Rozdział tyrzynasty

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

Przed drzwiami pokoju zrzucali z siebie kombinezony, zdejmowali buty. Poprzez uchylone drzwi padało na zakurzoną podłogę światło z kilku lamp naftowych. Chwilę siedzieli, ciężko oddychając. Znów kilkanaście godzin morderczej pracy; a jej efektu prawie nie widać. Milczenie trwało jednak krótko. Zazwyczaj przerywał je Maciejewicz po uprzednim głośnym przełknięciu ostatniego łyka gorącej kawy. Wtedy relacjonowali swoje spostrzeżenia i uzgadniali plan pracy na dzień następny. Do tego pokoju w mieszkaniu kapitana, jedynym uporządkowanym i sprzątniętym, jako ostatni przychodzili Komocki i Paszyński. O zmierzchu ściągali do szkoły ze swoich całodziennych wypraw. Komocki był przed wojną kierownikiem warsztatów szkolnych. Teraz jego zadaniem było ponowne ich zorganizowanie i wyposażenie w maszyny, urządzenia, obrabiarki.

– Rano przyjeżdżał po nas zaprzyjaźniony wozak – wspomina J. Paszyński. – Siadaliśmy na wóz, zabierając ze sobą komplet kluczy i narzędzi ślusarskich. Włóczyliśmy się po zniszczonych zakładach, po porcie. Bywało, upatrzyliśmy tam jakąś obrabiarkę. Odkręcamy ją i cieszymy się, że wzbogaci ona nasze warsztaty. A tu patrol radziecki. Co robicie, kim jesteście? No, to my przedstawialiśmy się i tłumaczyliśmy sojusznikom, że w ramach rewindykacji wojennych rekwirujemy maszynę dla potrzeb warsztatów szkolnych. Wtedy oni pryncypialnie stwierdzali, że sami się tym zajmą, bo też mają prawo do rewindykacji. Podjeżdżał samochód, na który ładowali wymontowaną przez nas maszynę. I tak podbierali nam upatrzony przez nas sprzęt. Wzięliśmy się więc na sposób. Zaczęliśmy jeździć za nimi i czekaliśmy tylko, aż rozmontują jakąś maszynę. Wówczas zwykle robili przerwę w pracy, na papierosa. A my podjeżdżaliśmy cichutko i egzekwowaliśmy swoje prawo do rewindykacji.

Na drzwiach szkoły widniał napis kredą: „Morskoje Ucziliszcze”. Dla sojuszników. Żeby wiedzieli, że tu powstaje szkoła, że nie ma tu niczego do wyszabrowania!

Gdynia szkola

Na początku maja obsada szkoły zwiększyła się o kilka kolejnych osób. Przyjechała pani Gorazdowska i uruchomiła szkolny sekretariat. Przyjechał M. Grabowski, niegdyś kierownik szkolnego internatu. Zajął się sprawami gospodarczymi i aprowizacją. Do pracy zgłosił się także kapitan Antoni Ledóchowski. Do Maciejewicza wystosował wówczas pismo minister przemysłu Hilary Minc:

„Na wniosek Departamentu Morskiego powierzam Obywatelowi w ramach przedwojennego statutu Szkoły Morskiej w Gdyni zarząd administracyjny i naukowy tej szkoły aż do opracowania i ogłoszenia nowego statutu tej szkoły”.

Minc Macaj

Ministerstwo oczekiwało wówczas na szczegółowy raport o stanie placówki oraz propozycje dotyczące szybkiego jej uruchomienia. Maciejewicz został upoważniony do zatrudniania pracowników niezbędnych przy pracach organizatorskich.

– Wkrótce spotykaliśmy Maciejewicza tylko wcześnie rano – wspomina J. Paszyński – gdy pospiesznie wydawał polecenia oraz przedstawiał plan pracy. Potem wsiadał na motor i pędził do województwa. Załatwiał tam kartki żywnościowe i paliwowe, starał się o nowe dotacje. My tymczasem ruszaliśmy po wodę. Napełnialiśmy wszystkie wiadra. Druga ekipa szła na pobliskie pola, by wygrzebywać z kopców ziemniaki i buraki. Kolejna kontynuowała prace remontowe. Wieczorem, w mieszkaniu Maciejewicza, składaliśmy kapitanowi szczegółowe relacje. On nieustannie podkreślał, że „marynarz musi się na wszystkim znać”. Któregoś dnia jeden z kolegów poskarżył się, że nie ma ubrania. Wtedy „Macaj” skoczył na człowieka ze swoim sakramentalnym: „Marynarz musi na wszystkim się znać! Ja, panie, jak potrzebne było ubranie dla mnie albo kogoś z rodziny, kupowałem materiał, wyłaziłem na pokład „Lwowa” i szyłem. I uszyć musiałem. Panie, pan potrafi wszystko! Pan jesteś marynarz. A może ja się mylę? Bo, panie, pierwsza od Boga rzecz na świecie – to marynarz. Potem, taka gorsza kasta zwierzątek bożych – to mechanicy”. Milczeliśmy, ale w duchu podśmiewaliśmy się z tej macajowej filozofii. On jednak nie tracił rezonu. „Sam Pan Bóg, panie, powiedział, że nawigatorzy to pierwsi jego zastępcy! A na świecie to już na pewno najpierwsi z wszystkich ludzi! Panie, co ja tam będę mówił…” Machnął ręką, wypił łyk herbaty, spojrzał nam wszystkim w oczy i zazwyczaj dodawał: „…a potem, tam, aaa…. prawie ich nie widać, to te smoluchy z maszyny. A za nimi to długo, długo nic. A na końcu świata to cisną się te wszystkie prafiesory, doktory i inni mędrkowie. No bo, panie, czy prafiesor umie powiedzieć, kiedy trzeba brasować, albo kiedy robić zwrot? Albo czy taki uszyje ubranie, jak pan? Żaden! A marynarz wie wszystko. I umie wszystko. A pan jesteś marynarz, chalera, czy nie?”.

Następnego dnia Maciejewicz nie pojechał do Gdańska. Rano wypił tylko kubek kawy i zamknął się w swoim mieszkaniu. Stukał, walił i wykrzykiwał. Przeciąg wydmuchiwał z pokoju kłęby kurzu. Wieczorem zaprosił wszystkich do siebie. „Nu, i jak się podoba” – zapytał? Wypaczony i wybrzuszony do wczoraj parkiet w jego salonie leżał teraz równo na oczyszczonej z mebli podłodze.

Macajowa ciekawość świata i „wszystkoizm”… Po uprzątnięciu gmachu szkoły i przygotowaniu mieszkań, w których wkrótce rozgościły się ściągnięte do Gdyni rodziny pracowników uczelni, poprowadził Maciejewicz swoje brygady do piwnic i zakamarków gmachu oraz na boisko. Pierwszego dnia tej wyprawy, w jakiejś skrzyni znaleźli kilka pancerfaustów. Jeden z nich wynieśli na boisko. Maciejewicz z miną poważną i diabelskim błyskiem w oku badał znalezisko. Tu spust, tam bezpiecznik… Tu trzeba załadować… Po kilku chwilach żonglował bronią, jakby się z nią urodził! Odszedł kilka kroków od grupki obserwatorów, ułożył pancerfaust na ramieniu, wycelował i… oddał strzał. Po drugiej stronie boiska stała niewielka willa, prawie nie naruszona działaniami wojennymi. Pocisk upadł tuż przy domku. Grudy ziemi sypnęły na dach, z kilku okien wypadły szyby, a ze ścian osypał się tynk. Kiedy opadły chmury kurzu i dymu, z domku wybiegł z krzykiem jakiś człowiek. Spojrzał w stronę, równie jak on zaskoczonych, pracowników szkoły. Zrozumiał, że to oni oddali strzał. Odwzajemnił się więc salwą wyzwisk i przekleństw. Maciejewicz zaskoczony strzałem i jego efektem słuchał tej przemowy, ale po paru sekundach jak nie wrzaśnie: „Cicho, czego się wydziera! Toż my tu naukowe eksperymenty przeprowadzamy!” Jeszcze nie umilkło echo silnego głosu kapitana, a już wydał polecenie: „Kontynuujemy eksperymenty, podać pocisk”. Załadowali. Maciejewicz znów ułożył broń na ramieniu. Przez chwilę celował, wreszcie pociągnął za spust. Głuche trzaśnięcie zamka tym razem nie zakończyło się odpaleniem pocisku.

– Byliśmy przerażeni! – z uśmiechem opowiadał J. Paszyński. – Wiedzieliśmy, co się zaraz zacznie dziać. I rzeczywiście. „Macaj” postawił pancerfausta przy nodze i zaczął przy nim manipulować. Jego ręce coraz bardziej nerwowo biegały po broni. Wreszcie zaklął i włożył głowę do lufy mówiąc, że chalera, pewnie się zacięła. Spojrzał w naszą stronę. Na czole pozostał ślad czarnej sadzy. W tej sekundzie broń wypaliła. Przestraszony Maciejewicz odskoczył na kilka kroków, a po ułamku sekundy zaczęliśmy wszyscy uciekać, bo nie wiedzieliśmy, gdzie upadnie pocisk. Kiedy opadł dym po kolejnej salwie, on uśmiechnięty powiedział tylko: „Nu, działa i to dobrze. U marynarza, panie, wszystko działa!”

W lipcu 1945 r., Konstanty Maciejewicz powitał pierwszych słuchaczy szkoły. Uruchomiono kursy dla szyprów i maszynistów. Skromna jeszcze kadra pedagogiczna przyjęła na siebie trud prowadzenia zajęć bez podręczników i podstawowych nawet pomocy naukowych. Każdy z nauczycieli spędzał w sali wykładowej po kilkanaście godzin dziennie. Maciejewicz ustalił wówczas, a zrobił to po konsultacji z Departamentem Morskim, że 1 listopada 1945 r., uczelnia rozpocznie normalny rok dydaktyczny.

Szkieletowa obsada, bez podręczników, bez pomocy naukowych… Maciejewicz pytał, rozsyłał listy, poszukiwał tych, którzy jego zdaniem mogliby podjąć trud pedagogiczny.

26 września (1945 roku – podkr. M.K.) otrzymałem telegram: Żona, syn żyją. Potrzebują pomocy. Szkoła czeka na Pana. Maciejewicz, dyrektor Szkoły. [1]

autograf Macaja

Michał Kisielewski,[2] jak wielu przebywających wówczas w Anglii oficerów PMH, targany sprzecznymi doniesieniami z kraju, odkładał podjęcie decyzji o pozostaniu lub… powrocie.

Mniej więcej w tym samym czasie przybył z Paryża do Londynu minister Żeglugi Stefan Jędrychowski.[3] (…) Minister opowiadał nam o zniszczeniach w Gdyni, w Gdańsku, w Szczecinie. (…) W czasie wojny dla użytku tamtejszych (angielskich – podkr. M.K.) szkół morskich i dla obu flot, handlowej i wojennej, wydano szereg książek, które przed wojną wyszły w Polsce. Były to książki Bielskiego, Ledóchowskiego i moja. Część książek angielskich zabrałem ze sobą, polskie zamówiłem. Przywiózł je wkrótce do szkoły kapitan Gorazdowski, późniejszy komendant „Daru Pomorza”. (…) W Hull zaokrętowałem na „Katowice”. Były to pierwsze dni listopada 1945 roku. (…) W Gdyni na pokiereszowanym molo, wśród tłumu oczekujących zobaczyłem kapitana Konstantego Maciejewicza, inżyniera Witolda Komockiego i innych. (…) W szkole, w moim mieszkaniu, które zostawiłem umeblowane i zagospodarowane – kompletna pustka. [4]

Od początku… Ale od czego zacząć? Przecież jedyne co wielu z nich miało, to koszmar wojennych przeżyć. Żona M. Kisielewskiego wróciła tego samego co on dnia, wieczorem. Niezwykle schorowana. W sukience uszytej z wojskowego koca…

Wszyscy byli zajęci od rana do nocy. (…) Gdzieś po jakimś miesiącu nauczania kapitan Maciejewicz, dyrektor i zapobiegliwy gospodarz szkoły, zauważył, że w moim mieszkaniu nie ma stołu i krzeseł. Powiedział mi o tym raz, drugi, a potem zirytował się, wziął kilku uczniów i ściągnął ze strychu okrągły stół, orzech nie orzech, ale mebelek miejscami na wysoki połysk, parę jasnych jesionowych krzeseł i olbrzymie, jakby stworzone do przygotowywania wykładów, biurko a la dąb. [5]

– Dzięki wielkiej zaradności i przedsiębiorczości kapitana nieźle radziliśmy sobie z coraz większą ilością problemów – wspomina J. Paszyński. – Ale jedna kwestia spędzała nam sen z oczu – jedzenie. Po prostu głodowaliśmy. Pewnego dnia „Macaj” wpada do szkoły i mówi, że gdyńska chłodnia przepełniona jest mięsiwem. „Pana mianuję intendentem” – rzucił w moją stronę i kazał iść za sobą. Siedliśmy w pokoju i uzgodniliśmy plan działania. Kapitan poinformował mnie, że nie mam co liczyć na pieniądze, zresztą one i tak są obecnie bez znaczenia. Naszym środkiem płatniczym miał być… bimber. Nabrałem więc tych „pieniędzy” do plecaka i idę do chłodni. Jej teren strzegło wiele posterunków. Radzieccy żołnierze długo oglądali przepustki osób wchodzących na teren chłodni. Ja takiego dokumentu nie miałem. Ale podchodzę do wartownika, zagaduję, pytam o to i owo, wyjmuję butelkę, wypijamy po jednym i dogadujemy szczegóły. Ja butelkę – oni tuszonki. Każda nowa kolejka, to większa szczodrość z ich strony. A więc płaszczyzna porozumienia została określona. Następnym razem nasze „finansowe” zapasy rozlałem do mniejszych buteleczek i wybrałem się na kolejny rekonesans. Procedura nie uległa zmianie. Każdego więc dnia obchodziłem wszystkie posterunki, a po południu wracałem z pełnym plecakiem dorodnej wołowiny. Innym razem przychodzę i widzę, jak ludzie wynoszą zamrożone tusze wieprzowe. Więc pcham się i ja, ale wartownik ostro do mnie, że nielzja. „A oni?” – pytam. „Mnie kazali nikogo nie wpuszczać – on do mnie – ale o wypuszczaniu nic nie mówili”. Puścił oko a ja wiedziałem, że muszę sięgnąć do plecaka po płynną walutę.

Prace remontowe i organizatorskie, w które tak bardzo angażował się kpt. Maciejewicz, nie przesłoniły mu jednak sprawy, jak sam o niej mówił, najważniejszej – „Daru Pomorza”. Wspominał fregatę, często opowiadał o rejsach, które na jej pokładzie odbył, a przede wszystkim starał się o jej odzyskanie. Biała Fregata, zgodnie z poleceniem wydanym Konstantemu Kowalskiemu w 1939 r., przez dyr. Stanisława Koskę, udała się do Szwecji, gdzie została internowana i przetrwała wojnę. Polskie władze usilnie zabiegały o odzyskanie żaglowca. Już 18 lipca 1945 r., kpt. Maciejewicz otrzymał polecenie zorganizowania ekipy, która zajęłaby się przyprowadzeniem „Daru” ze Sztokholmu do Gdyni. Planowano, że załoga wyjechałaby z Polski w połowie sierpnia. Tymczasem rozmowy ze stroną szwedzką przedłużały się, ponieważ przedstawiciele rządu londyńskiego pragnęli zatrzymać „Dar” na Zachodzie. Jednak 5 października 1945 r., dyrektor Maciejewicz został powiadomiony przez Departament Morski nowego Ministerstwa. Żeglugi i Handlu Zagranicznego, że statek szkolny jest już w dyspozycji polskiej Wojskowej Misji Morskiej oraz że rozpoczęto przygotowania do powrotu jednostki.

23 października 1945 r., „Dar” rzucił kotwicę na gdyńskiej redzie. Nazajutrz odbyło się uroczyste powitanie statku i kilku członków jego załogi, którzy pozostawali na „Darze” przez cały wojenny okres. 25 października dyrektor K. Maciejewicz powołał specjalną komisję, której powierzył zadanie dokładnego sprawdzenia statku oraz rozpoczęcia starań o przekazanie żaglowca PSM. Dowódcą jednostki mianował absolwenta tczewskiej uczelni, Wacława Zagrodzkiego,[6] a na stanowisko pierwszego oficera powołał Kazimierza Jurkiewicza.[7] W kilka dni później polecił Jurkiewiczowi protokolarnie przyjąć statek od Marynarki Wojennej oraz wyznaczył go na p.o. komendanta żaglowca.

– Na uroczystość podniesienia bandery handlowej na „Darze” pojechałem z „Macajem” jako jego adiutant czy też asystent – wspomina J. Paszyński. – Wystroiliśmy się jak na paradę, a umundurowanie mieliśmy już kompletne i wskoczyliśmy na nasze motory. I popędziliśmy co koń wyskoczy do Basenu Piłsudskiego. Kapitan gnał jak szalony. Prawie frunął! Zajechaliśmy z fasonem, robiąc kółko na placu, po którym echo niosło warkot silników rozpalonych do czerwoności. Patrzyłem na Macaja, obserwowałem każde drgnienie mięśni jego twarzy. Nie znałem tego człowieka przed wojną. Owszem, słyszałem o nim, znałem jego „legendę”. Ale dopiero wtedy, gdy rozległy się dźwięki hejnałów – w pełni uświadomiłem sobie, z kim właściwie, dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, miałem honor współpracować. Nie potrafię opisać swoich spostrzeżeń, gdy widziałem Maciejewicza wchodzącego po trapie na pokład statku. Proszę pana, czy pan widział jak kapitan wchodzi po trapie na pokład swojego statku? Kapitan Maciejewicz, a nie byle portowa kunda! Pamiętam, jak nagle zatrzymał się, na ułamek sekundy, a wyraz jego twarzy zdradził przeogromne napięcie, emocje rozsadzające jego serce, wielką radość z powrotu na jego ukochaną fregatę. Delikatnie dotykał części olinowania, pogładził reling, położył pięść na kabestanie. Później długo patrzył na maszty. Jego wprawne oko rejestrowało najdrobniejszy szczegół takielunku. W salonie czekali na niego urzędnicy. Panie komendancie, zechce Pan spocząć. Tak, on dla wszystkich, którzy wówczas byli na „Darze”, nie przestał nigdy być Komendantem Białej Fregaty. To był jego statek, tam zawsze był u siebie.

Po południu Maciejewicz znów wsiadł na motor. Za nim ruszył Paszyński. Wolno wyjeżdżali na główną ulicę Gdyni. Maciejewicz obejrzał się jeszcze, spojrzał w stronę masztów fregaty i krzyknął do „adiutanta”:

– Panie, ścigamy się!

Wysłużony, ale ciągle bardzo sprawny silnik motocykla „DKW” zawył, zapiszczały opony i „Macaj” pomknął przez Gdynię.

– Nie mogłem go dopędzić! Gnał jak szatan! Modliłem się tylko, żeby żaden samochód nie zajechał nam drogi albo pieszy nie wybiegł na ulicę. „Macaj” pędził goniąc radość, która rozsadzała mu serce. Już na ulicy Morskiej zrównałem się z nim i powoli zacząłem wyprzedzać. W tym momencie motor kapitana zaczął prychać i gasnąć. Wiedziałem, że ja tego wyścigu wygrać nie mogę. Więc zatrzymałem się pół koła za nim. A wtedy zaczęło się piekło. Maciejewicz postawił motor, odszedł na pół kroku, wziął się pod boki i rozpoczął najdłuższą przemowę, jaką w jego wykonaniu słyszałem. Zaczął, tradycyjnie, od swojego: chalera. Nie zostawił suchej nitki na motocyklu. Zasoby jego fantazji były nieograniczone. Wreszcie skupił się na mojej osobie. Że co to ja chciałem udowodnić, udając, że nie wyprzedziłem go, choć mogłem to zrobić, bo moja maszyna jechała bez zarzutu?

Gmach szkoły zaludniał się z każdym dniem. Oczekiwano na rozpoczęcie normalnych zajęć. Pod kierunkiem Maciejewicza przeprowadzono już egzaminy wstępne. Wpłynęło prawie 2500 podań. 8 października 1945 r., zjechała do szkoły największa w dotychczasowych jej dziejach grupa kandydatów. Ostatecznie o prawo do nauki w uczelni zdolnej przyjąć stu dwudziestu słuchaczy ubiegało się 650 osób. Ściągali tu ze wszystkich zakątków Polski i świata. A każdy miał w bagażu przede wszystkim doświadczenia minionej wojny i marzenia, sen o wielkiej przygodzie, o ciepłym kącie, o chwili beztroski, tak typowej dla czasu nauki szkolnej.

– Ja? Ja przyjąłbym ich, chalera, wszystkich! – rozsądził salomonowo Maciejewicz podczas pierwszego posiedzenia Rady Pedagogicznej. – Ale niech decyduje lekarz…

Świadectwa zdrowia przyznano dwustu czterdziestu osobom. Po egzaminach teoretycznych wyłoniono grupę sześćdziesięciu siedmiu słuchaczy Wydziału Nawigacyjnego oraz sześćdziesięciu ośmiu – Mechanicznego. Maciejewicz zabiegał również o umożliwienie dokończenia nauki tym spośród przedwojennych słuchaczy szkoły, którzy zgłosili się i wyrazili chęć jej kontynuowania.

1 listopada 1945 r., uroczyście zainaugurowano pierwszy rok szkolny w powojennych dziejach Państwowej Szkoły Morskiej. Przedstawiciele władz dziękowali kapitanowi, że tak sprawnie i szybko przygotował szkołę do pracy z młodzieżą. Wiele ciepła i życzliwych pod jego adresem słów wypowiedział Eugeniusz Kwiatkowski,[8] Delegat Rządu do spraw Wybrzeża. Po uroczystości goście zwiedzili kilka sal wykładowych oraz uczniowski internat. Pokoje wyposażono w nowe meble, które były dziełem mistrza Grabowskiego oraz – oczywiście – Maciejewicza.

W gronie uczniów pierwszego rocznika, odzianych w jednakowe, granatowe dresy, znalazło się wielu żołnierzy frontowych, młodych ludzi, ciężko doświadczonych przez los. Maciejewicz bardzo ich szanował, a w codziennym życiu starał się im wręcz dogadzać. „Wy – mawiał – musicie się teraz uczyć, to najważniejsze”. Prowadził więc zajęcia dydaktyczne, administrował szkole, dbał o jej sprawne funkcjonowanie i kłopotał się wielce, by nad uczniowską społecznością nie zawisło wówczas widmo… głodu.

– Cholernie ciężko było wyżywić tę gromadę wygłodzonych chłopców. Ale od czegóż mieliśmy „Macaja”! – wspomina J. Paszyński. – Otóż dowiedział się nasz dyrektor, że na Żuławach jest sporo opuszczonych i zaniedbanych majątków. Pojechaliśmy tam na rekonesans. Szkoła dysponowała już wówczas kilkoma samochodami, które uruchomiliśmy i z powodzeniem eksploatowaliśmy. Spotkanie z wojewodą trwało krótko.

– Ile ziemi wam trzeba? – zapytał Macaja. Ten rozłożył ręce i powiedział, że … dużo. – Nie możemy wam dać więcej jak 100 ha. Ale – tu wojewoda zrobił znaczący gest dłonią – jeśli zagospodarujecie 200, a nawet 300 ha, to nic złego się nie stanie.

Z dokumentem w ręku Maciejewicz pojechał wprost do majątku. Wieczorem każdemu z pracowników przydzielił dodatkowe zadania. Koordynacją tych prac miał zająć się Dział Intendentury. Najpierw kupiono w Sochaczewie krowy. Potem kilka traktorów, z których bodaj tylko dwa udało się uruchomić. W wolnych od zajęć dniach wysyłano do majątku całą szkolną młodzież. „Chcecie jeść – musicie pracować!” – tyle tylko miał Maciejewicz do powiedzenia pierwszej ekipie słuchaczy, ruszającej na podbój łąk i pól.

Pracował razem z nimi. Pokazywał, jak trzymać widły, jak siać. Któregoś dnia spadł ulewny deszcz. Woda zalała pojazdy, które na co dzień wykorzystywano w majątku. Maciejewicz postanowił więc wybudować garaże. Sam wyznaczył lokalizację i uczestniczył w pracach budowlanych. Wkrótce majątek stał się podstawowym źródłem zaopatrzeniowym szkoły.

Jedną z najdłużej nie rozwiązanych kwestii była sprawa okien w budynku szkoły. W ramy większości z nich wstawiono zamiast szyb – kartony i deski. Aż wreszcie Maciejewicz wynalazł gdzieś zapas poniemieckiej siatki, oblanej masą plastyczną. Szklił nią okna przez kilka dni, a jego „witrażowe” konstrukcje podziwiano w czasie balu szkolnego oraz podczas uroczystości święta szkoły, ósmego grudnia. Również na początku grudnia uruchomiono szkolną kotłownię. Tyle tylko, że nie było w niej ani jednego kawałka węgla czy koksu. I znów „wszędobylski” Maciejewicz zdobył wystarczający zapas opału. Zdobył… Hm… Niech historia przemilczy skąd i jak? „Najważniejsze, że koks był, nieważne skąd, istotne, że został spożytkowany w szlachetnym celu” – kapitan uspokoił swoje sumienie.

Innym razem, też zimą, Maciejewicz zajechał przed szkołę ciężarówką. Zwołał wszystkich wolnych od zajęć uczniów i profesorów. Stał na platformie samochodu i z dumą patrzył na zebranych. Miał wielki powód do satysfakcji – przywiózł agregat prądotwórczy. Kilka następnych dni spędził w piwnicy gmachu, ale dzięki temu szkoła miała własne oświetlenie elektryczne.

Kuchnia. Przedwojenne kotły nie nadawały się do użytku. Ich wnętrze pokrywała gruba warstwa rdzy. Dotarł do grupy Cyganów, ugościł ich i dobili targu. Po kilku dniach po korytarzach szkoły rozpłynął się jakże wytęskniony zapach świeżego, domowego obiadu, gotowanego w wielkich, odnowionych kotłach. Na ten obiad dyrektor zaprosił wszystkich uczniów i pracowników szkoły. Także ich rodziny. Od tego dnia pracownicy mogli stołować się razem z uczniami.

W pierwszych latach nauki obowiązywały w Szkole przedwojenne regulaminy i zwyczaje. Pobudka o 6.00 rano. Wymarsz, a raczej wybieg na boisko szkolne i pobliskie wzgórza. Tam odbywała się poranna gimnastyka. Po gimnastyce mycie, golenie. O godzinie 7.00, na korytarzu pod dzwonem okrętowym, apel poranny rozpoczynał się pieśnią: „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze…”. Na każdym apelu wyznaczano służbowych – m.in. dyżurnego w kuchni, do którego obowiązków należało pilnowanie, aby na stoły i do kotła trafiało to, co wychodziło z prowiantury. Po przyjęciu „Daru Pomorza”, nastąpiło to w listopadzie 1945 roku, wyznaczano również 4-ososbową wachtę pełniącą całodobową służbę ochrony statku.

Na dyżur do kuchni chętnie zgłaszali się ci, którzy nie przepadali za wykładami, dyżurny był bowiem zwalniany z lekcji. Na „Dar Pomorza” zgłaszali się wszyscy. Możliwość pełnienia wachty na słynnym żaglowcu była dużą atrakcją, mimo prawdziwie spartańskich warunków – statek nie miał wówczas ogrzewania.

Po apelu śniadanie, na które składało się przeważnie pieczywo z masłem, twaróg i marmolada. Bardzo rzadko kawałek kaszanki lub innej wędliny. O godzinie 8.00 rozpoczynały się wykłady, a obiad jedzono o 14.00. Od godziny 15.00 nauka własna w „indywidualkach”. Dwa razy w tygodniu każdy wydział miał kreślenia techniczne, prace w warsztacie i roboty linowe. Kolacja o 18.00. O godzinie 21.00 odbywał się apel wieczorny, jak zawsze na korytarzu pod dzwonem. Rozpoczynał się pieśnią „Wszystkie nasze dzienne sprawy…” i odczytaniem komunikatów i rozkazów.

Na wieczornym apelu sprawdzano obecność i ogłaszano kary, wymierzone przez dyrektora za różnego rodzaju uczniowskie wykroczenia. Do najczęściej stosowanych należało stanie na baczność pod dzwonem okrętowym (z reguły nie dłużej niż godzinę) oraz tak zwane B.W. (bez wyjścia na miasto w określonym dniu bądź czasie). Dla bardziej niepoprawnych był areszt. Uczeń odbywający karę aresztu uczęszczał na wykłady, ale po ich zakończeniu wracał tam z powrotem. Tam przynoszono mu posiłek, tam uczył się i spał.

Za poważne przewinienie uznawano spóźniony powrót z przepustki. Uczniowie mogli wchodzić na miasto po zajęciach szkolnych w środy, soboty i w niedzielę po mszy świętej. Wracać z przepustki trzeba było najpóźniej o godzinie 21.00. Od godziny 22.00 obowiązywała cisza nocna.” [9]

W grudniu 1945 r., niespodziewanie odwiedził szkołę minister Stefan Jędrychowski. Zwiedził budynek, rozmawiał z uczniami, a później długo konferował z Maciejewiczem. Jednym z efektów tej wizyty było przyznanie szkole dofinansowania w wysokości pięciu milionów złotych. Ale – pod warunkiem – że pieniądze zostaną wydane do końca roku. W tamtym czasie, w tym pierwszym powojennym roku, jedynym sposobem na szybkie wydanie takiej kwoty było wyrzucenie tych pieniędzy na wiatr lub do ogniska. Dzięki jednak zaradności J. Paszyńskiego, który był wtedy prawą ręką dyrektora Maciejewicza, wykorzystano całą dotację. Szkoła zaczynała przypominać dobrze i sprawnie funkcjonujący organizm.

Wizyta min. Jędrychowskiego miała jeszcze jeden, wtedy nieoficjalny cel. Było rzeczą oczywistą, że flota polska będzie się rozwijała, że potrzebne będą nowe kadry marynarskie, że – wreszcie – polskie wybrzeże oparło się teraz o Szczecin. Zakładano więc, że jedna szkoła nie będzie w stanie zaspokoić potrzeb odradzającej się floty. Utworzenie uczelni bliźniaczej do gdyńskiej, bądź ją uzupełniającej, byłoby dla Szczecina, miasta morskiego, formą nobilitacji i aktywizacji. W tych wyjątkowych czasach zadanie takie można było powierzyć tylko jednemu człowiekowi – kapitanowi Maciejewiczowi. Nie zapadły jednak wówczas jeszcze żadne decyzje. Na razie rozważano jedynie możliwość przesunięcia do Szczecina Wydziału Nawigacyjnego z uczelni gdyńskiej.

Tymczasem szkoła funkcjonowała coraz sprawniej. Było ciepło, widno, było co jeść. W domu profesorskim wszystkie mieszkania zostały zajęte. Maciejewicz spędzał teraz wieczory z rodziną, ale często wymykał się, by pogawędzić, oczywiście o sprawach szkolnych, ze współpracownikami.

– Któregoś dnia wchodzi Maciejewicz i ma marsową minę. „Chalera – powiada, – psja krew, łobuzy!” – wspomina J. Paszyński. – „Co się stało, dyrektorze?” – pytamy. „Ano, panie, chalera, chodzą tu jakieś łachy, panie, i chalera, rozbijają kompasy, żeby z nich zabierać spirytus! Łobuzy, chalera, niszczą i psują!” Nie mogliśmy go uspokoić. Biegał po pokoju i mruczał pod nosem. „Paskudna sprawa” – mówimy, – „żeby psuć takie ważne instrumenty. Ale, panie kapitanie, napijmy się, proszę, coś zaraz wymyślimy!” Tu jeden z kolegów podał Macajowi szklaneczkę, a ten wychylił i nawet nie chuchnął. „Dobry” – powiada, – „bardzo dobry bimber tu macie. Ale, panie, ja im, chalera, ręce poucinam, jak złapię. Przecież niszczą?!” Macaj spojrzał na pustą szklaneczkę, pokiwał jeszcze raz głową i dodał ze znawstwem, że nawet nie śmierdzi ten nasz bimber. Więc powiedzieliśmy mu, że co ma śmierdzieć? Przecież to dobry spirytus, kompasowy… „A to wy, chalery!” – wrzasnął i jak nie uderzy w stół. Poderwał się na równe nogi i dawaj nas bierzmować.

Słuchaliśmy stuliwszy uszy po sobie, ale po chwili, nie przerywając kapitanowi, uzupełniliśmy szklaneczki i jedną z nich podaliśmy Macajowi. Chwycił ją w locie wypuściwszy właśnie sążnisty grom w naszą stronę i sięgając po następny. Szklaneczka mu przeszkadzała w gestykulacji, więc wychylił jej zawartość, naczynie oddał i ponaglał Hefajstosa, by prędzej podawał mu nowy oręż. Ale krzyczał już ciszej, spokojniej. Wyjaśniliśmy mu, że sami zauważyliśmy, iż ktoś rozbił kompas i zabrał spirytus. Podjęliśmy więc kolektywną decyzję: po co ma korzystać ktoś obcy i to jeszcze niszcząc drogi sprzęt. Poodkręcaliśmy pokrywy kompasów i zlaliśmy spirytus do bańki o pokaźnej pojemności. Macaj siedział i nic nie mówił. Wreszcie mruknął coś, na pewno zaklął i dodał: „Niby praktycznie… Po co, obcy, chalera… No, nalej jeszcze jeden!”

Pani Olga Maciejewiczowa czuła się coraz gorzej. Stan jej oczu stale się pogarszał. Jej wielką troską w tamtych dniach był brak wiadomości o losie najstarszego syna, Konstantego. Wreszcie – list. Żyje. Jest w Anglii. Wraca.

6 stycznia 1946 r., przybył do Gdyni m/s „Lewant”, dowodzony przez wychowanka Maciejewicza, drugiego wykształconego w odrodzonej Polsce kapitana żeglugi wielkiej – Stefana Ciundziewickiego.[10] Na pokładzie statku znajdował się starszy syn Maciejewiczów.

– Ojciec, matka i rodzeństwo stali na nabrzeżu przy Dworcu Morskim – wspomina Konstanty Maciejewicz – junior. – Patrzyłem na nich i z trudem powstrzymywałem łzy. Ojciec… Miał na sobie jakiś sfatygowany marynarski mundur. Postarzał się. Obok niego matka. Wiedziałem, że chorowała, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak poważnie. Powiedziała, że jest szczęśliwa, bo jeszcze zobaczyła zarys mojej twarzy.

Parę minut wzruszeń, czas niezbędny by tę szczęśliwą chwilę powiązać z ostatnim spotkaniem z Kotkiem, sprzed… no właśnie… Czas niech mierzą inni! Ja muszę działać! Szkoła, gospodarstwo rolne, „Dar Pomorza”, zajęcia dydaktyczne, narady oraz wyjazdy służbowe i… myśl o Szczecinie.

9 kwietnia 1946 roku otrzymał oficjalne polecenie utworzenia ekipy administracyjno-gospodarczej, której zadaniem będzie zorganizowanie i wyposażenie szczecińskiej uczelni w stopniu umożliwiającym rozpoczęcie zajęć dydaktycznych. Ani na chwilę więc nie zwalniał tempa pracy. Kilka tygodni wcześniej, w marcu, wspólnie z nowym komendantem „Daru” kpt. Stefanem Gorazdowskim zaplanował już letnią kampanię statku. Rozpoczęła się ona 16 maja, gdy na „Dar” zamustrowało sześćdziesięciu dwóch słuchaczy Wydziału Nawigacyjnego i czterdziestu dwóch z Mechanicznego. Każdą jednak wolną chwilę spędzał Maciejewicz w domu, z żoną, która coraz bardziej chciała cieszyć się tym, że jeszcze go widzi, jak przez mgłę, niewyraźnie, ledwie w konturach. Lekarze zdecydowali, że jedynie operacja może poprawić stan zdrowia jej oczu. Nikt jednak w kraju nie chciał podjąć się przeprowadzenia zabiegu. Więc gdzie? Najbliżej – w Szwecji.

nominacja szczecin

W pierwszych dniach lipca 1946 r., dyrektor Maciejewicz otrzymał pismo o charakterze poufnym:

Minister żeglugi i handlu zagranicznego na skutek podania ob. dyr. K. Maciejewicza w sprawie zapomogi na leczenie żony, decyzją z dnia 3 lipca 1946 r., wyraził zgodę na: 1. udzielenie dyr. K. Maciejewiczowi zapomogi w wysokości 1700 koron szwedzkich (200 na koszty przejazdu i drobne wydatki, 1500 na leczenie i operację); 2. wystąpienie do Komisji Dewizowej o przydzielenie 1700 koron szwedzkich na powyższy cel; 3. pokrycie 2/3 tej sumy z budżetu Departamentu Morskiego, zaś na 1/3 udzielenie pożyczki, która będzie spłacana przez dyr. K. Maciejewicza w 10 miesięcznych ratach po 1500 zł.[11]

Ministerstwo wyraziło również zgodę na wyjazd kapitana Maciejewicza do Sztokholmu w okresie rekonwalescencji jego żony, po przeprowadzonej operacji. Niestety, stan zdrowia pani Olgi nie uległ istotnej poprawie. Jednak daty, jakimi sygnowano wszystkie pisma w tej sprawie wskazują na zrozumienie sytuacji, w jakiej znalazł się wychowawca kilku pokoleń ludzi polskiego morza. Wszędzie, w każdej prawie instytucji na Wybrzeżu, pracowali dawni uczniowie Maciejewicza. Jeśli zwracał się do nich z prośbą o pomoc, traktowano ją jako najpilniejszą sprawę. To przejaw szacunku oraz wdzięczności. Ale także miłości, jaką on ich obdarzył, na tyle silnej, by teraz mogli ją odwzajemnić.

Kilkakrotnie słyszałem opinię: każdy, kto jest choć trochę sprawiedliwy powie, że kapitan nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Nikt także nie wykorzystywał „macajowej dobroci” chyba, że w sposób dopuszczony przez niepisany kodeks uczniowskich praw do płatania wykładowcom żartów oraz drobnych złośliwości.

W owym czasie wydawało się słuchaczom szkoły, że Maciejewicz będzie musiał, z konieczności, wobec natłoku innych spraw, lekceważyć zajęcia lub przynajmniej rozpoczynać je z opóźnieniem. Nic podobnego. Punktualność była dla kapitana sprawą świętą. Potrafił w pół zdania przerwać wypowiedź przedstawiciela ministerstwa i biec do sali wykładowej. Tam jednak przez kilka minut „dochodził” do siebie. Bywało, że często wpadał w swoją niegroźną furię. Wykrzykiwał na ucznia, który coś przeskrobał bądź zgłosił nieprzygotowanie do zajęć. Lawina słów spadała na chłopaka, który czekał, aż minie pierwsza fala. Wówczas lekko unosił głowę i zaczynał szeptem mówić cokolwiek, byle otwierać usta. Maciejewicz dostrzegał to, a ponieważ wykrzykując, zagłuszał samego siebie, więc cichł, cichł, a jednocześnie zbliżał się do ucznia, nadstawiał ucha by wreszcie, też prawie szeptem zapytać: „Co mamrocze pod nosem?” To był najprostszy i najbardziej skuteczny sposób na uśmierzenie macajowej furii.

Skutki wypadku na AG-15 i wcześniejsze kłopoty ze słuchem wywołane salwami „Riurika” sprawiły, że Maciejewicz nie słyszał wysokich tonów. Jeśli więc chciano podpowiedzieć uczniowi, który nie był przygotowany do zajęć, to robiono to piskliwym głosem. Maciejewicz w ogóle nie reagował, nie słyszał głośno nawet tym sposobem wypowiadanych kwestii.

Inną metodą na Maciejewicza było naciąganie go na opowieści, wspomnienia z dawnych lat. Nigdy jednak rzecz nie skutkowała, jeśli pytania padały wprost. Zawsze natomiast sprawdzało się poruszenie kwestii marynarskich przesądów czy tajemnych sposobów np. na wywołanie wiatru sprzyjającego żegludze. A o tym, że w gruncie rzeczy łaskawe „Macajowi” morze pokorniało wobec pewnej tajemnej mocy kapitana nad zjawiskami meteorologicznymi, mogło w swoim czasie przekonać się wiele osób. Najczęściej wspominano zdarzenia z rejsów na obu żaglowcach szkolnych. Wacław Korabiewicz, wieloletni lekarz okrętowy na pokładzie „Daru Pomorza” pisał:

Dziwna, pastelowo-mleczna poświata związała ze sobą morze i niebo, zatuszowała granicę barw. Gdzie spojrzysz – jedno zielonomodre zwierciadło. (…) Tyle dni już czekamy. Na wiatr.

A wiatru jak nie ma, tak nie ma.

– Tfu… Chalera! – klnie kapitan Maciejewicz. – Szósty już but ja rzucił za burtę i k’czortu, nic nie pomaga!

Rzeczywiście, aż trzy pary obuwia poszły Neptunowi w ofierze i żadnego rezultatu.

– Panie kapitanie! – wołam. – Mam jeszcze jedną parę starych butów, może rzucimy?

– A nu – śmieje się «Macaj» swoim poczciwym, rozbrajającym śmiechem – spróbować nie szkodzi

Biegnę do kabiny. Otwieram w pośpiechu szuflady. (…) Wreszcie są. Znajduję je w szafie, pod brudną bielizną. Kroczę triumfalnie na pokład. Zacznie się uroczysty ceremoniał.

– A ot, już wiem dlaczego nie pomagało – zaczął poważnym głosem «Macaj», podnosząc w górę mój but. – Widzicie panowie, but trzeba rzucać w tę stronę, skąd należy się spodziewać wiatru. A tu sam czort nie rozbieriot – gdzie ten wiatr. Przecież zupełna cisza, skądżeby wiedzieć?

– A w którą stronę ostatni but pan rzucił? – spytałem.

– Z prawej burty – odpowiedział «Macaj».

– I nic nie pomogło? Znaczy teraz trzeba rzucić z lewej.

– Rzeczywiście, mądrze pan wykombinował – zaśmiał się kapitan. Wszystkich butów nie wyrzucisz, a próbować trzeba – dodał.

Tymczasem zebrała się już spora gromadka ciekawskich. Czekaliśmy wszyscy na stary zejmański ceremoniał.

«Macaj» uroczystym krokiem podszedł do relingu, odwrócił się plecami ku morzu, rozstawił szeroko nogi, aby było wygodniej i z wielkim rozmachem rzucił. But – niby z procy – wyskoczył wysoko ponad jego ramię i spadł gdzieś w ocean.

– Ale pan kapitan musi coś przy tym powiedzieć – zauważyłem. Jakieś zaklęcie pod adresem Neptuna, jakąś pokorną prośbę.

– Chyba tak, ale czort wie co mówić? Ot, dobrze byłoby poczytać jakieś zejmańskie obyczaje – zaśmiał się «Macaj». – Nu, to niech pan coś do Neptuna mówi, a ja tymczasem drugi pański but wyrzucę.[12]

Po wojnie, kiedy kapitan Maciejewicz zajęty był wyłącznie pracami urzędniczymi na lądzie, próbował – podobno – swych magicznych marynarskich umiejętności także w załatwianiu licznych spraw „służbowych”. Szkoła Morska oprócz kilkunastu samochodów i motocykli dysponowała również sprzętem żeglarskim. Pewnego pogodnego i bezwietrznego dnia, Maciejewicz postanowił pożeglować z Gdyni do Sopotu. Zabrał ze sobą Paszyńskiego.

– Ależ panie kapitanie, wiatru za grosz! Jak będziemy żeglować?

– Nie martwcie się, wsiadajcie i odbijajcie – zawołał Maciejewicz.

Jacht wolno odszedł od mola, na zaledwie kilka metrów. Biały żagiel zwisał na maszcie. Najmniejszy powiew wiatru nie pojawił się w tym miejscu już od wielu godzin. „Macaj” podszedł jednak do masztu, przykucnął i zaczął go drapać czy też głaskać. Pogwizdywał przy tym i coś mruczał pod nosem. Nagle żagiel drgnął, a po chwili całkiem nieźle napęczniał chłodnym, orzeźwiającym wiatrem.

– Nie wierzyłem własnym oczom – wspomina J. Paszyński. – Ale to prawda. Przybyliśmy do Sopotu. „Macaj” wyskoczył na molo, gdzie zawsze było pełno wczasowiczów. Żaglówka w owym czasie wzbudzała duże zainteresowanie. Jeśli gdzieś pływaliśmy, to w oczekiwaniu na powrót kapitana zabieraliśmy atrakcyjne wczasowiczki na krótkie przejażdżki po morzu. Ot, takie szpanowanie – jak dziś się to określa. Któregoś dnia „Macaj” powiedział, że wróci za dwie godziny i zezwolił mi na kilka „pozaregulaminowych” rejsów. Panie, gdy tylko usłyszały te słowa, jedna przez drugą wskakiwały na pokład jachtu. Oddałem cumy i dumny, że patrzy na mnie tyle pełnych podziwu oczu siadłem przy sterze. Razem ze mną siadł… wiatr. Przez dwie godziny nie dmuchnęło ani razu. Kiwaliśmy się, jakby to była balia, a nie jednostka zdolna do morskiej żeglugi. Boże, jaki ja byłem wściekły! Po dwóch godzinach przyszedł Maciejewicz. Przeprosił panie, które gościłem na jachcie, a mnie posłał znaczące mrugnięcie okiem. No, pojeździł pan sobie? Wrzasnąłem, że nie, że nie było wiatru. Nie było? To niemożliwe – powiedział „Macaj” i uśmiechnął się rozbrajająco. Podszedł, jak poprzednio do masztu, odczynił swoje czary, i „chalera” – popłynęliśmy!

Gdzie te czasy, gdzie ta atmosfera, gdzie ci ludzie?

W 1946 roku kończyła naukę w Szkole Morskiej grupa przedwojennych uczniów, którym wojna przerwała studia. Był wśród nich Janusz Michalik. Wrócił on do Szkoły w mundurze Wojska Polskiego, w stopniu kapitana. Po zdaniu końcowych egzaminów został etatowym pracownikiem Szkoły Morskiej, w pionie wychowawczym. Odegrał on w 1947 roku niesławną rolę, namawiając uczniów do skorzystania z ogłoszonej przez władze amnestii i ujawniania swojej okupacyjnej działalności. Wszyscy, którzy go posłuchali, o ukończeniu Szkoły Morskiej pozbawieni zostali prawa pracy w PMH i często byli represjonowani. [13]

Władza ludowa, a w istocie grupa bezkarnych funkcjonariuszy, nie cofnęła się przed żadną metodą zastraszenia, terroryzowania i gnębienia ludzi.

Usiłując dowieść, że w Szkole Morskiej działa podziemna kontrrewolucyjna, lub jak kto woli „Antyludowa” organizacja, władze bezpieczeństwa posłużyły się prowokacją. Aresztowano Tadeusza Jędrzejkiewicza, absolwenta wydziału nawigacyjnego, byłego członka AK, i po sfingowanym procesie skazano go na karę śmierci, zamienioną później na wieloletnie więzienie. Aresztowano wykładowcę Szkoły Morskiej kapitana Bronisława Gubałę. Jego również skazano na śmierć. Szczęśliwie kary tej nie wykonano, zamieniając ją na długoletnie więzienie. [14]

zwijanie zagli

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze