Rozdział piąty

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

– Będę opowiadał długo, ale wtedy wypadki toczyły się z zawrotną szybkością. Przynajmniej w chwili, gdy spojrzawszy do góry, tam gdzie poprzez uchylony luk doskonale widziałem fantastycznie błękitne tego dnia niebo, bez najmniejszej chmurki, właśnie w tej jednej sekundzie stanęło mi przed oczyma całe dotychczasowe życie. Nie, nie pomyślałem, że żal umierać. Nie… Na to było za mało czasu…

Dowódca okrętu, lejtnant M.M. Maksymowicz, był pogodnym człowiekiem. Lubił się śmiać, opowiadać dowcipy, tańczyć. Może właśnie dlatego, wbrew regulaminowi, przyniósł kiedyś na pokład patefon. I komplet płyt. Z Maciejewiczem doskonale się rozumieli. Po wykonaniu każdego zadania szli razem do przełożonego i przyjaciela – Mamerta Stankiewicza, by zdać mu relację z przebiegu ćwiczeń.

– Wynurzenie!

Młodzi chłopcy, z których niejeden dopiero rozpoczynał służbę podwodniacką, wykonywali czynności przewidziane regulaminem służby. Okręt wolno wynurzał się, idąc dalej pełną mocą maszyn. Upalne czerwcowe słońce zlizywało krople wody ze stalowego kadłuba. Lejtnant Maksymowicz otworzył główny luk. Wspinając się po metalowych stopniach wiodących na szczyt kiosku skorygował jeszcze kurs. Na pokładzie zdjął czapkę i otarł pot. W dzienniku pokładowym polecił odnotować dwugodzinną przerwę obiadową przed wykonaniem ostatniego w tym dniu ćwiczebnego wyjścia w morze.

Z „Olanda”, starego transportowca podano linę cumowniczą. AG-15 stanęła przy burcie swej bazy, a załoga wyległa na pokład. Cóż za upał! Po chwili poczuli charakterystyczny swąd rozgrzewających się płyt kuchennych, na których sternik-kucharz Bogdanow przygotowywał posiłek.

Maksymowicz poszedł na „Olanda”. Stamtąd zawiadomił naczelnika IV Dywizjonu Łodzi Podwodnych o zarządzonej przerwie obiadowej. Nie skorzystał z zaproszenia, by posilić się na pokładzie transportowca. Musiał wracać na okręt, ponieważ nie został odwołany alarm bojowy. AG-15 stała w tzw. położeniu pozycyjnym. Oznacza ono, że pokład i wieżyca znajdują się nad powierzchnią wody, ale wszystkie zbiorniki balastowe są do połowy wypełnione, w tym dwa główne pozostają pod wodą. Ich całkowite napełnienie trwa zaledwie 20 sekund. Stan taki utrzymuje się wówczas, gdy istnieje obawa niespodziewanego ataku z powietrza. Jeden z pierwszych punktów regulaminu określał jednoznacznie, że w takiej sytuacji zezwala się na otworzenie jedynie luku głównego. Wszystkie pozostałe muszą być zamknięte!

okręt AG w porcie– Nu, pokuszali? – Maksymowicz naciągnął czapkę, skrywając pod nią wilgotne, przesycone potem włosy. – Zanurzenie alarmowe!

Przeraźliwy dzwonek wezwał wszystkich marynarzy na stanowiska. Bogdanow rzucił w kąt ceratowy fartuch. Zmywanie naczyń dokończy po wykonaniu tego ostatniego ćwiczebnego wyjścia w morze. Zresztą, po co ono komu potrzebne? Przecież od dwóch tygodni nie robili niczego innego, jak tylko nieustannie zanurzali się, by po chwili powtórzyć manewr wypłynięcia na powierzchnię. „Agnicha” spisywała się znakomicie. Świetnie reagowała na ster, zgodnie z zapewnieniami producenta dobrze pracowały wszystkie urządzenia pokładowe. Maksymowicz stał już przy peryskopie, kiedy Bogdanow przybiegł na swoje stanowisko bojowe.

– Dziób? – zawołał lejtnant.

– Dziób – gotowy! – usłyszał w odpowiedzi.

Bez cienia obaw dowódca przyjął ten meldunek. On też był zmęczony. Prawdopodobnie już jutro dołączą do pozostałych okrętów IV Dywizjonu, by oczekiwać na prawdziwe, bojowe zadania.

– Jako starszy oficer miałem swoje stanowisko przy zaworach głównych pomp balastowych. Regulowałem stopień napełniania poszczególnych zbiorników balastowych. Widząc na mierniku, że na przykład zbytnio zagłębia się rufa, przepompowywałem wodę do zbiorników dziobowych. Jeszcze w szkole przestrzegano mnie, że ode mnie zależy, czy cały manewr przebiegać będzie bezpiecznie! Doskonale pamiętam szkice ukazujące sytuację, w której dziób zanurza się bardziej od rufy. Wówczas, nie wykluczone, że okręt stanie „do góry rufą”! Mówiono nam, że przechył taki może osiągnąć kąt do 80 stopni.

Z głębi, od strony rufy dobiegały ściszone głosy marynarzy. Motorzyści i elektrycy meldowali gotowość do zanurzenia. Ten, który stał najbliżej pomostu głównego, przekazywał dowódcy meldunek zbiorczy:

– Rufa – gotowa!

Był 8 czerwca 1917 roku, godzina 14.25. W sporządzonym później sprawozdaniu naczelnik IV Dywizjonu Łodzi Podwodnych pisał:

„AG-15 odbiła od burty transportowca «Oland» i udała się na praktyczne zanurzenie. Polecono jej wykonać zanurzenie z marszu, zapełnić od razu wszystkie zbiorniki”. [1]

– Elektromotory równolegle, 400 amperów, stery na zanurzenie, głębokość 10 metrów – padały rutynowe komendy.

Zanim Maksymowicz wypowiedział ostatnią z nich, usłyszał uruchamiany wprawną ręką I oficera system kingstonów, przez które napełniano wodą zbiorniki. Szum motorów, delikatne drgnięcie. Ostatni schodzący do okrętu marynarz oddał cumy wiążące AG-15 z „Olandem” i uniesioną ręką odwzajemnił życzenia z transportowca. Życzenia pomyślności.

Oczy przyzwyczajały się do sztucznego oświetlenia. W jego blasku poszczególne urządzenia pokładowe, rurociągi i umieszczone na burtach instalacje rzucały cień deformujący perspektywę okrętu. W jednej chwili wolna przestrzeń jakby się jeszcze zmniejszyła. Nozdrza doskonale wyczuwały zapach substancji olejowych. Przechodzący obok dowódcy marynarz bąknął pod nosem, że chyba nigdy się nie przyzwyczai do odgłosów wywoływanych przez wodę znajdującą się pod stopami.

– Przyzwyczaisz się, przyzwyczaisz…

Maciejewicz zewnętrzną częścią mankietu przetarł szybkę wskaźników. Oczyma wyobraźni widział, jak obły kształt kadłuba z wolna zaczyna się zanurzać. Zbliżała się 14.35…

– Nagle zauważyłem, że okręt idzie z przegłębieniem na rufę. Obejrzałem się i w tej samej chwili usłyszałem krzyk Maksymowicza, który powtarzał komendę: wynurzenie! Strzałka miernika leciała na łeb. Z całej siły przekręciłem dźwignię pomp, by wodę skierować do zbiorników dziobowych. Ale to nie skutkowało. Maksymowicz wbiegł do części rufowej i wołał dalej, polecając zmianę kursu. Niczego nie rozumiałem. Cała naprzód, ale wcześniej zwrot o 180 stopni? Płyniemy do brzegu? I nagle jakaś szalona myśl sparaliżowała mnie, lecz tylko na ułamek sekundy. Usłyszałem bowiem szum wody. Silny strumień, który z łoskotem wdzierał się do wnętrza. Przegłębienie na rufę powiększało się, ale postępowało wolniej niż przed chwilą. Pompy tłoczyły dziesiątki litrów wody. Odskoczyłem jednak od dźwigni i kiedy znalazłem się w przedziale centralnym, zrozumiałem co się stało. Nad głową wyczułem światło, słońce, życie… Okręt znikał pod powierzchnią zatoki. Przez nie domknięty właz chlusnęła z góry woda na moje barki i głowę. Jej narastający strumień przygniatał mnie. Nie mogłem się ruszyć z miejsca. Toniemy! Jeszcze się uratuję… Mam szansę?! Zdążę? Szybciej! Skacz! W tym momencie uświadomiłem sobie, że zostawiam załogę i okręt na pastwę losu. Tych młodych chłopców, którzy tak niedawno przyszli na podwodne pływanie. Nazywajcie to jak chcecie – odruchem lub świadomą decyzją – ja pociągnąłem za dźwignię zamykającą w sposób automatyczny główny właz. Teraz dopiero wyraźnie usłyszałem ryk pieniącej się wody wpadającej do sekcji trzeciej. Oprzytomniałem w momencie, gdy dobiegł mych uszu odgłos zatrzaskiwanych drzwi hermetycznych do przedziału maszynowego. Więc tam też są ludzie? Wokół mnie – żywej duszy. Nie ma dowódcy. Zostałem sam. Najstarszy stopniem. I kilkunastu marynarzy.

Upalny był to dzień. Upalny, jak rzadko w czerwcu, wśród spokojnych wód uchwyconych granitem fińskich szkierów. Bogdanow od rana klął na swój los. Kiedy wszyscy siedzieli u góry, w słońcu i orzeźwiających podmuchach bryzy, on tkwił wśród rozpalonych do czerwoności płyt okrętowej kuchni. A wystarczyło ledwie uchylić luk przedziału trzeciego, powstrzymać siłę zamykających go automatycznie sprężyn, choćby drewnianymi drzewcami chorągiewek sygnalizacyjnych. Przez maleńką szparkę razem ze świeżym powietrzem wpadły do wnętrza kuchni także słoneczne odblaski. A woda, zimna, och, jak przyjemnie chłodna, była tuż, tuż. Na wyciągnięcie dłoni. Skoczyć, zanurzyć się, ugasić żar zmęczonego ciała.

Na „Olandzie” nikt już nie miał żadnych złudzeń, gdy na powierzchni wody, wśród wirów wywołanych zagłębiającym się okrętem, pojawił się pierwszy z członków załogi AG-15. Była dokładnie 14.35.

Zauważono, że łódź idzie z bardzo szybkim zagłębianiem się rufy. Po kilku chwilach na powierzchni pojawił się jeden człowiek, a za nim jeszcze trzech. Jeden z nich był w białym ubraniu i mocno machał rękoma. Było widać, jak łódź kontynuowała zanurzenie, przy czym przegłębienie na rufę nadal znacznie się powiększało. Teraz łódź szła całą naprzód, ale w zmienionym kursie i z dziobem zwróconym wprost na minowiec „Ilmien”. Udałem się na AG-11, gdzie oddano cumy i pełną mocą maszyn udaliśmy się w kierunku łodzi AG-15, aby udzielić jej pomocy. Miczmanowi z AG-12 poleciłem nadać z „Ilmienia” depeszę o zdarzeniu do Komfłotu i naczelnika Äbo-Olandzkiej Obronnej Pozycji w Hangö. W tym czasie łódź zanurzyła się całkowicie, a ludzie, którzy znaleźli się na powierzchni, pływali w wodzie. Trojga z nich, komendanta łodzi, lejtnanta Maksymowicza, bosmana Rewę i sternika Mieriewa wydostano do szalupy. Proporszczyk Peters, który nie umiał pływać, utonął wcześniej, zanim zdążyła podejść do niego szalupa ratunkowa. Wkrótce po zanurzeniu się łodzi, na powierzchni wody zauważono wielkie pęcherze powietrza. Poleciłem rzucić w to miejsce boję.[2]

Dalej, w tym samym raporcie, przytoczone zostały wyjaśnienia, jakich przełożonemu udzielił lejtnant Maksymowicz.

Okręt zaczął tonąć, ponieważ nie był zamknięty trzeci luk. Przez niego wlewała się woda. Komendant Maksymowicz przypuszczał, że luk ten nie został właściwie zamknięty. Jeszcze nie ruszając się z miejsca przy peryskopie, podał komendę do wynurzenia. (…) Zajrzał do trzeciego przedziału, w którym już nikogo nie było. Krzyknął więc do starszego oficera, by przepompował wszystkie cysterny, a sam chciał skierować łódź w stronę brzegu, aby w skrajnym przypadku mogła ona osiąść na mieliźnie. Poszedł zamykać luk. Namacał go, ale widząc, że nie starcza mu sił na zamknięcie luku, lejtnant Maksymowicz wyszedł na pokład, aby luk zatrzasnąć nogami. Nie był jednak pewien, czy udało mu się to zrobić. Siła wody napierającej na luk odrzuciła go na ścianę nadbudówki. Łódź w tym czasie nadal się zagłębiała. Na powierzchni byli już proporszczyk Peters, bosman i sternik”. [3]

Pożółkły papier zazdrośnie wchłania kształt liter opisujących to zdarzenie. Słowa toną w kipieli przyszłych zdarzeń i spraw. Maciejewicz opowiada o tamtych chwilach spokojnie, bez słów wyszukanych, bez zbędnej emocji.

– Trzask drzwi do przedziału trzeciego. Boże, jaka cisza! Przełknąłem ślinę. Między szparami przegrody z centralnego przedziału do sekcji trzeciej sączyła się woda! Gdy to dostrzegłem – zgasło światło. Rozhisteryzowane okrzyki z części dziobowej uświadomiły mi, że jest tam cała załoga obsługująca tę właśnie część okrętu. Mimo ciemności ruszyłem w stronę dziobu. Byłem już spokojny. Nadzwyczaj spokojny. Trzeźwo analizowałem każdą z setek myśli. Przy drzwiach przedziału dziobowego dostrzegłem promień światła. To maleńka, sześciowoltowa żaróweczka podświetlająca żyrokompas. Białka wytrzeszczonych oczu przerażonych marynarzy spoczęły na mojej twarzy.

Maciejewicz nie musiał niczego tłumaczyć. Chwilę później odczuli delikatny wstrząs i pogłębiający się przechył okrętu w kierunku na dziób. Jeszcze jeden wstrząs, ale uzupełniony o przechył na prawą burtę. Około 10 stopni. A więc osiedli na dnie. Wszystko ucichło. Woda wypełniała przedział centralny i teraz zaczęła dostawać się do części dziobowej. Maciejewicz całą siłą ramion dopchnął hermetyczne drzwi. Nie zauważył jednak, że jedna z klamr osunęła się poniżej zaczepu i tylko dwa rygle uchwyciły wypusty dociskowe. Woda coraz mocniej przenikała i przez tę przegrodę.

– Do dziobu!

Głos Maciejewicza zabrzmiał spokojnie. Marynarze wykonali polecenie pospiesznie, bez paniki. Tam, do ostatniej komory dziobowej zabrali ze sobą wymontowany akumulator i żaróweczki z kompasu „Sperri”.

– Zaryglowałem te ostatnie drzwi. Robiłem to spokojnie, ale ze strachem, cholerną obawą – to jasne. Choć przenikaj przez ściany, to i tak się już stąd teraz nie wydostaniemy. Stanęliśmy wokół żarzącego się włókna żaróweczki. Staliśmy bez słów. Jedenaście par oczu…

Pierwszy odezwał się chyba Bogdanow. Powiedział o luku trzecim, o tym, że było mu gorąco i że kiedy padły komendy do zanurzenia, zapomniał o odblokowaniu klapy, która zamknęłaby się sama, automatycznie.

– Nie, nikt nie robił mu wyrzutów, nie krzyczał. To nie miało sensu.

Jedno, co zdążyli wtedy zrobić, to było uszczelnianie miejsc przejścia rurociągów przez ściany przegradzające ich komorę od pozostałych, zalewanych wodą. Maciejewicz zwiększył ciśnienie wewnątrz sekcji dziobowej. Tam właśnie znajdował się cały zapas życiodajnego powietrza. Trzy metry sześcienne pod ciśnieniem około 160 atmosfer. Taka ilość wystarczała na trzykrotną wymianę powietrza w całym okręcie

– Wewnętrzne drzwi i przegrody nie były obliczone na wytrzymanie tak dużego ciśnienia zewnętrznego. Nie zdziwiłem się, gdy złowrogie pojękiwanie odkształcających się ścian działowych oraz przenikanie wody przez właz przypomniało nam o tej prawdzie. Mogłem zrobić tylko jedno – zwiększać ciśnienie wewnątrz okrętu aby łagodzić napór wód zatoki. Wskazówka manometru wolno przekraczała kolejne progi: trzy atmosfery, cztery… Mimo to puszczały nity. Czego jeszcze się obawiałem? Chloru z akumulatorów! Pod nami znajdowały się baterie akumulatorów. Kiedyś słyszałem, że śmierć w takich warunkach jest bezbolesna. Hm… Było to jedyne w tamtych chwilach pocieszające spostrzeżenie.

Naczelnik IV Dywizjonu Łodzi Podwodnych Morza Bałtyckiego zanotował w raporcie:

O godz.15.15 dostrzegliśmy na powierzchni morza drugi pęcherz powietrzny. O 15.19 wysłałem błyskawiczną depeszę do naczelnika Służby Łączności i do Sztabu Dywizji Łodzi Podwodnych, z prośbą o wysłanie środków ratunkowych i nurków. O 15.26 telegraficznie powiadomiłem o zdarzeniu naczelnika dywizji. Równocześnie poleciłem transportowcowi «Oland», by odbił od nabrzeża i udał się na miejsce zatopienia łodzi, gdzie niezwłocznie miał przystąpić do organizowania akcji ratunkowej. Podwodny aparat przeniesiono na motorówkę Służby Łączności, która wcześniej wyruszyła w stronę boi, wraz z nurkami na swoim pokładzie. Oprócz nurków z «Olanda» wkrótce przybyli nurkowie z «Ilmienia». Wówczas przewidywałem, że będziemy mogli wziąć strop i po przywiązaniu go do liny kotwicznej «Olanda» oraz umocowaniu stropu przy zatopionej łodzi, zdołamy ją przeholować w stronę płycizny, gdzie akcja ratunkowa mogłaby przebiegać dalej w lepszych warunkach. [4]

„Oland” potrzebował około pięciu minut na dopłynięcie do miejsca, gdzie na dnie spoczywała AG-15. Do łańcucha kotwicznego przymocowano linę trapu ratunkowego. Spieszyli się. Widzieli bowiem, jak z głębin wydobywały się co kilka chwil potężne pęcherze powietrzne. Nikt nie miał pewności, że luk trzeci został zamknięty. Liczono się z tym, iż zatopieni marynarze tłoczą powietrze, by powstrzymywać napór wody. Liczono się również z faktem, że ilość tego powietrza jest ograniczona.

Nurkowie kończyli przygotowania do zejścia pod wodę. Właśnie wtedy, o 15.45 Arbieniew otrzymał depeszę od naczelnika Äbo-Olandzkiej Obronnej Pozycji z pytaniem, czy potrzebne są dodatkowe środki lub jednostki pływające. Zaraz potem następna depesza od tego samego nadawcy. W okolice wypadku wysłano lodołamacz „Awans” oraz minowiec nr 129 z nurkami na pokładzie.

Co robić? Co robić? Siedzieli w ciemności. Należało oszczędzać akumulator, który mógł się szybko wyczerpać.

– Uratują nas, przecież zatonęliśmy na redzie!

– Mają sto sposobów! Zobaczycie, wyciągną nas nie później niż za pół, no, może godzinę.

Mimo znacznego ciśnienia wewnątrz przedziału, woda wolno wypełniała jego przestrzeń. Sięgała do kolan. Jej chłód przestał być dokuczliwy. Siedzieli bez ruchu. Maciejewicz wyjaśnił, że muszą włożyć na siebie całą dostępną garderobę. Muszą ubrać się jak najcieplej. Wydał też polecenie, by bez naprawdę istotnego powodu nikt nie ruszał się ze swojego miejsca. Nie wolno mieszać wody. Ta bowiem, która przeniknie przez odzież, ogrzeje się ciepłem ciała i utworzy termiczną poduszkę chroniącą organizm przed wychłodzeniem.

O godzinie 16.00 z motorówki został opuszczony pierwszy nurek. O 16.06 ukazał się wielki ropowy pęcherz, który utworzył rozległą plamę na wodzie. Prawdopodobnie załoga okrętu przepompowywała ropę w cysternach. O 16.20 nurek wyszedł i oznajmił, że okręt leży na równej powierzchni. On stukał kluczem w burtę w okolicy dziobu i podobnymi uderzeniami odpowiedziano mu z wnętrza AG-15. [5]

Te uderzenia usłyszeli wszyscy żyjący jeszcze marynarze z AG 15. Ich częstotliwość i moc zwiększały się od strony przedziału centralnego do dziobu. Zrozumieli, że nie są sami, że tam, na górze przystąpiono do akcji ratowniczej. Maciejewicz natychmiast zdjął but i podszedł do prawej burty. Obcasem wystukiwał znaki alfabetu Morse’a. „Żyjemy i oczekujemy na pomoc”. Nurek odebrał ten sygnał. Odstukał. Jednak jego uderzenia były chaotyczne, nieskoordynowane. Poirytowany lejtnant zaklął, nabierając przekonania, że człowiek z tamtej strony życia nie zna kodu, nie rozumie go! Ponowił jednak próbę. Otrzymał odpowiedź taką samą jak poprzednio. Po chwili uderzenia z zewnątrz umilkły. Przestrzeń wypełnił już tylko syk przeciekającej do przedziału wody.

– Jak im dać znać? Czy dowódca się uratował? Czy wie, co było przyczyną naszego zatonięcia? Nurek mógłby przecież zamknąć od zewnątrz luk trzeci. Wówczas – to oczywiste – podjęlibyśmy próbę samodzielnego wyjścia na powierzchnię. Należałoby tylko wypompować wodę z zatopionych sekcji, później wypełniać przestrzeń powietrzem i moglibyśmy liczyć na to, że niczym balon zostaniemy uniesieni w górę. Tak, to dobry sposób. Natychmiast trzeba maksymalnie zmniejszyć ciężar okrętu. Wyrzucić zbędny balast!

Wyobraźnia podpowiadała dalszy ciąg tego scenariusza. Wyrzucić zbędne rzeczy… Tylko co i jak? Przez stalowe burty? Mogli jedynie wystrzelić torpedy i o ich masę zmniejszyć ciążenie okrętu.

– Jak umierać to na wesoło…

Maciejewicz polecił marynarzowi trzymającemu akumulator z żaróweczką, by włączył światło. Sam, brodząc już po pas w wodzie, doszedł do gramofonu. Na talerzu była płyta z ulubioną piosenką Maksymowicza. Melodia zanikała jednak, igła przeskoczyła kilka rowków, po chwili raz jeszcze cofnęła się o kilka fraz, by zamilknąć. Woda uniosła ramię gramofonu i zrzuciła je z czarnego krążka. Czuli ją teraz wyraźniej. Ogromny ciężar dusił piersi. Oddychali wolno, głęboko wciągając powietrze. Maciejewicz zwiększył ciśnienie powietrza.

O 16.20 kolejny nurek zszedł na dno. Przez pół godziny dokonywał oględzin okrętu. Po wyjściu zameldował, że zagłębił się on w muliste w tym miejscu podłoże. Kadłub nie przepuszczał powietrza. Widoczność była tam jednak bardzo ograniczona. Nie odważył się podejść zbyt blisko do trzeciego luku, a tym bardziej cokolwiek przy nim robić. Obawiał się, że łączące go ze statkiem-bazą przewody mogą zostać przerwane. Skafander, tak bardzo ograniczający swobodę ruchów, uniemożliwiłby pewnie dokonanie jakichkolwiek napraw czy choćby tylko dokładnych oględzin. Naczelnik dywizjonu był przekonany, że jedynie wyciągnięcie okrętu na powierzchnię może uratować żyjących jeszcze marynarzy. O 17.30 obserwator zameldował, że na powierzchni pojawiło się mnóstwo pęcherzy powietrznych. Jakby w tym miejscu gotowała się woda..

Mój plan był taki: wyciągnąć do wnętrza torpedy znajdujące się już w czterech wyrzutniach. Otwiera się je parami, po dwie i na krzyż. Z torped należało wyjąć zapalniki, przywiązać do jednej z nich wiadomość. Wprowadzić do wyrzutni i wypuścić, pozwalając, by wypłynęła na powierzchnię. Oderwałem kawałek ceraty. Na niej napisałem, żeby szukali wiadomości pod korkiem miny. Tam włożyłem karteczkę. Torpedę wsunęliśmy z powrotem i wystrzeliliśmy ją. Zrobiliśmy to resztką sił, bo w warunkach, jakie panowały w przedziale, nie sposób było pracować. Normalne, codzienne czynności przerodziły się w wysiłek godny tytana. Ogromne ciśnienie, wychłodzenie organizmu i duszące powietrze bardzo nas osłabiły. Zarządziłem odpoczynek. Po chwili przystąpiliśmy do uwolnienia się od pozostałych torped. Resztką sił dostaliśmy się do miejsca, gdzie zalegały torpedy zapasowe. Nie zdołaliśmy jednak żadnej z nich wprowadzić do wyrzutni. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie mogłem podnieść ręki.

W chwilę po tym, gdy naczelnik Arbieniew otrzymał depeszę od księcia Czerkawskiego, potwierdzającą skierowanie w miejsce akcji kolejnych jednostek ratowniczych i okrętu „Wołchow”, zameldowano mu, że na powierzchni wody zaobserwowano wyjątkowo silne pęcherze powietrzne. Była 17.30…

Z raportu Arbieniewa:

Ukazał się kolejny pęcherz powietrzny z części dziobowej, a o 17.35 łódź wystrzeliła minę, która przebywszy około 5 kabli uderzyła o kamień, zmieniła kierunek i zatrzymała się w pobliżu brzegu. Niezwłocznie wysłałem tam łódź. Zameldowano mi, że w części ogonowej miny była przywiązana ceratka, na której ręką lejtnanta Matyjewicza-Maciejewicza zostało napisane: «Pod korkiem notatka». Kiedy odkręciliśmy korek, znaleźliśmy karteczkę zapisaną ołówkiem chemicznym i mocno zamoczoną, przez co tekst był silnie rozmazany. Karteczka została przerwana przy wyjmowaniu. Jednak można było odczytać treść «W dziobie jest nas jedenaście osób, holujcie na mieliznę. Natychmiast podnoście nas. Wody przybywa. Podnieście chociaż dziób». Od chwili wystrzelenia miny do odczytania notatki, przez 15-20 minut, nieustannie wydobywały się z łodzi pęcherze powietrza. Później zaczęły zanikać. [6]

Jest nas jedenaście osób… Bogdanow, sprawca tragedii, nie reagował już na to, co działo się wokół niego. Około 17.00 usłyszeli wystrzał a potem plusk wody. W nikłym świetle żaróweczki dostrzegli, że tam gdzie siedział kucharz – nie było już nikogo. Zastrzelił się. Całe ciało skryło się pod wodą. Tylko buty wypłynęły, wskazując miejsce, w którym zginął pierwszy z nich.

Ile jeszcze zostało czasu, ile tlenu znajduje się w zbiornikach, jak długo przyjdzie czekać na następną ofiarę, a może nie dojdzie do tego, może tam u góry zdołano już wszystko przygotować do podniesienia okrętu?

Słuchajcie – powiedziałem do marynarzy – nie możemy czekać! Jest sposób na ratunek. Musimy to zrobić. I opowiedziałem o swoim planie. Ale nikt nie chciał mnie słuchać. Jeszcze moment, parę chwil i na pewno nas wyciągną! Poczekajmy! Słyszałem oddechy. Głębokie, świszczące, zachłanne… Nagle dobiegł nas huk. Tak, to wystrzał z rewolweru. Drugi! Jeszcze dwa!

Nikt nie odważył się komentować tego zdarzenia. Nikt nie wiedział na pewno, co stało się w przedziale maszynowym. Nawet później, już na powierzchni, rekonstruując wydarzenia, lejtnant Maciejewicz nie był w stanie przedstawić jednoznacznej wersji możliwych faktów. Wiadomo było, że tego dnia wachtę pełnił jeden z członków załogi maszynowej. Miał broń. Był to sześciostrzałowy mauser. W przedziale maszynowym znajdowało się dziesięć osób. Nie wszyscy dostali się do sekcji, w której były motory. Tam znaleziono tylko sześć ciał. Najmłodszy z marynarzy, przebywający w załodze zaledwie od paru dni, wszedł na korpus silnika. Głowę położył między przewodami telegrafu zapewniającego łączność stanowiska dowodzenia z maszynownią. Zmarł pewnie jako ostatni. Był świadkiem wydarzeń, jakie rozegrały się tam w kilka godzin po zatonięciu okrętu. Marynarze podchodzili do wachtowego, a ten strzelał im w skroń. Po wykonaniu tego dobrowolnego wyroku, strzelił również do siebie. Po wyciągnięciu okrętu stwierdzono, że ów młody marynarz siedzący na korpusie silnika miał nie zamoczoną głowę. Znalazł poduszkę powietrzną, która zapewne pozwoliła mu przez jakiś czas jeszcze żyć, łudzić się nadzieją ratunku.

Znów zaproponowałem, że możemy się sami ratować. Do cholery, lepiej – mówiłem – umrzeć i być pochowanym na górze, niż pozostać w tym pudle! Ale nie reagowali już. Siedzieli otępiali, pewnie analizowali, co mogło znaczyć pięć wystrzałów, które przed chwilą usłyszeliśmy. Nie rezygnowałem. Słuchajcie, mówiłem, to tylko tak łatwo powiedzieć do tych na górze: wyciągnijcie nas. Trzeba wielkiej siły, ogromnego podnośnika i czasu na wykonanie takiego zadania. Nurkowie nieustannie stukali w naszą burtę. Te stuki… Pierwszy nurek nie znał Morse’a. Następny umiał się nim posługiwać. Przekazał mi wiadomość, że specjalny statek ratowniczy będzie mógł przybyć do nas nie wcześniej, jak za 24 godziny. Ja z kolei poinformowałem go o naszym położeniu. Od niego dowiedziałem się, że odnaleźli wystrzeloną przez nas minę i przeczytali moją kartkę. Rzuciłem więc w kąt obraz św. Mikołaja (tu muszę wyjaśnić, że jest on patronem marynarzy). Na każdym okręcie znajdował się wizerunek tego świętego.

Było to tak: po wystrzeleniu pierwszej torpedy sięgnąłem po święty obraz namalowany na drewnianej desce. Na odwrocie umieściłem notatkę podobnej treści jak ta, która znajdowała się w wystrzelonej torpedzie. Już zamierzałem wyrzucić naszego patrona przez wyrzutnię torpedową, ale marynarze odradzili mi to. My umrzemy, mówili, i nikt się nie dowie jak do tego doszło, a na powierzchni morza znajdzie się obraz świętego. Uznają to za cud! Nie stwarzajmy więc cudów sami. Pozostawmy to zadanie naszym ratownikom.

O 18.40 nurek przyniósł wiadomość, że nie odpowiedziano mu na uderzenia w burtę. [7]

Żyją jeszcze? Dlaczego przestali reagować na sygnały? Radiotelegrafiści z „Olanda” i „Ilmienia” nieustannie odbierali i nadawali depesze. Przekazywali informacje o każdym pęcherzyku powietrza, każdym nowym poleceniu kierującego akcją naczelnika dywizjonu. O wypadku wiedziała już cała flota. Wiadomość dotarła do Helsingforsu i pozostałych baz.

– Był piękny wieczór – wspominała Olga Maciejewiczowa. – Wiedziałam, że właśnie tego dnia Konstanty kończył zajęcia ćwiczebne na swoim okręcie. Cieszyłam się, że jutro go zobaczę, że przed wypłynięciem w morze spędzi z nami kilka godzin. W Parku Wermońskim, na słynnej „górce”, jak co dzień, odbywała się zabawa. Siedziałam w pokoju razem z żoną lejtnanta Maksymowicza. Czekałyśmy na przyjście Mamerta Stankiewicza i jego przyjaciela, Wiatkina, którzy mieli nas zabrać do letniego kabaretu. To ja upierałam się przy tym pomyśle.

Mamert Stankiewicz, wówczas jeszcze oficer „Riurika”, dowiedział się o wypadku AG-15 jako jeden z pierwszych. Niestety, nikt, także on, nie mógł przewidzieć rozwoju wypadków. Nie ulegało jednak kwestii, a pisał o tym w pamiętniku, że sytuacja przedstawiała się bardzo groźnie:

– Obaj z Wiatkinem mogliśmy spodziewać się najgorszego, ale po naradzie postanowiliśmy nic paniom nie mówić, zanim nie będziemy wiedzieli czegoś pewnego. Wieczorem byliśmy na tej nieszczęsnej «górce», próbowaliśmy panie zabawić, ale trudno nam było ukryć nasze niewesołe usposobienie. Dookoła było dużo znajomych oficerów w towarzystwie, którzy wszyscy wiedzieli o wypadku i na pewno ze zdziwieniem spoglądali na nas i na obie panie. Manewrowaliśmy w ten sposób, żeby nikogo do pań nie dopuścić. Dosiedzieliśmy pomyślnie do końca i tak samo pomyślnie odstawiliśmy trochę zdziwione panie do domu. [8]

Jan i Mamert Stankiewiczowie

Jan i Mamert Stankiewiczowie- byliśmy przyjaciółmi na dobre i na złe…

W Rewlu nie mówiło się tego wieczora o niczym innym. Pierwszy raz zdarzył się we flocie rosyjskiej wypadek na taką skalę. Oficerowie udający się i wracający ze służby, przynosili coraz to nowe szczegóły z akcji ratunkowej. Nie, chyba nikt nie wierzył, że może się ona zakończyć szczęśliwie.

Obserwator notował:

18.30 – dwa pęcherze z dziobu; 18.45 – pęcherz z dziobu; 18.55 – pęcherz z dziobu; 19.10 – duży pęcherz z dziobu; 19.30 – pęcherz z dziobu; 19.40 – wyjście nurka, pęcherz z dziobu; 19.57 – pęcherz z rufy; 20.04 – pęcherze z rufy przestały się wydobywać; 20.15 – pęcherz z dziobu. [9]

Z raportu Arbieniewa:

O godz. 20.45 z rufy znowu zaczęły się pokazywać pęcherze powietrzne, ale były już słabsze od poprzednich. Dzięki nieprzerwanej pracy nurków udało się zaczepić linę w części dziobowej i rufowej okrętu. O godz. 20.45 przyszedł też minowiec nr 129 z wyposażeniem nurkowym, dwoma aparatami i siedmioma nurkami z Äbo (Turku – przyp. M. K). Pracujący równocześnie trzej nurkowie zaczepili w części dziobowej strop i przytwierdzili do niego lewy hol z «Olanda». O 21.45 przypłynął z morza okręt AG-12 pod banderą naczelnika dywizji łodzi podwodnych i eskadrowy minowiec «Bojewoj».[10] 

Tylko trzydzieści merów! Aż trzydzieści! Oto wielkość granicy między życiem i śmiercią. Wszechogarniająca wyobraźnia nie była w stanie jej pokonać. Co dzieje się tam, na górze? Dlaczego tak wolno? Jak tam jest, na dole, co czują, czy żyją jeszcze?

Słuchajcie, nie możemy dłużej czekać! Zupełnie opadniemy z sił, a wtedy, choćbyśmy nawet chcieli, to nie zdołamy już niczego zrobić. Musimy się ratować! Ja swoje, a oni swoje. Przecież słyszeli, jak przy okręcie nieustannie ktoś coś robił. Domyślałem się, że nurkowie próbują może zaczepić hol, może zastanawiają się nad innym wariantem akcji ratunkowej. Czekajmy do północy – powiedzieli marynarze. Zgodziłem się, choć już teraz postanowiłem wyjaśnić im mój plan. Tłumaczyłem, że są zdrowymi, silnymi bykami, że mają zdrowe płuca i silne serca, nie tak jak ja, który miałem silną nerwicę. Trzeba odwagi, mówiłem, wielkiej odwagi i odrobiny szczęścia, ale dla was to przecież nic nadzwyczajnego. Patrzcie, zaraz woda sięgnie naszych szyj. Ludzie, róbmy coś! [/trx_highlight]

Wystające z wody nogi Bogdanowa kreśliły zygzaki na ciemnej, przepełnionej tłustymi plamami powierzchni. Usłyszeli kolejny plusk. W kilka chwil później jeszcze jedno ciało osunęło się do wody. Bez skargi, bez okrzyku cierpienia. Jeden ze sterników zaczął się rozbierać. Mówił, że nie może już wytrzymać, że jest mu duszno i gorąco. Maciejewicz chwycił go za ramiona, wstrząsnął. Nie rób tego, za żadne skarby Przecież to pewna śmierć!

– Uwaga! – Maciejewicz raz jeszcze wciągnął mocniej powietrze. Nie miał złudzeń. Chlor był już dobrze wyczuwalny. – Przygotować się do opuszczenia okrętu!

Najsilniejszym polecił rozerwać korkowe materace. Ich zawartość wpychali za pazuchę słabszym kolegom, którzy nie mieli już sił, by założyć kapoki. Te prymitywne kamizelki ratownicze powinny utrzymać ich ciała na powierzchni. Liczył się bowiem z tym, że nagła zmiana warunków ciśnieniowych może doprowadzić do omdlenia, a nawet utraty przytomności. Sam zanurzył się w wodzie, której chłód przenikał do szpiku kości. Wymacał zawór butli sprężonego powietrza. Zwiększył jego ciśnienie. Marynarze odczuli to poprzez delikatne uspokojenie oddechów. Lejtnant tłumaczył każdemu, jaką kto ma rolę do spełnienia. Najsilniejszemu z załogi polecił, by stanął w rzędzie jako pierwszy. Plan był prosty. Należało otworzyć całą rezerwę tlenu. Następnie przedostać się do luku głównego, który prowadził do kiosku. Wejście do luku było obudowane cylindrycznym kołnierzem, którego brzeg był poniżej stropu tej części przedziału głównego. Między brzegiem cylindra a stropem powstała poduszka powietrzna o kilkudziesięciocentymetrowej wysokości. Należało więc dotrzeć do tego miejsca płynąc pod wodą i zatrzymać się właśnie w tej powietrznej przestrzeni. Kiedy wszyscy się tam zgromadzą, wystarczy otworzyć luk. Zresztą – otworzy się sam, pod wpływem ogromnego ciśnienia powietrza z wnętrza okrętu, którego wszystkie rezerwy zostały właśnie uwolnione. Maciejewicz powiedział jeszcze, że powinni usłyszeć charakterystyczny dźwięk drgającej pokrywy, na którą będzie działała wielka siła szukającego ujścia powietrza. Ta siła sama wypchnie luk. Wówczas należy przeczekać pierwsze uderzenie strumienia wody, który wleje się do okrętu i szczelnie wypełni wolną przestrzeń poza, oczywiście, warstwą ochronną utworzoną przez cylindryczny kołnierz. I wtedy sprawa będzie już prosta. Schylić się po nabraniu powietrza i pozwolić, by powietrze uchodzące z wnętrza okrętu wyniosło wszystkich na powierzchnię. Starszy oficer ustalił jeszcze kolejność katapultowania się i zapewnił, że on będzie ostatnim, który opuści okręt.

O godzinie 23.04 obserwator zameldował, że z okrętu intensywnie wydostaje się powietrze. W tym właśnie momencie lejtnant Maciejewicz otworzył zawory zbiorników. Woda się zagotowała, a powstała kipiel wywołała drżenie klapy i z wielką siłą odrzuciła ją. Przemieszczali się w stronę luku głównego z dużą szybkością, dotarli tam i zatrzymali się w przestrzeni poduszki powietrznej. Nogami zaczepiali o urządzenia, ale zazdrośnie pragnąca ich utrzymać w swoim wnętrzu podwodna śmierć nie była w stanie przezwyciężyć woli życia. Zaczęli wyskakiwać z okrętu i płynęli w stronę powierzchni.

– Kiedy wymacałem, że wokół mnie nie ma już nikogo, że prawdopodobnie zostałem sam – nabrałem powietrza i pochyliłem się w stronę luku, przez który wydostawało się jeszcze, ale już słabiej, wypuszczone z butli powietrze.

W świetle reflektorów dostrzeżono na powierzchni pierwszego, a po chwili – następnych marynarzy. Natychmiast skierowano w ich kierunku łodzie ratunkowe. Bezwładne ciała wciągano do szalup.

Ostatni z nich pojawił się o 23.10. O 23.12, kiedy powietrze zaczęło wydostawać się wolniej, wyrzuciło starszego oficera łodzi, lejtnanta Matyjewicza-Maciejewicza. Ludzi tych przyjęto na łódki znajdujące się w okolicy miejsca awarii. Odpłynęły one natychmiast do szpitala na «Olandzie». Po starszym oficerze nikt więcej nie wydostał się na powierzchnię. Kiedy pęcherzyki powietrza przestały się wydostawać i utracono nadzieję na to, że jeszcze ostatnich pięciu ludzi może się uratować, przystąpiono do dalszej pracy w nadziei uratowania osób pozostawionych jeszcze we wnętrzu, w przedziale rufowym.[11]

Maciejewicz utracił przytomność na kilka chwil. Kiedy ją odzyskał, był jeszcze w szalupie zdążającej do burty „Olanda”. Uświadomił sobie ostatnie minuty dramatu.

– Zawsze nurkowałem z otwartymi oczyma. Teraz wiedziałem, że muszę dokładnie patrzeć, gdzie będę płynął. Obawiałem się, że mogą powstać jakieś wiry wywołane powietrzem i zniosą mnie w niewłaściwym kierunku. Pamiętałem, że porozumiewając się z nurkami, przekazałem im alfabetem Morse’a prośbę o przygotowanie szalup ratowniczych. Nie potrafię teraz opowiedzieć tego, co widziałem pod wodą. Znajdowałem się w niezwykłym otoczeniu syczącego powietrza i wody rozrywanej jego pęcherzami. Jak w stanie nieważkości – szybowałem w nieznanym kierunku. Nagle dostrzegłem, że zbliżam się do… jasności. Coraz jaśniej, jaśniej. Zrozumiałem, że to światło znad powierzchni wody. Po wypłynięciu ujrzałem tak dobrze znaną sobie redę naszej bazy. Zacząłem płynąć w stronę najbliższej łodzi, ale czułem, że tracę siły. 

Było mi zimno, bardzo zimno! Chyba umieram – pomyślałem. Nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu ręką. Woda mnie unosiła, a świat ginął gdzieś wśród ciemnych plam, jakie pojawiły się przed moimi oczami.

Tylko on jeden był zakrwawiony. Cała twarz, głowa, włosy. Okazało się, że podczas wyskakiwania z okrętu uderzył głową o antenę i przeciął skórę. Uszkodzone naczynia krwionośne wyrzucały pieniącą się krew. Gdyby nie ta rana, to przy nagłej zmianie warunków ciśnieniowych mogłyby ulec rozerwaniu liczne wewnętrzne naczynka krwionośne i doprowadzić do groźnych następstw dla zdrowia organizmu.

– Z każdą sekundą czułem się coraz lepiej. Już po paru minutach myślałem trzeźwo, byłem gotów do uczestniczenia w akcji ratunkowej. Przygnębiła mnie wiadomość, że wydostało się nas tylko sześciu. Zrozumiałem, że dwóch najsłabszych spośród nas, których musieliśmy na ramionach transportować do luku, nie wytrzymało nagłej zmiany warunków. Może wepchnął ich do wnętrza strumień wdzierającej się wody? Któż to dziś rozstrzygnie. Później, ich ciała znaleziono w pewnej odległości od luku wyjściowego.

Na „Olandzie” otrzymali po kieliszku koniaku i walerianę. Po kwadransie wszyscy odzyskali równowagę. Wraz z nią przyszło uczucie ogromnego bólu. Jakby ktoś kości łamał. Szalony ból w stawach Tam, na dnie, powietrze w krwi było rozpuszczone pod ciśnieniem 3,5-4 atmosfer. Teraz wyrównywały się te różnice. Pojawiały się typowe objawy choroby kesonowej.

Kilka minut po pierwszej w nocy, do drzwi mieszkania Maciejewiczów zapukał goniec. Pani Olga pokwitowała depeszę i ze zdziwieniem przeczytała jej treść. Jedno tylko słowo: „Żyję”. W podpisie: „Konstanty”. Niczego nie rozumiała. Przecież to oczywiste, że żyje. W dodatku za kilka godzin powinien być w domu

Po zakończeniu zabawy, Mamert Stankiewicz z przyjacielem natychmiast odprowadzili panie do domu, po czym niezwłocznie udali się do siedziby dowództwa. Tam zrelacjonowano im przebieg wypadków. Ale Stankiewicz nie słuchał szczegółów. Najważniejsza była ostatnia radiodepesza – Maciejewicz żyje! Pobiegli więc do żon kolegów.

– Po tym wypadku, na drugi dzień przyszedł do bazy jeden z torpedowców, którym dowodził mój serdeczny kolega z czasów szkolnych. Przybył również statek ratowniczy, specjalistyczny, który był przygotowany do prowadzenia trudnych akcji, szczególnie podnoszenia okrętów podwodnych. My, uratowani, otrzymaliśmy polecenie udania się na dalszą rekonwalescencję do Äbo, właśnie torpedowcem dowodzonym przez mojego przyjaciela. Tam, wieczorem, poszedłem z kolegami do knajpy. Zjedliśmy wyborną kolację suto zaprawioną wódką.

Na miejscu tragedii nie zaprzestano jednak wysiłków zmierzających do wydobycia okrętu. Oto obszerny fragment sprawozdania naczelnika Arbieniewa:

O godz. 23.40 dokonano próby podniesienia dziobu łodzi za pomocą transportowca «Oland». Klamra jednak pękła i od początku zaczęli zakładać nową linę. 9 czerwca o 5.30 zaczęliśmy podnosić łódź. Znów lina pękła i postanowiliśmy oczekiwać na przyjście «Kamy», która przybyła o 7.00. Wszystkie próby podniesienia łodzi z pomocą «Kamy» i «Olanda» zakończyły się niepowodzeniem. Tak więc na uratowanie ludzi nie było już nadziei. Postanowiono czekać na przyjście «Wołchowa» i oddziału ratunkowego, by kontynuować podnoszenie okrętu, nie ryzykując przełamania jego kadłuba. O 17.00 skierowano łodzie AG-11 i AG-12 do Äbo, ażeby załogi tych łodzi nie były obecne przy podnoszeniu i nie zachowały urazu oraz wrażenia wywołanego widokiem utopionych kolegów przed kolejnymi wyjściami w morze. Po przybyciu oddziału ratunkowego zaczęliśmy analizować możliwości podniesienia zatopionego okrętu, w czym zaczął przeszkadzać wiatr. 10 czerwca o 03.00 naczelnik dywizji udał się do Helsingforsu zabierając ze sobą lejtnanta Maksymowicza. 10 czerwca chorzy w Äbo zostali na własną prośbę i w wyniku dobrego samopoczucia wysłani do Rewla. W ten dzień w Äbo zostało zamówionych 17 trumien przewiezionych na miejsce przez miczmana Kijaszkina. 11 czerwca otrzymałem telegram od dowódcy floty, że ogólne kierownictwo nad pracami ratowniczymi przejmuje naczelnik oddziału ratunkowego, kapitan I rangi Monomachow. Następnego dnia po 15.00 nurkowie uzgodnili sposób podnoszenia łodzi – jeden strop pod częścią bojową, jeden za dziób, z tyłu przy podwodnej kotwicy i kolejny za klamrę rufową. 16 czerwca o godz. 18.30 zaczęli podnosić łódź, która oderwała się od dna. O 20.45 przypłynął eskadrowy minowiec «Bojewoj» z komisją śledczą w składzie: kapitan II rangi Walrond, kapitan II rangi Danilenko, lejtnant Mohuczy i członkowie komitetu dywizji łodzi podwodnych: Mikrokow, Odyńcow, Sobolew i Siergiejew. 16 czerwca o 0.50 pokazał się z wody peryskop. W tym czasie wyjaśniło się, że jeden z bloczków na «Wołchowie» nie wytrzyma ciężaru, jest niepewny, dlatego postanowiono zamocować go pod rufą, żeby ulżyć części dziobowej. 19 godzin trwało podnoszenie, a o 19.30 okręt ukazał się na powierzchni. Zewnętrzne oględziny ukazały, że trzeci luk jest zamknięty. (…) Przyczynę awarii upatruję w nieostrożności sternika Bogdanowa, który otworzył luk i zapomniał o nim. W działaniu poszczególnych członków załogi nie dostrzegam powodu do oskarżenia kogokolwiek, chociaż myślę, że byłoby wskazanym, aby luk zamykał nie sam dowódca, ale także bosman. Kwestia ta zostanie w pełni wyjaśniona przez komisję śledczą. W moim osądzie dowódca łodzi jest niewinny. Tym bardziej, że nie miał doświadczenia, ponieważ na moje polecenie łódź była w Rewlu w celu odbycia ćwiczeń do 3 czerwca, kiedy IV Dywizjon udał się do Lun 18 maja. W załączeniu kopie telegramów wysłanych i otrzymanych przeze mnie” [13]

Teksty telegramów uzupełniają tę opowieść o wiele szczegółów.

10 czerwca naczelnik Arbieniew potwierdził zgodę na pokrycie kosztów przygotowania grobów z funduszu dywizjonu. Wyasygnowano na ten cel 1600 marek. O 17.29 do Komitetu Dywizji nadeszła depesza tej treści:

Prosimy, aby komitet wyznaczył komisję śledczą do przesłuchania uratowanych maszynistów: Artamonowa i Pigunowa, sterników: Sokołowa i Suszczewskiego oraz elektryka Bachwałowa w sprawie przyczyn awarii.[14]

Tallin okręt podwodny

Moi uczniowie wiedzieli, że o okrętach podwodnych zawsze chętnie opowiadam. W zagranicznych portach zawsze wykorzystywałem okazję do odwiedzenia stoczni, jeśli tylko budowano tam jednostki podwodne.

 

– Później, kiedy już byłem w Polsce, wielokrotnie podejmowałem próby odnalezienia współtowarzyszy, z którymi przyszło mi przeżyć tak dramatyczne chwile. W 1938 r., jeden z nich, wizytując Szkołę Morską w Gdyni rozpoznał mnie na zdjęciu, ale osobiście nie spotkaliśmy się. Pływał w Marynarce Wojennej Związku Radzieckiego i przybył do Polski z wizytą na pokładzie swego okrętu. Dowódca AG-15, Maksymowicz, przez wiele lat pracował jako kapitan portu w Algierze. Pisałem również do radzieckiego Czerwonego Krzyża.

Centralne Archiwum Marynarki Wojennej w Leningradzie poinformowało Maciejewicza, że siedemnastu spośród zmarłych członków załogi zostało pochowanych w Rewlu.

W zakończeniu swego raportu naczelnik Arbieniew napisał:

Zaświadczam o wyjątkowej dzielności starszego oficera Matyjewicza-Maciejewicza przejawiającej się w wyjątkowej odwadze, męstwie i zimnej krwi; w bardzo ciężkiej sytuacji zachował do końca pełną jasność umysłu i wykonywał swe obowiązki tak, jak można tego życzyć wszystkim oficerom Floty Rosyjskiej”. [15]

Podobne sformułowanie znalazło się w raporcie dziennym odczytanym na wszystkich okrętach. Informowano tam również o tym, że Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz został mianowany dowódcą okrętu podwodnego AG-15.

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze