Rozdział piętnasty

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

W kwietniu 1953 roku ministerstwo ponowiło propozycję przyjęcia przez kapitana żaglowca „Zew Morza”. Maciejewicz w gruncie rzeczy bardzo się ucieszył.

– Jakby urodził się na nowo! – wspomina Konstanty Maciejewicz – junior. – Już to zaczynał układać plany rejsów, już rozpisywał harmonogram codziennych zajęć dla słuchaczy – odzyskał równowagę. Zamęczał nas tym ciągłym mówieniem o „Zewie”.

1 maja 1953 r., Maciejewicz pożegnał się z Technikum Morskim Nawigacyjnym i przeszedł do pracy na „Zew Morza” jako jego komendant. Żaglowiec przebywał wówczas w stoczni, gdzie dobiegały końca prace remontowe i wyposażeniowe. 15 maja zostali zaokrętowani na nim uczniowie, ale – jak pisze o tym kapitan Maciejewicz w sprawozdaniu po zakończeniu kampanii letniej – „Zew” nie mógł wyjść w morze, bowiem najważniejsze prace – przy żaglach i olinowaniu – nie zostały jeszcze wykonane. Zadbał więc o „pozytywne wykorzystanie czasu”. Chłopcy zwiedzali statki w porcie, byli na pochylniach w stoczni, obserwowali wodowanie kadłuba i wprowadzenie statku do doku. Później – przez wiele godzin osobiście nadzorował ćwiczenia przy żaglach i olinowaniu. Nakazywał też – tradycyjnym zwyczajem – opuszczanie szalup i naukę wiosłowania. Codziennie sprawdzał dzienniczki praktyk. W materiałach przesyłanych do szkoły formułował uwagi dotyczące programu praktycznego przygotowywania młodych ludzi do marynarskiego zawodu. I nie byłby sobą, gdyby na pierwszym miejscu nie umieszczał spostrzeżeń dotyczących wyrabiania wręcz perfekcji przy obsłudze takielunku oraz umiejętności pływania szalupami. Od tego – mawiał – zależeć może w przyszłości wasze życie!

Korzystałem z kilku okazji – pisał kapitan w sprawozdaniu – i w portach Gdyni, i Szczecina kazałem wynosić pościel, urządzałem generalne sprzątanie pomieszczeń uczniowskich, wyznaczałem przymusowe godziny prania drelichów, zabrałem w tym celu z Technikum Morskiego Nawigacyjnego kocioł, który ustawiono na lądzie, w nim wygotowywano brudne drelichy. Zmuszano uczniów do pełnego wykorzystywania bielizny pościelowej. Żeby unikać prania bielizny pościelowej, uczniowie chowają prześcieradła pod poduszki i unikają spania na nich. Z tym prowadziłem zdecydowaną walkę. [1]

Kiedy wypłynęli, statek został niespodziewanie zatrzymany przez służbę graniczną. Oficer Wojsk Ochrony Pogranicza poinformował kapitana Maciejewicza, że kucharz zaokrętowany na tę podróż musi zejść z pokładu.

Uczeń, który zgłosił się, że umie gotować, umiał gotować w stopniu minimalnym, do tego chorował na morzu i na morzu nie mógł znosić zapachów kuchennych. Drugi oficer (…) i inni dobrowolnie próbowali wtedy coś sporządzić. [2]

Kampanie letnie 1953, 1954 i 1955 „Zew Morza”, dowodzony przez Maciejewicza spędzał na bałtyckich wodach. Organizowano rejsy wzdłuż wybrzeża z odwiedzaniem tamtejszych portów. Podróże na żaglowcu były dla kapitana namiastką i wspomnieniem dawnych lat. Pracował teraz w Polskim Rejestrze Statków jako inspektor i tylko w czasie wakacji był urlopowany oraz oddelegowywany na „Zew”. [3] Nie ucichły jednak zakulisowe knowania wokół jego osoby. Przykładem – wielokrotne pytania różnych instytucji, słane pod adresem Technikum Morskiego Nawigacyjnego o opinię na temat kapitana. Z czasem, w szkole wypracowano jednobrzmiącą formułę:

„Wieloletnia praktyka i doświadczenie w wychowywaniu młodzieży morskiej. Wybitny fachowiec w sprawach morskich. Olbrzymia wiedza z zakresu morskiego i gruntowne poznanie zawodu. Dobry i lubiany przez młodzież wychowawca. Bezpartyjny – swoim stosunkiem do obecnej rzeczywistości i zapałem do pracy oraz zawsze właściwie zajmowanym stanowiskiem w sprawach społeczno-politycznych wykazał duże wyrobienie polityczne. Pod względem moralno-etycznym nie budził zastrzeżeń”.

Dopiero w 1956 r., jesienią, kiedy „Zew” powrócił z morza już pod innym kapitanem, Maciejewicz w jednym z pism dla Rady Zakładowej PŻM napisał:

Praca w szkole stała się dla mnie, człowieka bezpartyjnego, tak ciężką moralnie, że pragnąłem przejścia do innej pracy. (…) Jednocześnie nadmieniam, że proponowano mi «synekurę» – jakąś posadę przy Szkole Morskiej w Gdyni, ale nie zgodziłem się, ponieważ nie miałem i nie mam zamiaru opuszczać Szczecina. 

– Przedziwne czasy – mówi dyrektor ówczesnego Technikum Eksploatacji Żeglugi i Portów, Kazimierz Machaj. – I przedziwni ludzie. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że samochód, który zatrzymał się właśnie przed moim domem, odwiezie mnie w mniej lub bardziej znanym kierunku. Maciejewicz też tego się obawiał. Jako że nasze szkoły sąsiadowały ze sobą, a poza tym mieliśmy obok formalnych także wiele niezawodowych kontaktów – rozmawialiśmy o tych kwestiach. O szpiclowaniu, skarżeniu, podżeganiu, o naszej bezsilności wobec kilku krzykaczy i figurantów, którzy z wiedzą i pedagogiką mieli najmniej wspólnego. Pamiętam, jak w ostatnich miesiącach pracy Maciejewicz podchodził do mnie i nie kryjąc się, stwierdzał: „Panie, trzeba rozpędzić tę klikę”. Jestem pewny, że i uczniowie słyszeli opinie dyrektora. Zdarzyło się kiedyś, że jeden z pseudowykładowców, który tłumaczył zjawisko obcisłych i przykrótkich spodni męskich, popularnych w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, przekonywał uczniów, że jest to wynik biedy, jaką cierpią tamtejsi robotnicy i chłopi. Wyzysk kapitału uniemożliwia im nawet kupno przyzwoitych spodni. Otóż tego uświadomionego najbardziej z nas wszystkich wychowawcę uczniowie dopadli w jakiejś bramie i po prostu pobili. Maciejewicz oburzył się. Ale nie na uczniów. Na nas, na starych i doświadczonych. To my – jego zdaniem – powinniśmy zrobić to, w czym wyręczyli nas podopieczni!

W 1957 roku, kapitan Maciejewicz stanął przed sądem. Bronił swoich wychowanków, którzy ośmielili się na łamach tygodnika „Ziemia i Morze” uzasadnić słuszność decyzji komisji weryfikacyjnej, pozbawiającej Karola Jastrzębskiego prawa do wykonywania zawodu marynarza. Tego słynnego działacza, aktywisty, który przez niektórych kolegów ciągle uważany jest za godnego dowódcę pocztu sztandarowego Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie. Jastrzębski poczuł się obrażony treścią listów skierowanych do redakcji tygodnika, ukazujących jego donosicielstwo, cwaniactwo i szykanowanie innych uczniów szkoły. Przed Sądem Powiatowym w Szczecinie stanęła grupa autorów korespondencji opublikowanych przez redakcję gazety. Ich adwokat, mec. Roman Łyczywek odpowiadał na akt oskarżenia.

Oskarżeni stoją na stanowisku, że ogłaszając tę korespondencję działali w interesie publicznym gotowi są przeprowadzić dowód prawdy na twierdzenia zawarte w powołanych listach do Redakcji i „Korespondencjach”.

W związku z powyższym oskarżeni ofiarowują następujące dowody:

  1. na okoliczność, że osk. pryw. Jastrzębski będąc słuchaczem Państwowej Szkoły Morskiej zorganizował system donosicielstwa w środowisku Szkoły. (…)

  2. na okoliczność, że osk. pryw. Jastrzębski stworzył system dyktatury osobistej w PSM określany popularnie dzisiaj systemem rządów „dzierżymordy”. (…)

  3. na okoliczność, że w niewątpliwym związku z działalnością osk. pryw. pod pkt. 1 i pkt. 2 niniejszego wniosku duży procent słuchaczy PSM nie otrzymał prawa pływania. (…)

  4. na okoliczność, że osk. pryw. Jastrzębski wykazywał się szczególnie niskimi kwalifikacjami fachowymi jako uczeń, że zyskiwanie przez niego pozytywnych ocen przy egzaminach było rezultatem interwencji w stosunku do personelu nauczycielskiego, że egzamin dyplomowy pisemny zdał osk. pryw. posługując się tekstem wymuszonym przez niego od innego absolwenta szkoły, że wreszcie w praktyce swojej nawigacyjnej, wykazał osk. pryw. kompromitujące go, jako oficera Marynarki Handlowej braki. (…)

  5. Wnoszę o dopuszczenie dowodu ze świadka, Edmunda J. (skreśl. M. K.), zam. w Bochni dla ustalenia okoliczności, że osk. pryw. system donosicielstwa i brutalnego wykorzystywania swojej władzy i wpływów stosował również w odniesieniu do najbliższych członków rodziny, w związku z czym św. Edmund J. wyparł się osk. pryw. jako brata.

  6. św. Macka Aleksandra (…), św. Eliasza Kazimierza (…) dla ustalenia okoliczności, że stosując metodę donosicielstwa i szkalującą obu świadków, osk. pryw. przedstawiał udział św. Macka w przyjęciu imieninowym u św. Eliasza jako kontakty szpiegowskie i nawiązywanie współpracy z obcymi agenturami oraz żądał w związku z tym usunięcia św. Macka z PSM. [4]

To nie był jego świat. Nie potrafił nawigować przez te morza zawiści i nieuczciwości. Kiedy po zwycięstwie Rewolucji Październikowej stawał przed proletariacką, marynarską komisją, decydującą o losach byłych oficerów carskiej foty, nie miał powodów do obaw. Marynarze jednogłośnie wybrali go na swojego dowódcę. Że obcy klasowo? Ale marynarz szczery i sprawiedliwy. I fachowiec!

Rozgoryczenie po zwolnieniu go ze szkoły, a później ze stanowiska kapitana „Zewu Morza”, było tak wielkie, że Maciejewicz zamknął się w sobie, unikał spotkań, nie korzystał z zaproszeń towarzyskich. Nawet nie jeździł już motorem i rzadziej grywał w brydża. Z czasem natura przezwyciężyła stan depresji. Widywano go, jak przez wiele godzin spacerował Wałami Chrobrego, zapuszczał się na aleję Piastów, przychodził do Szkoły Morskiej, którą w latach pięćdziesiątych reaktywowano w Szczecinie. Najpierw w mundurze, a później już w ubraniu cywilnym „czatował” na dawnych znajomych.

– Były to niezapomniane rozmowy – mówi K. Machaj. – Kapitan odprowadzał mnie pod dom, pozwalał na kłopotliwe nawet pytania, otwierał duszę, lecz zawsze pytał – a co tam w szkole? Kiedy podchodziliśmy do furtki mojego ogrodu, zazwyczaj proponowałem, że podprowadzę go do przystanku tramwajowego. Godził się z radością, a ja wiedziałem, że w chwili gdy tam dojdziemy, „Macaj” ujmie mnie pod rękę i znów odprowadzi do domu.

Koniec lat pięćdziesiątych – to okres wytężonej pracy kapitana w Polskim Rejestrze Statków. Jak wspominają jego ówcześni współpracownicy – żartowano sobie z Macaja twierdząc, że będzie prawie bezrobotnym inspektorem, ponieważ zna się tylko na statkach żaglowych, a tych jest tak niewiele. Tymczasem okazało się, że Maciejewicz doskonale orientował się w sprawach techniki okrętowej, śledził wszystkie nowinki światowe, był obeznany z tajnikami najnowszych konstrukcji. Największym zaskoczeniem dla wszystkich była jego niezwykle szeroka wiedza związana z siłowniami okrętowymi. Kiedy przychodził na statek, biegł najpierw do maszynowni. Swoim zwyczajem nawyklinał mechanikom, że brudasy, że nie potrafią utrzymać właściwego porządku i czystości, a później studiował zapisy w księgach, własnoręcznie sprawdzał zawory, dokręcał śruby, mankietem marynarki przecierał szybki wskaźników. Kiedy trzeba było sprawdzić trudno dostępne partie kadłuba, młodzi koledzy próbowali wyręczać kapitana. Ten szybko zorientował się w ich uprzejmości i każdego rugał w sobie właściwy sposób udowadniając, że jeszcze nie jest fajtłapą.

Jesienią 1962 r., czterdzieści lat od chwili, gdy kapitan Maciejewicz podjął służbę pod polską banderą, ukazał się w „Tygodniku Morskim” artykuł Eugeniusza Wasilewskiego. To uczniowskie wspomnienie lat spędzonych z mistrzem na „Lwowie” miało głębszy sens. Maciejewicz, mimo sędziwego już wieku, nic nie stracił z kapitańskiej dumy. Pracował w PRS, bo musiał. Dla chleba. Eugeniusz Wasilewski pisał:

Zadziwiał nas wszystkich zawsze swoim kunsztem żeglarskim i niesłychanym «nosem» w nieprzewidzianych, a niejednokrotnie groźnych sytuacjach żaglowcowej nawigacji.

Siedzi dzisiaj zgarbiony w Polskim Rejestrze Statków i przebąkuje o odpoczynku. Tylko problem: za ile? Wychowawca prawie wszystkich pokoleń polskich kapitanów nie ma nic własnego. Znamy go wszyscy jak w zniszczonym garniturku i byle jakim płaszczyku egzekwuje kłótliwie wymogi Polskiego Lloyda na nowo budowanych statkach, jak egzekwował sumiennie przelaną w młode, szumiące wiatrem głowy całą swoją rzetelną żeglarską wiedzę przy egzaminach na oficerów wszystkich stopni w Polskiej Marynarce Handlowej.

A może to wspomnienie przypomni komu trzeba, że nie wszystkich należy mierzyć tą samą szczupłą emerytalną miarką, że spod tej miarki wystają gdzieniegdzie nogi (jeżeli miał chody), a gdzieniegdzie – nie chroniona głowa.118

O trudnej sytuacji materialnej kapitana[5] dowiedział się Tadeusz Meissner, ówczesny poseł na Sejm. Pomógł swemu wychowawcy w uzyskaniu specjalnych świadczeń emerytalnych. Również szkoła poczuła się do obowiązku wspierania swego twórcy. Powoływano więc kapitana na przewodniczącego komisji egzaminacyjnych, zapraszano na posiedzenia zespołów zatwierdzających morskie dyplomy oficerskie.

Tymczasem, w pierwszym numerze tygodnika z wybrzeża „7-my Głos Tygodnia” z listopada 1962 r., ukazała się relacja pióra Jana Leguta:

W szczecińskim klubie NOT odbywa się towarzyski wieczorek pożegnalny, wydany przez pracowników Polskiego Rejestru Statków na cześć kpt. Konstantego Maciejewicza, który odchodzi na emeryturę.

Przemówienia, kwiaty, podarunki i serdeczne «Sto lat». Kapitan wstaje ze swego miejsca:

– Pewnie oczekujecie ode mnie także jakiegoś przemówienia. Nigdy nie lubiłem i nie umiałem wygłaszać przemówień i jeśli trzeba było przemawiać na statku, zawsze miałem z tym kłopot. Poprosiłem o przeniesienie na emeryturę bo spostrzegłem, że koledzy zaczynają mnie oszczędzać (…) a na to nie pozwalała mi ambicja. I – między nami mówiąc – ciężko mi było wstawać tak rano, zwłaszcza zimą… Dziękuję dyrekcji PRS, że pozwoliła mi nadal pracować, bo bez pracy związanej z morzem, bez pracy, którą wykonywałem całe życie nie potrafiłbym żyć… I powiem wam jeszcze jedno: gdybym się miał urodzić i żyć jeszcze raz – znów zostałbym marynarzem….119

Maciejewicz odszedł na emeryturę, ale… tylko pozornie wyłączył się z życia aktywnego. Nadal kontynuował pracę w Izbie Morskiej. Znów widywano go uśmiechniętego, opowiadającego dowcipy. Po egzaminach na stopnie kapitańskie był zawsze zapraszany na wielkie bale do Klubu „13 Muz”.

– Nie pamiętam, kiedy to było – wspominał kpt. ż. w. Jan Prüffer, ale chyba podczas jednego z pierwszych, tych szumnych bali. Uradowani absolwenci kursu na stopień kapitański stawili się na bal o wyznaczonej godzinie. Punktualnie. Jeden z kolegów, niczym kamerdyner, oznajmiał wejście każdego z kolegów, wykrzykując wręcz tytuł i nazwisko. W pewnym momencie, a czekaliśmy już tylko na „Macaja”, pojawił się on na schodach wiodących do sali klubowej. Zapanowała cisza. Wtedy ktoś krzyknął: „Kapitan kapitanów!” Tak, to był strzał w dziesiątkę. Bo każdy z nas był przecież wychowankiem Macaja. A skoro teraz my mogliśmy nazywać samych siebie kapitanami, to on zawsze jednak pozostanie naszym kapitanem – „kapitanem kapitanów”.

O balu tym długo opowiadano w mieście. O tym, jak „Macaj” poszybował pod sufit podrzucony siłą ramion wychowanków, o niezliczonej ilości toastów, które na jego cześć wzniesiono podczas pamiętnego wieczora. Mniej oficjalnie opowiadano też anegdotę o tym, jak „Macaj” „po angielsku” wychodził z balu razem z I Sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, który widząc, z jakim szacunkiem odnoszą się do swego nauczyciela nowi kapitanowie, podbiegł z płaszczem i podał go Maciejewiczowi. Ten, nie spojrzawszy na osobę, chwycił palto i jednym ruchem zarzucił je na plecy dodając: „Nie mam drobnej monety, nie mam!”

W 1957 r., wydarzył się tragiczny wypadek. Zatonął żaglowiec szkolny „Pamir”. Zginęło wielu słuchaczy zachodnioniemieckiej szkoły morskiej. Na temat przyczyn tragedii dyskutowano także w Polsce, szczególnie w kręgu osób odpowiedzialnych za praktyki uczniowskie na „Darze Pomorza”.

W dyskusji tej wziął udział także kapitan Maciejewicz. Jego głos wydrukowano w miesięczniku „Budownictwo Okrętowe” w 1958 r., Kapitan zdecydowanie przeciwstawił się poglądom tych osób, które były skłonne zrezygnować z eksploatowania żaglowca jako statku szkolnego dodając, że specyfika służby na takiej jednostce w niczym nie przypomina rzeczywistości panującej na współczesnych jednostkach handlowych.

Coraz większe postępy techniki w dziedzinie budownictwa okrętowego wywołują wrażenie, że niebezpieczeństwo grożące statkom ze strony morza bardzo zmalało. Jest to wrażenie złudne. Zdarzają się i zdarzać się będą wypadki, w których marynarz stanie oko w oko z groźną potęgą żywiołu. Przyszły oficer marynarki, nie posiadający dokładnej znajomości morza, jaką daje praktyka pod żaglami, nie docenia jego niebezpieczeństwa, nie poznaje bowiem istoty jego przyrodzonych właściwości. W chwili niebezpieczeństwa lepszym marynarzem okaże się bezspornie ten, który przeszedł szkołę pod żaglami. Moim zdaniem marynarz-żeglarz zawsze lepiej rozumieć będzie morze i górować będzie znajomością spraw fachowo-morskich nad marynarzem nie posiadającym praktyki żeglarskiej. Praktyka na żaglowcu zmusza marynarzy do stałych, ustawicznych obserwacji zjawisk atmosferycznych i do czynnego ustosunkowania się do nich, do walki z nimi i przezwyciężania ich.120

W dalszym ciągu tego artykułu zwracał jeszcze uwagę na niewłaściwie kształtowane, jego zdaniem, postawy młodych ludzi pod względem wyrabiania w nich emocjonalnego stosunku do statku.

Ja sam zostałem wychowany w ogromnym poszanowaniu tradycji morskich i od małego ucznia przywykłem uważać swój statek za kochany dom i to pozostało mi na zawsze. Należy i u nas zwrócić baczniejszą uwagę i poświęcić więcej serca naszym tradycjom morskim.121

Niezwykła aktywność Maciejewicza, jego niesłabnące, mimo wszystko, zainteresowanie losami kształcenia kadr morskich, liczne spotkania, w jakich uczestniczył i głosił swoje na ten temat poglądy spowodowały, że ministerstwo zaproponowało kapitanowi wzięcie udziału w rejsie na pokładzie „Daru Pomorza” w charakterze obserwatora. Zadaniem kapitana było przygotowanie raportu o stanie praktycznego szkolenia kandydatów i uczniów oraz opracowanie założeń nowego programu praktyk morskich na statku szkolnym. W wywiadzie radiowym, udzielonym po powrocie fregaty z rejsu na Morze Śródziemne i Czarne, w lipcu 1958 r., kapitan z westchnieniem wspominał dawną atmosferę panującą na statku. Jednak przede wszystkim był uszczęśliwiony, że mógł raz jeszcze żeglować na nim, na swoim ukochanym statku. Pod koniec lat dwudziestych, dowodząc „Lwowem”, płynął tymi samymi wodami.

Spełniło się moje marzenie” – powiedział.

Publiczna, społeczna działalność Maciejewicza oraz rozległa korespondencja, jaką w owym czasie prowadził, wpłynęła na uaktywnienie się jego dawnych kolegów i przyjaciół. O przywrócenie dawnej świetności i rangi, jaką przypisywali wychowaniu morskiemu przedwojenni pracownicy szkolnictwa morskiego, zaczęli zabiegać kapitanowie, Ledóchowski, Meissner, Szczygielski i wielu innych. Właśnie z kpt. Szczygielskim Maciejewicz kontaktował się listownie najczęściej. Obaj przecież byli świetnymi znawcami żagli. Czytając ich listy widać, jak wielka sympatia, wręcz przyjaźń łączyła tych dwóch marynarzy.

Nieraz – pisał Tadeusz Szczygielski – wspominamy z żoną czasy tczewskie, kiedy to mieszkaliśmy w jednym domu, drzwi w drzwi, a ja osobiście wracam myślą do wspólnej z Panem włóczęgi po morzach i oceanach na dobrym starym «Lwowie»…122

W liście datowanym rok później:

Łączyły nas wówczas wspólne zainteresowania i fach żeglarski. Inne wtedy panowały stosunki na statku. Byliśmy, nie zważając na hierarchię stanowisk – jedną okrętową rodziną. Pisze Pan w kartce pocztowej, że nie ma teraz na statku tej koleżeńskiej atmosfery, jaka była kiedyś. Rzuciłem niedawno okiem na ogłoszone w prasie warunki przyjęcia do szkoły morskiej. Przeczytałem końcowy ustęp: «W szkole i na statku szkolnym obowiązuje regulamin wzorowany na dyscyplinie wojskowej». Zajrzałem do warunków przyjęcia do szkoły rybołówstwa morskiego – to samo… Zbyt uproszczony to sposób wpajania młodemu narybkowi żeglarskiemu dla Marynarki Handlowej prawdziwej marynarskiej dyscypliny. Według mojego uznania, dyscyplina dla marynarza jest naturalną właściwością zawodu; pełnego ryzyka i niebezpieczeństw. Solidarność działania dla dobra okrętu i jego obsady jest marynarskim instynktem życia. Naturalną cechą tego instynktu jest marynarska obowiązkowość i posłuch dla przełożonych z racji ich fachowej wiedzy zawodowej. [6]

Fachowość i wiedza zawodowa. Maciejewicz uchodził za autorytet w sprawach morskich, we wszystkich aspektach. Jako Delegat Ministerstwa Żeglugi i Handlu Zagranicznego uczestniczył w posiedzeniach Izby Morskiej. Do 1969 r., przewodniczył komisjom egzaminacyjnym w Państwowej Szkole Morskiej, a jednocześnie od połowy lat sześćdziesiątych, był ławnikiem w Izbie Morskiej.

– Wiele słyszałem o kpt. Maciejewiczu – wspomina sędzia Wunsch. – Byłem też świadkiem wielkiego szacunku, jakim darzono kapitana. Jego głos w dyskusji, orzeczenia i wnioski były wysłuchiwane z wielką uwagą. A ponieważ Maciejewicz był przeciwnikiem pustosłowia, przysłowiowego „owijania w bawełnę”, więc precyzował swoje myśli niezwykle lapidarnie, a zarazem bardzo trafnie, wręcz anegdotycznie ferował poglądy. Wyczuwało się, że przed ogłoszeniem wyroku, inni spośród członków zespołu ławników oczekiwali na wypowiedź Maciejewicza. Nierzadko dochodziło do sytuacji humorystycznych. Pewnego razu rozpatrywana była sprawa kilku oficerów. Maciejewicz uczestniczył w niej jako świadek. Na pytanie, czy świadek jest obcy w stosunku do stron, Maciejewicz oburzył się i wykrzyknął: „A skąd, chalera! Toż to moi wychowankowie!”

– Niestety – mówi kpt. J. Prüffer – jednego nie udało nam się przejąć od kapitana. Tej pogody ducha i błyskotliwości, z jaką ścierał się, zmagał z życiem. Z drugiej strony charakteryzował się zupełnie oryginalnym sposobem bycia. Choćby w Izbie Morskiej. Tylko on mógł pozwolić sobie, gdy słuchał wyjaśnień składanych przed Izbą, na skomentowanie ich w iście Macajowy sposób: „dupa nie oficer”. Niekiedy – ignorując toczące się przesłuchanie – rozsiadał się wygodnie i nie zważając na nikogo, ucinał sobie drzemkę. Kiedy to spostrzegaliśmy, wszyscy ściszali głos, żeby nie obudzić kapitana. On – wiedzieliśmy doskonale – miał już jasny pogląd na temat rozpatrywanej sprawy. Co kilka minut budził się jednak. Nachylał się w moją stronę i pytał; „Co on tam mówi, panie kolego?” Odpowiadałem, zgodnie z własnym sumieniem, że nic ciekawego, a prawdę mówiąc, to głupstwa. „Tak też i ja myślałem” – odpowiadał kapitan i drzemał dalej.

Macaj ze studentami

Jego szczeciński dom był znany z wielkiej gościnności. Kapitan zapraszał wychowanków, zawsze miał czas dla przyjaciół.

– Siedział i słuchał – wspomina O. Maciejewicz. – Kiedy jednak tematem rozmów stawały się kwestie żeglugowe i nawigacyjne, ożywiał się bardzo. Był szalenie dociekliwy, wymagał szczegółowych relacji. Dziś, jak sięgam pamięcią, przez nasz dom przewinął się cały, ten słynny świat kapitanów i starszych mechaników, kolegów Ojca z czasów tczewskich i gdyńskich. On bardzo lubił wspominać.

W 1965 roku kpt. Maciejewicz udał się w podróż sentymentalną. Po powrocie pisał do córki Mamerta Stankiewicza:

Dzięki staraniom Żony: finansowała ona wraz z dziećmi moją wycieczkę na „Batorym” do Leningradu i Helsinek. Wprawdzie PLO nie dał mnie żadnej zniżki, jeślibym o tym wiedział, to zrezygnowałbym z podróży, ale Żona zapewniała mnie, że uzyskam zniżkę, i było późno, kiedy było już zapłacono i nie mogłem zrezygnować. Pierwsze, byliśmy w Helsinkach, miasto naturalnie poznałem, centr nie zmienił się dużo, choć ten hotel, w którym staliśmy po ślubie został przebudowany i go nie ma, a inny pensjonat, w którym mieszkaliśmy, również został zniesiony. (…) A w Leningradzie, te dzielnice miasta, które widziałem, gdzie dość dużo chodziłem pieszo, nie zmieniły się za 45 lat, jakbym wczoraj wyjechał z miasta. Byłem nawet w tym mieszkaniu, gdzie mieszkała żona, gdy była panną. Byłem i widziałem tam Panią starszą, która mieszka tam od 1928 roku i znała moją teściową i szwagierkę. Teraz w tym mieszkaniu mieszka pięć rodzin. (…) A dużo cerkwi w mieście mają kopuły ze zdjętymi krzyżami, zabite i nędznie wyglądają. [7]

Jest wrzesień 1968 r., – pisał red. Andrzej Androchowicz. – Siedzimy z kapitanem Maciejewiczem na ławce na trasie Wałów Chrobrego. W dole, przy nabrzeżu, stoi «Dar Pomorza». Operator z asystentem krząta się przy kamerze.

«Kapitanowi kapitanów» mam zadać tylko dwa, nie uzgodnione zresztą, pytania. Po chwili głos operatora: «łączyć…, kamera poszła». To informacja dla mnie. Kapitan tymczasem na nic nie zwraca uwagi zajęty «strojeniem» wzmacniającego aparatu słuchowego. Kupiono mu go zdaje się w Szwecji. I ten «zamorski gad» akurat teraz piszczy. Kapitan się śmieje. «Chalera» powiada. Operator przynagla – «lecimy»… (. ..)

– A kiedy ostatni raz był Pan na «Darze Pomorza»?

Wyraz skupienia na twarzy. Długa chwila namysłu. Sekundy płyną… Nic.

To musiało być bardzo dawno. Kamera stop. Koniec ujęcia. Ale na pewno teraz, wykorzystując okazję, chciałby pan obejrzeć swój żaglowiec…? Oczywiście. To już poza kadrem.

Schodzimy z tarasu Wałów Chrobrego w dół – do burty pięknej sylwety «Daru Pomorza». Wcześniej od kapitana Kazimierza Jurkiewicza uzyskałem zgodę na wejście na statek z kamerą i tak niecodziennym gościem. Kpt. Maciejewicz nic o tym nie wiedział. To miało być zaskoczenie. Chciałem utrwalić na taśmie filmowej spotkanie dwóch ludzi. Pierwszego komendanta białej fregaty i aktualnego. Jakie będą ich reakcje, o czym będą rozmawiali…?

Wymarzyłem sobie to spotkanie jako bardzo uroczyste, ze zbiórką załogi i raportem kapitana statku włącznie. Niestety.

– To by było niezgodne z praktyką morską – wytłumaczył mi kpt. Jurkiewicz, wychowanek «Macaja». – Możemy dać tylko gwizdek trapowy.

I tym gwizdkiem trapowym dwóch słuchaczy gdyńskiej Szkoły Morskiej powitało wchodzącego na pokład «Macaja». Kpt. Jurkiewicz ucałował z dubeltówki swego wychowawcę i zapytał o zdrowie.

– Ja już mam 78 lat, ale czuję się dobrze…

Później pytał «Macaj». O żagle «z czego teraz robią?», o sposób konserwacji pokładu, oglądał nowoczesne urządzenia nawigacyjne, «radaru to myśmy nie mieli», wreszcie «uciął» sobie rozmowę z bosmanem i oficerami «Daru Pomorza», którzy akurat na deku kurzyli fajki.

… A pamięta Pan kapitan? [8]

Reportaż telewizyjny o Konstantym Maciejewiczu był bowiem formą upomnienia się o «Macaja». Andrzej Androchowicz nie tylko na łamach almanachu „Morze i Ziemia” zarzucał nam wszystkim brak szacunku dla osób wielkich, dla ludzi, którzy całym życiem służyli idei morskiej w Polsce. Reporter czuł się upoważniony do takich stwierdzeń, bowiem przejrzał wszystkie dostępne mu w owym czasie encyklopedie i leksykony. Nie znalazł tam nazwiska „kapitana kapitanów”. Nigdzie nie odnotowano imienia człowieka, który opłynął – pod polską banderą, jako pierwszy spośród nas, kulę ziemską. Nie doceniono faktu, że przez dziesięciolecia był kapitan symbolem człowieka morza. Polskiego morza. Zresztą… Nie chodzi tu tylko o «Macaja». Zapomniano przy redagowaniu encyklopedii o Garnuszewskim, Bielskim, Ziółkowskim, Stankiewiczu, Ledóchowskim, Gorazdowskim, Kowalskim i wielu, wielu innych.

W 1970 r., w Gdyni, z okazji 50-lecia polskiego szkolnictwa morskiego zorganizowano spotkanie przedstawicieli wszystkich pokoleń marynarzy. Na pamiątkowej fotografii, w otoczeniu słuchaczy, których los rzucił na wszystkie strony świata – kapitanowie: Maciejewicz i Ledóchowski. Serdeczne uściski dłoni, łzy i radość z wspólnych dokonań. On mógł o każdym z obecnych powiedzieć – mój uczeń. Każdy z nich – nasz kapitan, „kapitan kapitanów”.

– No, to teraz na mnie kolej – powiedział Maciejewicz w gronie swoich wychowanków, gdy spotkali się na pogrzebie kpt. Antoniego Ledóchowskiego. Rok 1972 był dla kapitana rokiem wielkiej tragedii – zmarła jego żona, pani Olga Maciejewiczowa, która towarzyszyła mu przez całe życie i była powierniczką najskrytszych myśli. Jak sam o tym mówił – swoją pozycję, wspaniałą rodzinę, a także sławę zawdzięczał wielkiej pracy, jaką żona włożyła w codzienny trud przy prowadzeniu domu, wychowywaniu dzieci. Ona opiniowała, jako pierwsza, pomysły i koncepcje kapitana. Była najwierniejszym przyjacielem.

W 1972 r., jeszcze za życia kapitana, jego imieniem nazwano jacht Warszawskiego Yacht Clubu Zrzeszenia Studentów Polskich. Jednostka wyruszyła wkrótce szlakiem podróży kapitana – w stronę Hornu.

Po raz ostatni widziano kapitana publicznie na kolejnej inauguracji roku akademickiego w szczecińskiej PSM. Zmarł niedługo potem, 25 października 1972 r., i został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Kondukt żałobny wyruszył z gmachu Szkoły Morskiej przy Wałach Chrobrego. Reporter miesięcznika „Morze” pisał:

Wszystkie zgromadzone w porcie statki salutowały Mu banderami i dźwiękami syren. Przy kwaterze w Alei Zasłużonych żegnali Komendanta Jego wychowankowie, wśród nich wiceminister żeglugi, kpt. ż. w. dr Romuald Pietraszek: «Odszedł na wieczną wachtę kapitan Konstanty Maciejewicz, który całe swe życie poświęcił sprawom morza, wychowywaniu kadr dla Polskiej Marynarki Handlowej… Odszedł człowiek, który już za życia był legendą, który wszczepił nam nie tylko romantyzm morza, ale również uczył, jak dla morza pracować najlepiej. Uczył fachowości i uporu… Przyrzekamy, że w dalszej naszej pracy wcielać będziemy w życie Jego ideały. Cześć Jego pamięci!»

– Zyskałeś, kapitanie – mówił kpt. ż. w. Stefan Ciundziewicki, absolwent pierwszego rocznika Szkoły Morskiej w Tczewie – uznanie i szacunek, byłeś lubiany i poważany. Z Twoją śmiercią zamyka się jedna z kart historii Polskiej Marynarki Handlowej. Żegnaj, Komendancie! Pamięć o Tobie zostanie w naszych sercach na zawsze”.126

Szczecin 1986 / 2004 / 2020

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze