoim kwaśnym, cytrynowo-pomarańczowym sokiem. [21]

Maciejewicz był szalenie wyczulony w sprawach prowiantury. Jeszcze jako komendant „Lwowa” zaskakiwał ministerialnych urzędników swoim uporem, a nade wszystko gospodarską wiedzą na temat aprowizacji. Słał do Warszawy wielostronicowe obliczenia. Celem jego było zapewnienie chłopcom wiktu na miarę wysiłku, jaki wkładali każdego dnia w pracę na pokładzie.

Jednym z najbardziej oczekiwanych etapów rejsu było przejście przez Kanał Panamski. U jego wrót „Dar Pomorza” zalazł się 28 listopada. Jednym z pierwszych gości na pokładzie był Michał Rewkowski, rodak z Wileńszczyzny, funkcjonariusz amerykańskiej policji. Od niego kapitan Maciejewicz dowiedział się o polskim żeglarzu Władysławie Wagnerze. W 1932 roku wyruszył on na jachcie „Zjawa” w podróż dookoła świata. Jacht wytrzymał trud żeglugi do Panamy. Teraz, po roku pracy, Wagner miał nowy jacht, na którym chciał kontynuować rejs swoich marzeń. Wiedział, że „Dar Pomorza” zbliżał się do Colon. Liczył na pomoc rodaków.

Jacht jest mocny i ładny. Dwa mahoniowe maszty sięgają naszej marsa-rei. Tylko takielunek wydaje się słaby. Kapitan „Daru Pomorza” kazał zaopatrzyć stateczek w zapasy prowizji, mocne liny manilowe, kompas szalupowy, mapy morskie, locje. Zdaje się, że wyjedziemy razem na Ocean Wielki – dwa statki żaglowe pod banderą polską. [22]

Do późnej nocy uczniowie, pod kierunkiem bosmana, pracowali na jachcie Wagnera. Kapitan nieustannie zaglądał, sprawdzał i gościł żeglarza w swoim salonie. Popłynie „Zjawa” za „Darem”, na holu, zdecydował komendant, jeśli tylko zgodzą się władze lokalne. Te nie zgłosiły sprzeciwu i oba polskie statki ruszyły w stronę Pacyfiku. Tam, Wagner podziękował, wręczył kapitanowi Maciejewiczowi egzemplarz swojej książki z piękną dedykacją i niezwłocznie odbił od burty „Daru”, by nie uszkodzić swojego jachtu o burtę fregaty, coraz wyraźniej ulegającej falowaniu Oceanu Spokojnego.

Przez kilka ostatnich tygodni dokuczało im słońce. Na oceanie zrazu powitał ich wiatr i zachmurzone niebo. Ale z każdą godziną pogoda zmieniała się na tę, o której woleliby zapomnieć. Zbliżali się do równika. W kubryku rozpoczęły się przygotowania do chrztu morskiego. Tylko nikt, w tych warunkach pogodowych, nie mógł powiedzieć, kiedy ów chrzest się odbędzie? Ostatnie cztery dni szli na motorach.

– Kiedyś zapytałem ojca, czym w czasie tego wielkiego rejsu go zaskoczyłem, to o dziwo, nie powiedział, że umiejętnościami w obsłudze żagli czy inną czynnością marynarską, lecz moim ucharakteryzowaniem na dziewczynę podczas uroczystości chrztu równikowego.

 

holowanie Wagnera

Szczęśliwym zrządzeniem losu przetrwał do dziś bardzo oryginalny i chyba nie publikowany dokument – spisany na kilkunastu kartach z zeszytu – scenariusz Święta Równika, które odbyło się na „Darze” 9 grudnia 1934 r., w pobliżu Galapagos. Uroczystość rozpoczęła się, jak zawsze, wizytą Trytona, który przybył zapytać komendanta statku o zgodę na przeprowadzenie chrztu wśród tych wszystkich członków załogi, którzy pierwszy raz w życiu żeglowali wodami Oceanu Spokojnego. Kapitan Maciejewicz w pełni angażował się w wyznaczoną mu przez uczniów rolę. Wystąpił na środek pokładu i miał powiedzieć:

– Nu, chalera, to róbcie ten chrzest!

Nazajutrz komendant uczynnym ruchem ręki pomógł wejść na pokład Neptunowi i jego małżonce. W odpowiedzi usłyszał:

Cześć ci wodzu, komendancie,

Czołem wam, kapitanowie! (…)

Ciebie, nowy przewodniku

nie raz zaszczyt witać miałem

na tym statku na równiku.

O! – za chlubę ci się bierze,

że wciąż nowszych coraz ludzi

w me posesje wodne wiedziesz. [23]

Podobne panegiryczne kuplety odśpiewał Neptun pod adresem wszystkich „członków rufy”, a więc kierownictwa statku. W poprzednich rejsach komendant zawsze życzył sobie, by przedstawiono mu do ocenzurowania scenariusz uroczystości i wszystkie kuplety. Jeśli jednak któremuś z aktorów „wymknęło się” niecenzuralne słówko, Maciejewicz podskakiwał na ławce i wykrzykiwał: „Swinstwa, paskudztwa! Paszoł won!” Tym jednak razem nie dopełnił obowiązku przejrzenia tekstów. Podobno siedział z wytrzeszczonymi oczyma i tylko słuchał przyśpiewek, z których przynajmniej połowa zostałaby przez niego wcześniej zakwestionowana. Inni twierdzą, że ten oryginalny utwór zawierał prawdę i tylko prawdę o rejsie i jego uczestnikach.

Pan bezzębny piekarz, nie chciał, lecz się skusił

Do podpier… wódeczki się zmusił.

Lecz mu instruktorów zgraja bardzo miła

Za ten niecny uczynek – mordę wyłoiła! [24]

Neptun

A ocean, jakby zasłuchał się w tę rewię polskiego humoru marynarskiego. Ani wiatru, ani małej chmurki, niosącej wspomnienie orzeźwiającego chłodu…

W czasie tego przelotu – wspominał Artur Gojny – użyto wszelkich czarów, jednak z małym skutkiem. Dopiero, gdy komendant, na równiku rzucił w morze boję z polską banderą i zakorkowaną butelką z nazwą jednostki, datą i pozycją, wpisując się w ten sposób w rejestr statków Pacyfiku, sytuacja uległa wyraźnej poprawie; kilkanaście godzin później spostrzeżono na horyzoncie zarysy lądu. Był to archipelag Galapagos. [25]

– Rzucić kotwicę! – to jedna z najbardziej wyczekiwanych komend kapitana. Uczniowie skoczyli na stanowiska. „Dar” wpływał do Zatoki Rozbitków. Cóż za sceneria, jaki krajobraz i ten wrak starego żaglowca na płyciźnie dość niewielkiej w sumie zatoki.

Kilka godzin później do komendanta fregaty zgłosił się… rozbitek. Kilka mil stąd, na skalistych brzegach jednej z maleńkich wysepek archipelagu, osiadł jego piękny jacht. Siła motoru jachtu nie zdołała ściągnąć go na wodę. Pedro Aspiazu nie potrafił jednak wprost poprosić komendanta o pomoc. Żałował, że tak wspaniały motor pójdzie na dno, że wyposażenie nawigacyjne, że wszystko…

– Dwie szalupy i wyciągnąć biedaka, ot, chalera, na morzu trzeba pomagać – miał zakończyć spotkanie Maciejewicz i nie bacząc na etykietę, zostawił pana Aspiazu w salonie. Wybiegł na pokład, wydając polecenia. Nie słuchał powątpiewań, że pewnie szalupy to zbyt mała siła, że nie warto. On nie podejmował takich bezsensownych w jego opinii dyskusji, ignorował narzekania.

Cóż za wymarzona sytuacja, jaki doskonały sprawdzian! Do wioseł! Akcją dowodzić będzie porucznik Meissner! Obejrzeć jacht z każdej strony, przyjąć najkorzystniejszy wariant i… mocno nacisnąć na wiosła, wyrwać ofiarę z uścisku skał! I tak zrobili. Kadłub jednostki był jednak na tyle uszkodzony, że mimo demontażu wielu urządzeń, w tym owego wspaniałego silnika, po odholowaniu z płycizny, poszedł na dno.

Kolejnym miejscem postojowym „Daru” była słynna Zatoka Pocztowa na Florianie. To tutaj, po pokonaniu przylądka Horn przybijały statki wielorybnicze. Ich załogi zostawiały listy, które odbierały załogi jednostek zdążających z ładunkami do Europy. Urzędem pocztowym na tej bezludnej wysepce była… beczka!

chrzest

Raczyli swoją wyobraźnię wspomnieniami przeżyć Robinsona Cruzoe, spierali się, czy w miejscu takim można żyć? Niewielkie, karłowate drzewko cytrynowe, z kilkoma owocami, nie przekonało nawet najbardziej zdeklarowanych samotników. Ale pobliski gaj pomarańczy pokrzepił ich serca. Również gospodarstwo państwa Weymanów, którzy „zaaresztowali” gości. Gospodarz doskonale znał Warszawę i Łódź. Jeszcze tylko chwila spędzona w Grocie Piratów, jeszcze pożegnalna rozmowa z majorem Weymanem i trzeba wracać na statek. Kapitan Maciejewicz często wracał we wspomnieniach do tej wycieczki.

Na morzu – znów rutyna. Po atlantyckim praniu, teraz komendant zarządził wietrzenie szaf. „Dar” obwieszono całą marynarską garderobą, którą pod wpływem wilgoci zaczynał pokrywać srebrny nalot pleśni. Tuż przed świętami natomiast odbyło się wielkie polowanie. Statkowy zwierzyniec mógł już teraz konkurować z niewielkim ogrodem zoologicznym. Kapitan słynął z zamiłowania do zwierząt. Załoga „Daru” powiększyła się o dwa wielkie żółwie oceaniczne, siedem małych, dwa pelikany, jednego flaminga. W każdym odwachu wyznaczono zoologa, którego zadaniem była troska o zwierzyniec. Komendant, z Mońkiem na ramieniu, często osobiście doglądał podopiecznych. Promienny, serdeczny, wręcz dziecinny uśmiech… Aż trudno było sobie wyobrazić, że ten człowiek, za chwilę da się poznać jako bezkompromisowy i nie tolerujący żadnych dyskusji dowódca.

Galapagos

– Pewnego razu wystawiłem ojca na próbę – wspomina Konstanty Maciejewicz-junior. – Po prostu – zadekowałem się w porze porannego apelu. Ojciec natychmiast zorientował się, że mnie nie ma i krzyknął na cały głos: „Zawołajcie Maciejewicza!” A propos – nigdy inaczej nie zwracał się do mnie w obecności innych osób i na statku. Zostałem więc doprowadzony przed jego oblicze i musiałem wyjaśnić powód mojej nieobecności. W odpowiedzi usłyszałem krótkie: „Na saling!”

Był bezwzględny także wtedy, gdy uczniów ponosiła brawura podczas wykonywania czynności pokładowych. Tymczasem poszczególne wachty rywalizowały ze sobą przy zwijaniu żagli. Chłopcy skracali sobie drogę opuszczając się na pokład po padunach. Jeśli coś takiego zauważył – karał bezwzględnie. Z czasem też odstąpił od praktykowanej przez lata zasady porannych wyścigów przez saling.

Oczywiście, że wiedział, iż uczniowie są bacznymi obserwatorami jego nastrojów. Zdawał sobie też sprawę, że był człowiekiem o nader wybuchowym temperamencie. Kiedy więc podczas pobytu w Japonii otrzymał prezent – śliczny jedwabny szlafrok, odrzekł, że teraz skończą się już uczniowskie problemy związane z rozszyfrowywaniem „nastrojów starego”. Owym barometrem okazał się ten właśnie szlafrok. Można go bowiem było nosić na dwie strony”. Z jednej znajdował się śliczny, tradycyjny rysunek japońskich kwitnących drzew wiśniowych, natomiast strona druga była czarna, z wielką ilością małych białych trupich czaszek.

beczka pocztowa

Wigilia rozkleiła najmocniejszych. Choinka wystrugana przez cieślę, elektryczne lampki i wolno, z przejęciem wypowiadane przez komendanta życzenia. Każdy podchodził do Maciejewicza, łamał się opłatkiem i ściskał mu dłoń. W pewnej chwili komendant skinął i półgłosem poprosił, aby nieco osłabić te uściski, bo będzie musiał pójść na zwolnienie lekarskie. Chyba żadne ze stwierdzeń nie mogłoby w jego ustach zabrzmieć bardziej paradoksalnie. Macaj i choroba!? Nie, to wykluczone!

W noc sylwestrową uczniowie zaprezentowali kolejny program estradowy – tym razem była to „Rewia noworoczna”. Pełne dowcipnych skojarzeń teksty wywołały tym razem wiele radości na twarzy komendanta. Najbardziej podobała mu się litania, której tekst zachował w swoich pamiątkach:

Pater Noster Comendantum!

O rzadsze prania                                 – prosimy cię Panie,

O skasowanie salingu                                     ”

O zniesienie mycia pokładu                            ”

O późniejszą pobudkę                                     ”

O wino na obiad                                              ”

O zniesienie wykładów                                   ”

O mechaniczny ster                                         ”

O dłuższe wyjścia na ląd                                 ”

O krótsze brasowanie.                                     ”

O pozwolenie picia sznapsa                            ”

O skasowanie żagielkoi                                  ”

O krótsze pompowanie                                   ”

Więcej wolnego czasu                        – racz nam dać Panie,

Nowe drelichy                                                 ”

Obsługę żeńską przy stołach                           ”

Większe leguminy                                          ”

Krótsze wachty                                               ”

Częste kąpiele morskie                                   ”

Nasze pijaństwo                                  – przepuść nam Panie,

Nasze wycieczki ze statku                              ”

Nasze na wykładach spanie                            ”

Nasz pociąg do kobiet                                     ”

Nasze sprośne piosenki                                   ”

Nasze przekleństwa                                        ”

Mnóstwo kobiet na statek                   – ześlij nam Panie,

Piękne wycieczki                                            ”

Ładną pogodę bez sztormów                          ”

Spanie na wachtach                            – wybacz nam Panie,

Nieumiejętne sterowanie                                ”

Lenistwo przy pracy                                       ”

Nasze obżarstwo                                             ”

Chęć ucieczki ze statku                                   ”

Bez prześcieradeł spanie                                 ”

Wszystkie nasze prośby                      – racz wysłuchać Panie.[26]

Nowy rok powitał ich prawdziwie żeglarską pogodą. Przez kilka dni sztormowali. Silny przechył żaglowca, niespodziewane uderzenia wiatru i świadomość, że są zdani tylko na swoje umiejętności. Komendant polecił sternikom, by się przywiązali. Nie tolerował żadnej brawury.

Kiedy wiatr osłabł, okazało się, że flaming nie wytrzymał trudów żeglugi. Następnego dnia wypadł za burtę pelikan. Komendant natychmiast ogłosił alarm „Człowiek za burtą”. Nie krył oburzenia na ptaszysko. Za kilka godzin mają wpłynąć do Honolulu, a ten sobie kąpiele urządza! Chalera!

Honolulu

Pierwszymi gośćmi na pokładzie fregaty byli członkowie komitetu, zawiązanego celem przyjęcia polskiego statku na wodach hawajskich. Duszą tego komitetu był profesor miejscowego uniwersytetu pan Denzel Carr, były lektor języka japońskiego w Wyższym Studium Handlowym w Krakowie. W czasie pobytu w Polsce uzyskał magisterium na Uniwersytecie Jagiellońskim. (…) Powitał nas najczystszą polszczyzną, jakiej od dawna nie słyszeliśmy, ani od rodaków na obczyźnie, ani od żydów polskich, rozrzuconych po miastach portowych. Kapitan ściskał dłonie burmistrza miasta, prezydenta Domu Żeglarskiego, prezesa izby handlowej. Panie z komitetu włożyły wszystkim powitalne, goździkowe wieńce na szyję. Jest to prastary hawajski zwyczaj. (…) Są symbolem niezwykłej wprost gościnności hawajskiej. [27]

Spotkania, przyjęcia, gesty gubernatora, który oddał komendantowi samochód do dyspozycji, nieustanne koncerty i pokazy hawajskich tańców na pokładzie. Pięć dni w żeglarskim raju. Klimat, atmosfera miasta, jego estetyka i egzotyka znalazły wierne odbicie w dziesiątkach listów. Tak jak oni chętnie zapuszczali się w najdalsze zakątki okolicy, tak na pokładzie „Daru” nieustannie panował tłok. Maciejewicz nie krył irytacji. Jak tu pracować? A co z konserwacją? Przecież nie wypada myć pokładu, gdy tylu gości chce zwiedzić statek.

 

Macaj wieniec kwiatowy

Jedną z największych atrakcji okazały się próby pływania na desce w słynnej zatoce Waikiki. Pierwszym z chętnych był kapitan Tadeusz Meissner.

Nadlatuje bałwan potężniejszy od swych poprzedników. Kładę się na desce i zaczynam wiosłować co sił. I o dziwo – tym razem grzywacz porywa mnie i niesie w kotłującej się kurzawie piany wodnej na przestrzeni jakichś 200 m. Rozumiem teraz radość i dumę małego chłopca, któremu zazdrościłem przed chwilą. Narciarstwo – to jeden z najwspanialszych – królewski sport, jest wobec surfingu jak kłus wobec carier’a, jeśli idzie o emocję jazdy. A pierwszy udany start na narcie wodnej daje więcej radości, niż pierwsza udana Kristiania [28] w pędzie. [29]

Rano, na nabrzeżu znów tłumy. Kiedy oddano ostatnią cumę, orkiestra zagrała „Alohę”, pieśń na pożegnanie. „Dar” unoszony westchnieniami dziewcząt z nabrzeża i chłopców z pokładu, ruszył w stronę otwartego morza. Już widać było pas granatowej głębi, już wiatr zadomowił się w żaglach, już bukszpryt nurzał się w fali… Wszyscy rzucili w morze swoje lei. Żeby tu powrócić…

Wieczorem – kolejne przyjęcia. Tym razem wydane przez admirała Yarnella. Rzecznik Polaków, prof. Carr przedstawia zebranym syna komendanta polskiego żaglowca. Konstanty – junior wymienia uścisk dłoni z synem majora miasta, również słuchaczem szkoły morskiej. Potem tańce, toasty, suto zastawione stoły i sięganie po potrawy palcami. Zgodnie z hawajskim obyczajem – tu nie używa się sztućców. Zakończeniem wieczoru był dancing. W świetle księżyca, z szumem oceanu w oddali…

18 stycznia 1935 roku obrali kurs na Japonię. Miał to być najdłuższy, morski etap podróży – 41 jeden dni na oceanie.

– Tak to płyniemy do kwitnącego kraju – zakomunikował na porannym apelu komendant. Dalszego ciągu jego przemówienia łatwo się było domyślić. – Tak i nasz statek musi być kwitnący jak tam przypłyniemy.

Wysiłek, skierowany ku doprowadzeniu statku do pierwszorzędnego wyglądu, nie przeszkadza bynajmniej w częstym ćwiczeniu wszelkiego rodzaju alarmów. Ponieważ nie może na tym ucierpieć wyszkolenie uczniów, trzeba jeszcze bardziej zredukować czas wolny od zajęć. A rzeczywiście jest go mało. Mniej niż w jakiejkolwiek innej szkole, czy na jakimkolwiek innym statku: 3 godziny wykładów, pranie ubrań roboczych, hamaków i bielizny, reperacja tego wszystkiego, lektura obowiązkowa, słówka angielskie, alarmy, w niedzielę odczyty i przeglądy – wszystko to w godzinach pozasłużbowych po ośmiu godzinach wachty. [30]

honolulu daily

A wokół delfiny, nieco dalej wieloryby, i te cudowne zachody słońca, i przestrzeń oceanu. Ktoś pisze list, tam grają w szachy, tu grupa atletów siłuje się na ręce. Za godzinę zawisną na stelingach i od strony zewnętrznej będą malować burty żaglowca. Lecz tylko parę minut.

– Wstała kotwica – melduje na rufę oficer, stojący na baku.

Wkrótce zaś potem:

– Czysta kotwica – (co znaczy, że łańcuch nie jest zaplątany).

– Małą naprzód, ster lewo na burtę – pada rozkaz komendanta.

Statek zwraca się w lewo i bierze kurs na południe.

Nowa komenda: – Prosto ster, motor całą naprzód. [31]

„Dar” pospiesznie oddalał się z redy należącej do pobliskiej fortecy. Kotwiczenie w tym miejscu jest zabronione.

Już w porcie, zanim na pokład weszli dziennikarze z gołębiami pocztowymi, które dostarczały do redakcji relacje, błony filmowe, przybył kapitan żandarmerii. Niezwykle wylewnie się kłaniając i przepraszając, stwierdził niedwuznacznie, iż komendant Maciejewicz oraz jego załoga to bez wątpienia… szpiedzy. Dlaczego bowiem zatrzymali się w miejscu absolutnie zabronionym? Poirytowany kapitan polskiego statku ruszył do salonu. Japończyk, nie przestając się kłaniać, podążył za nim. Na stole rozłożono mapy.

praca na stenlinkach

– A gdzie, chalera, jest tu napisane, że nie wolno stawać na kotwicy? Nu? – wykrzykiwał, patrząc z góry na szefa miejscowej policji.

Z pomocą kapitanowi przybył ambasador Mościcki oraz attache wojskowy w Tokio, mjr Przybylski. W tym czasie trwało cumowanie żaglowca. Wobec silnego, przeciwnego wiatru, chłopcy musieli wycisnąć z siebie siódme poty, by dociągnąć „Dar” do nabrzeża. Jeszcze trzymali w rękach liny, jeszcze zapierali się bosymi stopami o pokład, gdy zostali spadł na nich grad pudełek z zapałkami. Każde z nich było reklamą hotelu, restauracji, klubu.

Program pobytu w Japonii był przygotowany z niezwykłą wprost starannością. Dziesiątki wycieczek, spotkań, przyjęć.

– No, tak i my musimy przede wszystkim zadbać o nasz statek. Nie dokończyli my malować burty? A no to i dokończymy! – spokojnie, lecz stanowczo zawyrokował komendant. – Statek – najważniejszy!

dziennikrz

Tym bardziej, że był to pierwszy polski statek, który przypłynął do Japonii. Wrażenia z Hawajów ustępują wobec kolorytu i egzotyki Japonii. Polacy zostali osaczeni przez drobnych handlarzy i rzemieślników. Na pokładzie rozłożyli się oni ze swoimi kramikami. Przy burcie ustawiono ambulans dentystyczny. Jedna z najsympatyczniejszych anegdot opowiada o oficerze, który dał krawcowi stary surdut, by ten uszył mu nowy, na wzór zniszczonego. Po dwóch dniach na pokładzie zjawił się rozpromieniony krawiec. W jednej ręce trzymał stary surdut, a w drugiej – nowy. Zniecierpliwiony, oczekiwał na pochwałę i sowite wynagrodzenie, bo wykonał swoją pracę najdokładniej jak potrafił. Cała jego rodzina tarła rękawy i poły nowego surduta, by upodobniły się do wzoru, jaki otrzymał od zleceniodawcy.

9 marca „Dar” opuścił Yokohamę i ruszył do Osaki. Oszołomieni wrażeniami, rozgorączkowani, wracali do codziennych zajęć. Mroźny wiatr studził rozgorączkowane jeszcze oczy, pełne egzotycznych obrazów.

– Przygotować dolne sztagżagle do postawienia!

japonska prasa

Z tonu głosu kapitana od razu wywnioskowali, że nie jest to zwykła, rutynowa komenda. Od kilku dni, jeśli wracali do rozmów o żegludze, najczęściej mówili o tajfunie szalejącym na pobliskich wodach. Siła wiatru stale wzrastała. Coraz bardziej też dryfowali. Zapadająca ciemność ustępowała miejsca falom, które nieustannie przelewały się przez pokład. I ten świst wiatru… Wracać? Schować się, zejść z drogi żywiołowi?

Jeden z uczniów wyluzował niewłaściwą linę. Gdy się zorientował, gdy zauważyli tę pomyłkę inni – było już za późno. Wiatr rzucił się na uwolnione płótnisko.

Usłyszeli wielki huk, jakby z trzech armat ktoś wystrzelił i ujrzeli jak żagiel wyrwany z lików, 35 metrów kwadratowych płótna, poszybował nad ich głowami wprost w otwierającą się paszczę wielkiej fali. „Dar” położył się na bok, fala przelała się przez jego pokład. Natychmiast nowa komenda. Rozciągnąć liny, by trzymając się ich, można było przemieszczać się po szkafucie! Inni, mimo ciemności, przy wsparciu jednego reflektora zaczęli usuwać pozostałości po zerwanym żaglu i szykować zapasowy, choć o wiele słabszy od poprzedniego.

Ciężkie, duże krople deszczu pędzą zupełnie poziomo, sieką boleśnie twarz i ręce, bombardują nadbudówki, przeciskają się przez wszystkie szczeliny drzewna. W kajucie nawigacyjnej jest wody po kostki. (…) Z südwestki oficera wykreślającego pozycję, ścieka na mapę struga, którą co chwila trzeba wycierać ręcznikiem. [32]

Jak długo to potrwa? Czy strach jest dostateczną motywacją do pracy? Czy w ogóle jest czas, by się bać? Maciejewicz ani na chwilę nie zszedł pod pokład. Nieustannie przemierzał go we wszystkich kierunkach. Tak, mocniej zszywaj! – wołał. I już pomagał drugiej grupie. Zaprzyj się! Ta chalera nie do tańca cię zaprasza. To sztorm! – wykrzykiwał prosto w ucho innemu z uczniów.

xxxx woda wlewa sie na poklad

W dziesięć minut później płachta o powierzchni 30 m kwadratowych zatarga wątłą stengą, grożąc jej w każdej chwili złamaniem. I teraz trzeba albo żagiel poświęcić zupełnie i odciąć go, albo go zwinąć. I w jednym i w drugim wypadku trzeba iść wysoko na reję i pracować w ciemnościach. Statek kołysze się na każdą burtę do 350, czasem do 400. W ciągu 5 sekund szczyt masztu, którego wysokość wynosi 45 m nad poziom wody, zatacza łuk 80-cio stopniowy. Jaka jest szybkość postępowa człowieka, będącego wysoko na rei? Jaki jest jego moment bezwładności, gdy statek, osiągnąwszy krańcowe położenie przechyłu zatrzymuje się na ułamek sekundy i zaczyna wracać do równowagi, by przeleciawszy przez położenie pionowe, położyć się na drugą burtę? A przecież marynarz na rei musi mieć ręce do pracy, nie tylko po to, by się trzymać… [33]

Całą noc trwali na posterunkach. I drugą, i trzecią. 10 marca, tuż przed świtem poczuli, że napięcie w mięśniach słabnie, że morze też jakby wyczuwając nadejście nowego dnia, korzyło się przed nim, powściągało fale. Lecz to była tylko gra pozorów. W samo południe otrzymali najsilniejsze ciosy.

po tajfunie

Ulewa gradowa raniła do krwi ręce i twarze. Fregata niemal leżała na lewej burcie. Tajfun ze wszystkich sił chciał wepchnąć ją pod wodę. Nagle ryknął ze złością i odstąpił od statku. „Dar” podniósł się nieco, lecz popychany resztką furii nadal gnał przed siebie jak oszalały.

Kapitan cały czas jest na pokładzie, pozwalając sobie na krótką, niespokojną i niewygodną drzemkę tylko od czasu do czasu. Gdy z wtuloną w kołnierz płaszcza głową siedzi w nawigacyjnej, staramy się stąpać na palcach, jakby normalny chód mógł go w tym świście i huku obudzić. [34]

Jak na taki sztorm, zniszczeń niezbyt wiele. Podczas apelu unikano zbędnych słów. Trzeba wszystko naprawić. To jasne. Jutro Osaka.

Trzy dni wizyt, zwiedzanie szkoły morskiej, muzeów i wystaw. Spotkanie z grupą zakonników i pamiątkowe zdjęcie. Obok kapitana Maciejewicza – św. Maksymilian Kolbe.

I dalej, w morze, do Nagasaki, najstarszego portu w Japonii, gdzie doszło do jakże wzruszającego spotkania z trzema polskimi mnichami. Stamtąd do Szanghaju. Do Hongkongu. Do Singapuru. Dziesiątki artykułów, wywiadów, zdjęć. Niemal na każdym – komendant polskiego statku, Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz.

ojciec Kolbe

28 kwietnia wpłynęli do Batawii. Przed dwoma tygodniami rozpoczął tam pracę polski konsulat. Wizyta „Daru” miała wesprzeć promocję Polski na tych odległych wyspach.

O 05.00 po południu przyszliśmy tu z Singapuru. Droga była piękna, ale bardzo trudna, gdyż prowadziła przez prawdziwy labirynt wysp i wysepek, a tylko przez kilkanaście godzin otwartym morzem. Na dobitkę zachorował na grypę kapitan. Więc radziliśmy sami, i jak widać nieźle. Prawie cały czas na motorze, ale wiatru prawie za grosz nie było. [35]

Ogród botaniczny, wodospady, kąpiele, plantacje herbaty i wszędzie – Polacy. „Dar” ściągał ich do portu z najdalszych zakątków odwiedzanych krajów. Pod względem propagandy polonijnej – wyprawa miała kapitalne znaczenie. Polacy wszędzie na świecie zajmowali eksponowane stanowiska. Panie były żonami wybitnych i dostojnych obywateli. Panowie doskonale czuli się w prowadzeniu najrozmaitszych interesów. Ale wszyscy nie potrafili ukryć łez na widok polskich barw narodowych. Kapitan Maciejewicz doskonale wyczuwał te emocje, rozładowywał napięcia. Żart, anegdota, barwna opowieść. A najlepiej będzie, jeśli przejdziemy się po statku. Nie czekając na zgodę, ruszał przodem i gestykulując opowiadał, objaśniał, demonstrował. Przy trapie każdy z gości żegnał się z nim najbardziej wylewnie. Dusza, nie człowiek, chalera…

Kiedy kilka dni później, w Australii, jeden z uczniów nie powrócił na pokład z wycieczki na ląd, kapitan przeciął wszystkie domysły i podejrzenia:

– W Hongkongu chciał uciec, zarabiać, żeby pomóc ojcu. Ale teraz? Tutaj miałby uciekać? To bzdura jedna, chalera. Jak mógł uciec? Kto ucieka w koszuli tylko, w spodniach, no i… w , no, w .. pantoflach, chaliera. Może zasłabł, albo się zgubił, a już na pewno śpi malczyk pod jakimś krzaczkiem. Taż tak go zostawić nie można, chalera.

mysliwy

Po południu dwudziestu marynarzy znów popłynęło na ląd. Wkrótce miejscowy policjant doprowadził „zgubę” przed oblicze kapitana. O czym rozmawiali? Kroniki milczą. Dość na tym, że chłopiec już w żadnym porcie nie schodził na ląd. Kiedy jednak kapitan otrzymał list od jego ojca, dementujący wszystkie opowieści syna o biedzie i chorobie w rodzinie, kapitan nie mógł wystawić mu pozytywnej opinii po rejsie. Kłamczuch, chalera, to i marynarzem nie będzie!

Następnego dnia Maciejewicz i kilku oficerów wybrało się na polowanie. Łowy to jedna z pasji kapitana. W czasie jego nieobecności, ale za jego zgodą, na „Dar” przypłynęło łodziami siedemdziesięciu gości. Tańce, bufet, śmiech. Nagle – okrzyk: raja za burtą! Porucznik Gorazdowski[36] chwycił karabin. Strzał, drugi. Dwie raje zanurzyły się, lecz po chwili wypłynęły na powierzchnię. Po południu dwie grupy myśliwych podziwiały trofea.

12 maja ruszyli na wody Oceanu Indyjskiego. Cóż to była za żegluga! Średni dobowy przelot tylko pod żaglami – to 194 mile.

„Przez cały ostatni tydzień maja, w ciągu którego przebyliśmy1400 mil i prawie wszystkie pozostałe dni do Mauritiusa mieliśmy niebo zachmurzone, deszcze i przeciągające znienacka szkwały. Fala sięgała nieraz do siedmiu metrów, więc kołysaliśmy się w obrzydliwy sposób. Dość wspomnieć, że pochylenia statku ponad trzydzieści stopni wcale nie należały do rzadkości.” [37]

Zaszli na Mauritius, poczym pognali do Durbanu. Płynęli w silnym sztormie, który zerwał jedną z szalup. Nie udało się jej uratować. Taki los był jej sądzony, komentowano, wszak została kupiona w piątek, trzynastego.

W Durbanie zwiedzali fabrykę tranu i nabrzeże wielorybnicze. Wielkie cielska, potężne płetwy. Każdy chciał się na ich tle sfotografować.

Gdy ruszyli na kolejny etap – z salonu kapitańskiego dobiegały dźwięki muzyki. Kapitan kupił nowy odbiornik radiowy. Ponoć Warszawa nadaje audycje dla „Daru Pomorza”! Być może… Ale niech gra! Gramofon i płyty, które ze sobą zabrali, odtwarzali po tysiąc razy! Maciejewicz lubił muzykę.

wielorybnictwa

Przed pożegnaniem Oceanu Indyjskiego, kapitan zarządził przeprowadzenie wielu zmian i napraw. Warunki atlantyckie, szczególnie po minięciu Przylądka Dobrej Nadziei wymagają innych żagli, wzmocnienia całego takielunku, szczególnie wymiany wielu lin, osłabionych sztormami u wybrzeży japońskich i chińskich, przesunięcia balastu w taki sposób, aby dociążyć rufę. Maciejewicz nie posiadał się z radości. Żadnych wizyt, żadnych delegacji, a każdą chwilę można poświęcić statkowi. Patrzył jak zbijali rdzę, pokrywali oczyszczone miejsca minią. Potem wciągał głęboko zapach farby, przywracającej burtom ich śnieżną czystość.

Na Świętej Helenie, oczywiście, byli pod ważeniem pamiątek po Napoleonie.

Głębokie wrażenie sprawia sypialnia, w której zmarł cesarz. Krótkie, tandetne łóżko z siennikiem, pokryte zwykłym, tanim kocem. Uderza ubóstwo tego sprzętu, zbyt ubogiego nawet w tym skromnym otoczeniu. [38]

Następnego dnia delegacja oficerów i uczniów odwiedziła grób cesarza. Przemówienia, chwila ciszy, refleksje na temat wspólnych kart historii. Chłopcy zasadzili araukarię oraz pozostawili pamiątkową mosiężną tabliczkę.

„Dar Pomorza” nie tylko zewnętrznym swym wyglądem wzbudza ogólny podziw. Jego wewnętrzne urządzenia, czyste, przestronne, jasne i celowo rozplanowane, znajdują pełne uznanie przedstawicieli wszelkich spotykanych narodowości. Szczególną niespodzianką jest zawsze salon kapitana, gdzie rewanżujemy się herbatką lub podwieczorkiem. Goście z Wyspy Św. Heleny chętnie zostaliby do wieczora, lecz dzwonek dyżurnego sygnalizuje odjazd na ląd ostatniej łodzi po wracających uczniów. Zaraz potem będzie kolacja i ruszamy dalej. [39]

Trzeci raz w tej podróży przecinali równik. Zgodnie z tradycją z brazylijskiego rejsu „Lwowa”, na pokładzie zorganizowano zawody sportowe. Ileż emocji wzbudzały zmagania bokserskie! Silne falowanie oceanu powodowało, że ciosy nie zawsze trafiały w miejsca obrane przez atakującego. Wieczorem, zmęczeni i ubawieni, położyli się na pokładzie, zafascynowani rozgwieżdżonym niebem i obserwowali zaćmienie księżyca.

wyspa wniebowstapienia

Spokojnie śpi kapitan, na pokładzie drzemie wolny od obowiązków odwach. Tok myśli i równomierne kroki dyżurnego oficera przerywa tylko co pół godziny okrętowy dzwon i okrzyk z dziobu: Światła się palą”. Wtedy przystaje i przez złożone przy ustach dłonie rzuca krótkie: „Dobra!”. W taką noc można zostawić więcej żagli, a więc i szybkość ma się większą. [40]

Po kilkunastogodzinnym postoju u brzegów Wyspy Wniebowstąpienia, gdzie z najwyższego wzniesienia, góry Green Mountain rozciąga się jeden z najbardziej niezwykłych widoków na morze, popłynęli w stronę równika. Pasat o niezwykle równej sile pozwalał pokonywać dziennie po 200 mil! 28 lipca 1935 roku zamknęli wokółziemską pętlę.

Wielki rejs dobiegał końca. Komendant wracał do Gdyni, do nabrzeża przy Dworcu Morskim w Gdyni, w poczuciu spełnionych marzeń. Był jednak zmęczony. Od dnia, w którym pierwszy raz wydał z mostka fregaty komendę nakazującą odbicie od nabrzeża, spędził na tym żaglowcu łącznie ponad trzy lata.

Dar zowu w Gdyni

– Lubiłem obserwować ojca, kiedy witał się z nami wracając z rejsów. Teraz – byliśmy witani w sposób, jakiego nigdy jeszcze nie oglądałem. Tysiące ludzi na nabrzeżu, kwiaty, przemówienia, łzy radości. Ojciec, choć nadzwyczajny służbista, wypatrywał na nabrzeżu mamy. Zresztą ja też. Potem wszyscy płakaliśmy.

– Ja z siostrą – mówił Olgierd Maciejewicz – byliśmy tak stęsknieni, że nie puszczaliśmy ojcowskich rękawów. W domu przez wiele godzin siedzieliśmy na jego kolanach i wsłuchiwaliśmy się w każde jego słowo. W następnych dniach z niecierpliwością oczekiwaliśmy na jego powrót. I zaczynały się opowieści. Ojciec znosił przywiezione z wyprawy pamiątki, o każdej coś opowiadał. Kiedy chciał, abyśmy dali mu chwilę spokoju, to pytał, które z nas ma… przewinąć. Dowiedzieliśmy się wówczas, że kiedy byliśmy niemowlakami, to uwielbiał tę czynność. Często też kąpał nas.

Rejs „Daru Pomorza” dookoła świata obrósł już w legendę. Jego uczestnicy przez wiele lat należeli do polskiej „elity morskiej”. Oczywiście, że był to powód do dumy. Ale każdy, kiedy przyszło mu oceniać znaczenie tej wyprawy w morskich doświadczeniach ich całego życia, mówił – używając jedynie nieco innych słów – że ów rejs to „ostateczny szlif charakteru zapewniający powodzenie, a może i szczęście na całe życie”. Zawsze też dodawali – to zasługa niezrównanego Macaja!

11 listopada 1935 r., doręczono kapitanowi list:

Do Pana Konstantego Matyjewicza-Maciejewicza, kapitana statku szkolnego w Gdyni. Stwierdzam, że Prezydent Rzeczypospolitej dnia 11 listopada 1935 r., nadał Panu odznaki Kawalera IV kl. (Krzyża Oficerskiego) orderu «Odrodzenia Polski». Podpisał – Kanclerz Orderu «Odrodzenia Polski». [41] 

po powrocie z petli

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze