Rozdział dwunasty

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

Po zorganizowaniu kursów dokształcających oraz podnoszących kwalifikacje kadry marynarskiej floty handlowej i rybaków, kapitan Maciejewicz, decyzją ministra przemysłu i handlu został 1 maja 1939 r., mianowany inspektorem Państwowej Szkoły Morskiej oraz zastępcą jej dyrektora.

– Wyjątkowo dobrze się rozumieli – wspomina dr Jadwiga Titz-Kosko,[1] żona dyrektora. – Spędzali ze sobą wiele godzin także poza budynkiem szkoły. Stach zawsze czuł wielki respekt, był wręcz onieśmielony faktem, że to on został przełożonym swego mistrza. Podobnie zachowywał się w stosunku do innych swoich wychowawców. Pan Konstanty natomiast był człowiekiem, który bez względu na to, jakie ktoś zajmował stanowisko czy pozycję w hierarchii społecznej – zawsze odnosił się do innych z wielkim szacunkiem. Niekiedy uśmiechałam się, słuchając ich rozmów. Maciejewicz tracił tak typową dla niego energię, a mąż starał się być realistą poprawnym do granic możliwości. Dwaj marzyciele.

O dwóch sprawach obaj kapitanowie dyskutowali niemal każdego dnia. Co z młodzieżą i statkiem na wypadek wojny, do której przecież dojść nie może, jak wzajemnie się zapewniali? Po tylu latach można chyba ujawnić informację opatrzoną hasłem „poufne”, którą dzielił się w tamtych dniach Kosko ze swoją żoną. Pisał w liście, że bez względu na wszystko uczniowie otrzymają promocję do następnej klasy i natychmiast po improwizowanej sesji egzaminacyjnej rozjadą się do domów. Plan dotyczący „Daru Pomorza” również został wcześniej uzgodniony.

Z notatek i utrwalonych na magnetofonowej taśmie wspomnień kapitana, można zrekonstruować przebieg ostatnich dni sierpnia 1939 r., i pierwszych dni września.

– Bodaj 28 sierpnia dyrektor szkoły, kpt. Kosko, powołany został do wojska, oczywiście do marynarki wojennej. Mianowano go dowódcą kutrów rybackich i jednostek żeglugi przybrzeżnej, zaopatrujących Półwysep Helski i utrzymujących z nim komunikację. Pływał na statku pasażerskim „Gdynia”. Telefonował stamtąd do szkoły i kilka razy w ciągu dnia wydawał nowe polecenia. Dzięki jego decyzjom wielu uczniów uniknęło represji ze strony hitlerowców. Ja prawie nieustannie przebywałem w opustoszałym budynku szkoły. Nad ranem 1 września dzwonek telefonu wyrwał mnie ze snu: „Kapitanie, wojna!” Natychmiast pobiegłem do szkoły. Byli tam już inni wykładowcy. Niewiarygodne informacje napływały do nas w zastraszającym tempie. Słyszeliśmy echa wybuchów bomb, strzały artyleryjskie. Następnego dnia dotarła do nas najsmutniejsza wiadomość. Zbombardowany został statek, na którym przebywał dyr. Kosko. Marynarze wyłowili go i przewieźli do szpitala. Zmarł w ósmym dniu wojny. Odprowadziliśmy go na cmentarz i pod świstem kul wykopaliśmy grób. Pochowaliśmy naszego dyrektora, znakomitego kapitana.

Maciejewicz naturalnym porządkiem rzeczy przejął obowiązki dyrektora szkoły. Polecił ewakuować z budynku i dobrze schować najważniejsze pomoce naukowe. Podobnie postąpiono z archiwum. Od władz niemieckich otrzymał wkrótce polecenie przekształcenia szkoły, a raczej przygotowania jej do pełnienia funkcji szpitala.

– 25 września grupka profesorów PSM udała się pod moim kierownictwem do gmachu byłego Komisariatu Rządu w Gdyni. Władze niemieckie poleciły nam pójść tam po przepustki. Stanęliśmy przed dobrze znanymi drzwiami, nad którymi widniały informacje mówiące, że teraz znajduje się tutaj siedziba gestapo. Stanęliśmy w długiej kolejce i cierpliwie czekaliśmy. W pewnym momencie na ulicy zrobił się wielki tumult. Ludzie zaczęli uciekać, kryć się po domach. Zrozumieliśmy – łapanka.

Konstanty Maciejewicz, Władysław Morgulec,[2] Antoni Ledóchowski, Aleksander Maresz,[3] Henryk Kossakowski[4] i Włodzimierz Wnuk[5] zostali zatrzymani. Władysława Morgulca, ze względu na podeszły wiek zwolniono, natomiast pozostali profesorowie i pracownicy szkoły znaleźli się w tzw. etapie emigracyjnym. W pierwszych dniach października grupę przyłączono do wielotysięcznej rzeszy uwięzionych ludzi i wysłano piechotą do Gdańska.

– Szliśmy popychani przez esesmanów, byliśmy bici kolbami ich karabinów, wyzywani. Wreszcie doszliśmy do Nowego Portu. Zamknięto nas w dawnych polskich koszarach wojskowych. W ciszy celi brzmiało mi w uszach ciągle wykrzykiwane przez Niemców obserwujących nasz marsz: „Sie wollten nach Berlin marschieren!”

Po kilku dniach wykładowców PSM wysłano do małej wioski leżącej w obrębie ówczesnego Wolnego Miasta, do Nidowa (Nidau). Podjęli pracę u niemieckiego bauera, który źle odnosił się do pracujących u niego Polaków. Spali i wypoczywali w komórce a posiłki jadali w oborze. Profesorowie Maresz i Ledóchowski nie mogli podołać fizycznej pracy. Maciejewicz z Wnukiem starali się wyręczać kolegów przy cięższych zajęciach Lecz i oni opadali z sił. Kryzys przyszedł w ostatnich dniach października. Nocne przymrozki, pierwszy śnieg, a w dzień grząska ziemia. Do Nidowa przyjechała wtedy Matylda Ledóchowska. Przywiozła żywność, ubrania i pieniądze. Razem z panną Danutą Moniakówną bywała w Nidowie kilkakrotnie. Podtrzymywała na duchu nie tylko swojego męża, ale wszystkich. Ledóchowski przeżywał wówczas kryzys. Tracił nadzieję. Powtarzał, że Niemcy nikogo nie puszczą. Jego żona nie dała jednak za wygraną. Dzięki wpływom rodzinnym i ogromnej zaradności, zdołała wyjednać zwolnienie dla kpt. Ledóchowskiego. W kilka dni później wyjechał z Nidowa inżynier Kossakowski. Nie wiedział jeszcze wtedy, że wkrótce zostanie rozstrzelany.

Po zakończeniu prac polowych powrócili do Nowego Portu także Maciejewicz, Maresz i Wnuk.

– Nie pozostawiono nam nawet chwili na wytchnienie po tygodniach morderczej pracy. Zapędzono nas do Stutthofu, gdzie ja zostałem zatrudniony przy budowie pierwszego obozowego baraku. [6]

Rodzina kapitana oczywiście przez wiele dni nic o nim nie wiedziała. Także o najstarszym synu. W ostatnich dniach sierpnia Konstanty-junior pożegnał się z rodzicami i zgodnie z przydziałem mobilizacyjnym udał się na Hel, do jednostki obrony przeciwlotniczej. [7] Maciejewicz powiedział wówczas do żony, że los rozłączył ich podczas poprzedniej wojny, więc teraz muszą trzymać się razem.

Olga Maciejewiczowa wspominała w gronie rodzinnym:

– Tak powiedział i poszedł do szkoły. Mówiłam mu, że sąsiedzi z naszego budynku pospiesznie opuszczają Gdynię. Nic mi nie odpowiedział. Spakowałam więc najcenniejsze rzeczy, głównie pamiątki, jakie Kotek przywoził z rejsów i wysłałam to wszystko transportem kolejowym do Warszawy. Postanowiłam również wysłać tam bliźniaki. Olek i Halina tak się rozpłakali, że Kotek kazał mi jechać z dziećmi. Po dostarczeniu ich do znajomych, miałam natychmiast wracać do Gdyni. Na dworcu w Warszawie panował taki sam nastrój paniki jak w Gdyni. Ale dotarliśmy na Bielany.

Niestety, następnego dnia nie było już komunikacji między stolicą i Wybrzeżem. Pani Olga musiała więc zostać i zatroszczyć się o żywność.

– Strasznie bombardowali. Ale jeździć musiałam. Chowałam się po bramach, piwnicach. Pewnego razu bomba uderzyła w tramwaj. Wszyscy zginęli. Wkrótce bomby zaczęły padać także na Bielany. Głodowaliśmy wtedy strasznie! Można było zdobyć jeszcze kawałek chleba. Sprzedawano jeszcze ogórki oraz kostki Maggi. Nakupowałam tej przyprawy bardzo dużo. Sypałam do garnka razem z kartoflami i gotowałam dzieciom zupy. Któregoś dnia w pobliżu naszego domu padły konie. Ludzie wybiegli z nożami i w jednej chwili z koni pozostały kości. Siedzieliśmy więc i czekaliśmy. Byłam przekonana, że Kotek przyjedzie do nas swoim motorem. Ale niestety… W tym czasie przyjechała z Gdyni moja znajoma, pani Dunin-Marcinkiewicz. Miała specjalną przepustkę umożliwiającą jej podróż na tej trasie. Jej syn zaprzyjaźnił się z jakąś niemiecką urzędniczką i ta postarała się o taki dokument. Zaczęłam prosić znajomą, żeby coś podobnego zdobyła dla mnie. Ona niewiele myśląc oddała mi swoją przepustkę. Pobiegłam więc pożegnać się z dziećmi i jakimś samochodem dowieziono mnie na dworzec. Tam dostałam się do pociągu towarowego jadącego do Gdyni.

Byłam bardzo niespokojna. Wiedziałam już, że Kotek został uwięziony. Napisała mi o tym znajoma z Gdyni. Właśnie do pani Janiny Grabowskiej poszłam po przyjeździe, bo wiedziałam, że tylko ona może mi pomóc. Obie poszłyśmy do pani Wojciechowskiej, Rosjanki, której znajomy był Niemcem. On jednak nie chciał nam pomóc. Wojciechowska zdenerwowała się i powiedziała: „Idziemy na Gestapo”. Tam kazano mi napisać podanie. Obie znajome świetnie mnie w tym wyręczyły, a kiedy podałam to pismo urzędnikowi; on wyraźnie zdziwił się po przeczytaniu naszego nazwiska.

„Pan zna mojego męża?” – zapytałam. – „Tak” – odpowiedział i natychmiast wypisał jakąś przepustkę. Poszedł z nami do swojego przełożonego i zaświadczył, że Kotek nie był członkiem żadnej organizacji więc można go zwolnić z obozu. Następnego dnia pomógł nam napisać jeszcze jedno podanie i powiedział, że dokument zwolnienia zostanie mi przesłany pocztą. Odpowiedziałam, że nigdzie się nie ruszę, jeśli takiej przepustki nie dostanę do rąk. Po godzinie wybiegłam z Gestapo jak na skrzydłach. Teraz – do Gdańska. Tam spotkałam znajomego Niemca. On wiedział, że Kotek jest w Stutthofie. Zawiózł mnie tam. Służba obozowa pozwoliła mi zobaczyć się z Kotkiem. Ale nie zwolnili go. Kazali przyjść jutro. Ów Niemiec przestraszył się chyba, bo nie chciał już ze mną jechać drugi raz.

Najprawdopodobniej 18 grudnia 1939 r., Konstanty Maciejewicz wyjechał wraz z żoną ze Stutthofu do Gdyni. Tam zatrzymali się na dwa dni w mieszkaniu przyjaciół. Kapitan chciał przecież wiedzieć, co się stało z majątkiem szkolnym, z „Darem Pomorza”, chciał nawet zostać w Gdyni, wbrew zarządzeniom władz niemieckich. Byłaby to jednak decyzja zbyt ryzykowna.

6 kwietnia 1940 r., już w Warszawie, kapitan podjął pracę. Tego dnia otrzymał dokument następującej treści:

Zaświadczam niniejszym, że Maciejewicz Konstanty pracuje w naszej firmie przy robocie budowlanej, zleconej nam przez władze niemieckie, a mianowicie: odbudowie gmachu byłego Urzędu Wojewódzkiego. Przedsiębiorstwo Robót Budowlanych, inż. Ryszard Strzeszewski, Warszawa, ul. Królewska. [8]

– Ojciec wracał do domu bardzo zmęczony. Żeby zarobić – musiał pracować za dwóch. Oczywiście, że nie znał się zbytnio na pracach budowlanych, ale był człowiekiem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych.

Olgierd Maciejewicz, domowy i rodzinny kronikarz, przechowuje z wielką pieczołowitością wszelkie pamiątki dotyczące kapitana. Wśród nich znajduje się zaświadczenie pracy, w języku niemieckim, wystawione w maju 1940 r., w Kluczkowicach.

– Wyjechaliśmy za namową Antoniego Garnuszewskiego, który pracował tam wraz ze swoją rodziną. Praca na roli ojcu odpowiadała. Przewidywał również, że będzie mu łatwiej zdobyć żywność dla naszej czwórki.

W końcu lata 1940 r., Maciejewicz nawiązał kontakt listowny z dr Jadwigą Titz-Kosko. Przez kilka lat utrzymywał z nią korespondencję, szczegółowo opisując warunki życia całej rodziny.

Po przyjeździe do folwarku Góry spotkaliśmy się z Garnuszewskim. Dostaliśmy duży pokój na mieszkanie nad stajniami. Straszny zapach! Po kilku dniach rozpocząłem pracę w tartaku jako robotnik fizyczny. [9]

Czas nie obszedł się łaskawie z tymi listami. Z trudem odczytać można pojedyncze zdania.

Odchodził pomocnik (zastępca kierownika tartaku) i miałem objąć jego funkcje polegające na możliwie stałym przebywaniu na tartaku, który przeciera kontyngentowe drewno i przeważnie pracuje w dzień i w nocy. Dano nam inne mieszkanie na tartaku – mały domek – przy nim malutki plac na ogródek warzywny.

            Jeszcze wcześniej objąłem już nocne funkcje, musiałem więc być na tartaku od 6 rano do 10,30 wieczór, potem i kilka nocy tj. po 24.00. Naturalnie pisać a nawet rozmawiać z żoną i dziećmi nie było czasu. (…) Warunki pracy były tego rodzaju, że wpadałem do domu, żeby zjeść tylko obiad i kolacje.

            Nadeszła niedziela, ale zamiast wolnego czasu musiałem z A. Garnuszewskim, który pracuje w biurze tartaku sporządzać wykazy dla wypłat robotnikom – zajęło to czas aż do nocy.

Dwie inne niedziele i święta poświęciłem myciu podłóg i porządkowaniu zapuszczonej piwnicy. Domek mały, jedna kuchnia, w niej mieściły się dwa łóżka, tam śpią dzieci, obok mały pokoik – w nim po zdjęciu drzwi można było ustawić łóżko i tam śpi żona, dalej większy pokój w nim śpię ja i przez niego przechodzi się do czwartego małego pokoju, w którym mieszka młody człowiek, przedstawiciel tej firmy co będzie zabierała deski i belki. Całość domku najwyżej 6 x 6”. [10]

W grudniu 1940 r., Maciejewicz pisał o ciężkiej chorobie córki Haliny i wielkiej trosce, która nie opuszcza rodziny w związku ze skąpymi wiadomościami o losach Konstantego juniora. Dzięki żonie byłego inspektora PSM, pani Kańskiej i jej kontaktom z Czerwonym Krzyżem, Maciejewiczowie zaczęli przesyłać synowi niewielkie paczki do Stalagu VI G w Bonn nad Renem.

Za ubiegły miesiąc zarobiłem brutto 200 zł. Zapewnione mam mieszkanie (wc ja i Olek w pierwszych dwu tygodniach zbudowaliśmy sami, bo tego nie było przy domku), opał wiele chcę biorę z tartaku, elektryczne oświetlenie, więc wegetować można, jeśli jest co do sprzedania. Taniej pewnie niż w Warszawie, ale ani mydła, ani cukru nie dają na kartki. Nie mamy naczyń , beczek, wiader itp. Po wodę chodzimy na razie dość często. (…) Nie ma w czym robić na zimę zapasów: pomidory, kapustę itp. A mówią, że zimą nic z tego tu nie dostaniemy.

Ola (Maciejewiczowa – podkr. M.K.) biedna jak i ja, niewyspana, przemęczona. Olek (syn K. Maciejewicza – podkr. M.K.) chorował i jeszcze źle z nim. Zadrasnął budując wygódkę piętę i wywiązało się zakażenie krwi – młody lekarz Zbyszek Garnuszewski (syn Antoniego Garnuszewskiego – podkr. M.K.) zrobił mu zastrzyk. (…) Halina (córka K. Maciejewicza – podkr. M.K.) dobrze dość wygląda ma tu dobry apetyt. Olek początkowo spróbował pracować w ogrodzie, ale 10-11 godzin pracy (nosił na noszach kapustę do wozów) tak go to wyczerpało, że już nie chodzi. Hala kilka dni chodziła układać snopki. Ale w domu tyle roboty, że nie ma czasu. (…)

Czuję się tu porządnie przygnębiony. Życia tu niema, nowin żadnych, wydaje się, że nikogo nic nie interesuje, gazety czytałem 3 czy 4 razy. Jedynie Pan Antoni Garnuszewski, z którym widuje się i służbowo i po za służbą.

            Los dzieci naszych? Oto, co niepokoi nas.” [11]

W każdym z bardzo obszernych listów pytał kapitan o przyjaciół, współpracowników i znajomych. Zbierał informacje o losie sąsiadów, uczniów, pracowników Szkoły Morskiej.

Już rok mija od chwili gdy zginął na posterunku śp. Pan Stanisław – jak daleki byłem myślą o możliwości jego zgonu, kiedy 4 września 1939 r., rano po raz pierwszy odwiedziłem Go w szpitalu w Gdyni, a czy myślał z nas kto wtedy o losach naszego kraju w tak ciemnych barwach, o wojnie? Już rok jak owdowiała Pani. Postać śp. Stanisława pozostaje w pamięci nie tylko Pani. Ci co znali Go oraz z nim pracowali będą pamiętali stale jego pogodne i wesołe oblicze, jego choć tak krótkie, ale treściwe życie. Niech to zeznanie, że mąż Pani był tak wartościową jednostką będzie ulgą w przeżywaniu i pocieszeniem w rozpamiętywaniach.

Cóż Pani porabia, jak idzie praca? Co słychać o wszystkich, o Mareszu pierwsze, o Danie i o pani Mareszowej. Pani Wojciechowska pisała żonie z Gdyni, że słyszała, że Maresza wypuszczono. Daj Boże, żeby to była prawda! Co piszą dzieci Kossakowskich? Straciłem kontakt z całym światem, ale nie przestałem myśleć o wszystkich, z którymi żyłem i współpracowałem. Gdzie są oni? Czy widuje Pani panią Gorazdowską? Co Ona porabia, jak żyje, czy ma wiadomości od męża? [12]

Kolejny list do Jadwigi Titz-Kosko – już z marca 1941 r.,

Ciężka zima. Cała rodzina chorowała. Olek ogłuchł. Lekarz przypuszczał, że Halina ma zapalenie mózgu albo tyfus brzuszny. Ściągnęliśmy więc lekarza z Opola Lubelskiego. Okazało się, że to zapalenie prawego płuca. Ale już wyszła z tego. [13]

W każdym liście kapitan – nawet Niemcy w tartaku mówili do niego „Herr Kapitän” – irytował się, opisując trudności w zdobywaniu żywności.

Kartofle, proso i inne produkty rolne obecnie przecie są więcej warte aniżeli drogie kamienie, a ludzie starają się żyć i nie opuścić „koniunktury”. Okres nędzy i głodu przecie to dla nich najpożądawszy okres. Tu było już tak, że jaja sprzedawano na miejscu po 1,80 zł, kartofle po 200 zł za 100 kg. Obecnie ceny na jaja spadły, ale tłuszcze to strasznie drogo: słonina 30 zł i boją się sprzedawać tutejszym, wolą przybyłym handlarzom. (…) Nienawidzę handlu jednak sądzę, że dziś żyć może tylko handlarz. W miastach myślą tak samo jak na wsi. Więc dla tej pracy, którą uważałem za odpowiednią dla siebie i więcej uczciwą w moich pojęciach, nie ma miejsca w obecnych czasach. [14]

Brakowało mąki. Raz na dwa tygodnie otrzymywał 12-15 dkg masła. Niekiedy miał okazję kupić „mięso po 7 zł za kilogram”.

Zarobić na to wszystko ledwie jestem w stanie, a i to pod warunkiem, że przez cały dzień jestem na tartaku. Biorę przykład z mojego szefa – obowiązkowość i poświęcenie. Za ubiegły miesiąc zarobiłem 200 złotych. Dobrze, że choć opału mamy pod dostatkiem, a w domku jest elektryczność. Od dawna jednak nie mamy mydła i cukru”. [15]

Kiedy dziedzic wpadł na pomysł, żeby domek Maciejewiczów oddać robotnikom jako kwaterę, powstała groźba, że rodzina będzie musiała przenieść się do wioski odległej o 2,5 km od tartaku. Gdyby do tego doszło, Maciejewicz był gotów zrezygnować z tej pracy i wracać do Warszawy.

Cały dzień bez rodziny, bez ich widoku, bez łyżki ciepłej strawy?” [16]

Jesień nie zapowiadała łatwiejszego życia dla całej rodziny.

Z oczami żony bardzo źle. Zimą 1938 r., przypaliła je sobie lampą kwarcową. Ma silne boleści w nocy. Mniej żywności. Gorzej z wysyłaniem paczek do Kotka”. [17]

List z lutego 1942 r., znów pełen zwątpienia.

Dzieci w szkole w Warszawie. Posyłamy im paczki. A prawie nie ma z czego”. [18]

Po koniec 1942 r., Maciejewicz znów znalazł się w kręgu spraw morskich, ale w pracy konspiracyjnej.

– W ostatnich tygodniach 1942 r., otrzymałem propozycję utworzenia Wydziału Morskiego w Biurze Wojskowym Przemysłu i Handlu, kryptonim „Hurtownia” – wspomina Ludwik Hermel,[19] uczeń pierwszego rocznika Szkoły Morskiej w Tczewie. – Zadaniem tej placówki było tworzenie kadry specjalistów, którzy zaraz po zakończeniu działań wojennych mogliby przystąpić do uruchomienia portów Gdańska, Gdyni i Szczecina, bo taki wówczas obowiązywał nas zakres działania. Chodziło o wszelkie formy morskiej działalności gospodarczej i komunikacyjnej. W pierwszej kolejności odszukałem moich byłych kolegów szkolnych. Dzięki nim nawiązałem kontakt z wieloma specjalistami z okresu przedwojennego. Odżyła również moja dawna dobra znajomość z Gustawem Kańskim, którego zawsze ceniłem jako inspektora szkoły oraz fantastycznego wychowawcę młodzieży. Mieszkał on w Częstochowie. Dzięki Kańskiemu nawiązałem również kontakt z Maciejewiczem. Kapitan Białej Fregaty zgodził się na pracę w strukturach morskich Armii Krajowej. W naszych planach typowaliśmy go na wojskowego komendanta portu w Gdyni.

Ludwik Hermel w czasie wojny bywał w Częstochowie. Z Gustawem Kańskim utrzymywał też korespondencję. Karty pocztowe wysyłane przez niego z niewoli niemieckiej po upadku Powstania Warszawskiego, często zaczynały się od słów: „Kochany Wujku!” Dalej – zaszyfrowane informacje organizacyjne. Być może, a raczej na pewno, podobna korespondencja łączyła Hermela z Maciejewiczem.

Z życiorysu kapitana:

,

W tartaku pracowałem do 17 lipca 1944 r., Wtedy, podczas skoncentrowanego ataku oddziałów partyzanckich, tartak został spalony. Po kilku dniach opuścili go Niemcy. Po 22 lipca okolice były kontrolowane przez Armię Radziecką. Wtedy zacząłem pracować w browarze jako magazynier. Moja praca polegała na wydawaniu piwa żołnierzom i wojskowym formacjom.

– Zakończenie okupacji i wyzwolenie ziemi lubelskiej? Tak, ojciec jakby się wówczas odmienił! – wspomina Olgierd Maciejewicz. – Kiedy dowiedzieliśmy się, że w Lublinie działają już pierwsze struktury polskiej państwowości, ojciec chciał natychmiast tam pojechać. Każdego spotkanego, kto był w Chełmie lub Lublinie wypytywał, czy coś robi się już w sprawach morskich i gdzie?

Wkrótce na łamach lubelskiej prasy ukazała się informacja zatytułowana: „Liga Morska rozwija się”.

Lublin (Polpress). Zwycięska ofensywa Armii Czerwonej w Prusach Wschodnich, połączona z dotarciem do morza spowodowała liczny napływ członków do Ligi Morskiej. (…) Na apel Ligi Morskiej, do biura Zarządu Głównego zgłaszają się fachowcy żeglarze. Między innymi przybyli: dowódca statku szkolnego „Dar Pomorza”, kapitan żeglugi wielkiej Konstanty Maciejewicz, znany z rejsów naokoło świata na pokładzie „Daru Pomorza”, inż. Garnuszewski, dyrektor szkoły morskiej w Gdyni, inż. Antoni Hryniewiecki[20] – dyrektor Morskiego Urzędu Rybackiego w Gdyni. Rozporządzając grupą fachowców żeglugi morskiej, Liga Morska przystąpiła do organizowania grupy operacyjnej. [21]

nie wyslugiwal sie

Pomijając liczne błędy zawarte w tej informacji, zwraca uwagę fakt wymienienia Konstantego Maciejewicza na pierwszym miejscu. Jego imię i sława były ciągle żywe w polskim społeczeństwie.

Kolejny dokument. Na nim, u dołu, odręczne oświadczenie podpisane ręką Maciejewicza:

Oświadczam, że pracę w Lidze Morskiej rozpocząłem w dniu 14 stycznia 1945 roku.

Była to forma legitymacji – upoważnienia do reprezentowania interesów Zarządu Głównego LM. w Departamencie Morskim Ministerstwa Przemysłu z siedzibą w Bydgoszczy. Właśnie tam, w pierwszych dniach kwietnia, przyjechał Witold Komocki[22] oraz Jan Paszyński.

– Komocki zabrał ze sobą także kuzyna, który przed wojną był słuchaczem PSM. I pojechaliśmy – wspominał Jan Paszyński. – Obaj często rozmawiali o szkole. Widziałem, jak przeżywali, jak bardzo byli ciekawi, kogo tam spotkają. W Bydgoszczy zgłosiliśmy się do majora Postnikowa. Przyjął nas wręcz radośnie. Proszę, proszę bardzo – mówił – oto delegacje do Szkoły Morskiej. W pewnej chwili do pokoju wszedł Maciejewicz. Spojrzał na Komockiego. Obaj rzucili się sobie w ramiona. Macaj uściskał także nas. Ale bardzo się śpieszył, bo jechał już do Gdyni. Powiedział: tam się spotkamy, porozmawiamy.

16 kwietnia 1945 r., Gdynia – to nagłówek kolejnego pisma. – Rzeczpospolita Polska, Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów, Gdynia. Upoważnienie. Niniejszym upoważniam ob. kpt. ż. w. Konstantego Maciejewicza do zabezpieczenia gmachu, inwentarza, urządzeń Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, przy ul. Morskiej i do przygotowania rozpoczęcia szkolenia.

– Ja z Komockim wyjechaliśmy z Bydgoszczy w dwa dni po Maciejewiczu – opowiadał Jan Paszyński. – Polecieliśmy pierwszym samolotem, jaki skierowano do Wrzeszcza. Cóż to był za lot! Zaledwie parę metrów nad wierzchołkami drzew! Niemieckie lotnictwo było tam ciągle jeszcze aktywne. W nocy bombardowali Bydgoszcz. Nad Gdańskiem wciąż unosiła się jeszcze łuna pożarów. Lotnisko usłane było końską padliną. Samochodem dotarliśmy do Sopotu. Stamtąd już na piechotę poszliśmy do Gdyni. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem morze. Ale spieszno nam było do szkoły. Budynek ocalał. Zrobił na mnie duże wrażenie. W oknach powybijane były chyba wszystkie szyby. Wnętrze – zdemolowane. W czasie wojny mieściła się tu Steuermann Schule (oficerska Szkoła Marynarki Wojennej). Chodziliśmy po opuszczonych korytarzach. Nagle spod sterty gruzów wyłoniła się umorusana sylwetka. Zakurzony kombinezon niemieckiego maszynisty, polska czapka, twarz czarna od zaschniętego potu. Człowiek uśmiechnął się na nasz widok. Błysnęły oczy i białe zęby. M a c i e j e w i c z! Znów serdeczne powitanie, jakieś urywane zdania, pytania, odpowiedzi. Wreszcie „Macaj” stanął na stercie gruzów. Rozejrzał się wokół i powiedział:

Ta, da chalery, co tak stoicie! Do roboty!

bukszpryt

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze