Wstęp

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

Macaj na dziobie Lwowa

 

 

Popędzany łagodnymi pasatami kliper niósł wszystkie płotniska swych żagli i cicho, z szybkością do siedmiu węzłów ślizgał się po Oceanie Atlantyckim. Pusto wokół: ani żagla, ani dymku na horyzoncie. Gdzie tylko okiem rzucić, wszędzie jedna i ta sama bezbrzeżna równina wodna, z lekka sfalowana i grzmiąca jakimś tajemniczym łoskotem, obramowana ze wszystkich stron przezroczystym błękitem bezchmurnej kopuły. Powietrze jest łagodne i przejrzyste, a ocean tchnie krzepiącym aromatem morza.

Pusto w krąg.[1]

Nie, te fragmenty, znakomitych skądinąd, opisów morza dyktowanych przez rzetelne marynarskie doświadczenie, zapewne pomijał przeglądając strony opowieści Staniukowicza. Młody, wysoki, acz drobnej budowy, wychowanek Korpusu Kadetów, wolał słyszeć ryk ołowianej fali, świst stalowego wiatru, czuć smak heroicznego wysiłku, gdy nie bacząc na niebezpieczeństwo, ze wszystkich sił trzymał ster swojego statku. Może co chwila odkładał książkę, by poprzez odgłosy połtawskiej ulicy usłyszeć pomruki Morza Czarnego? Obdarzony wszechmocną siłą wyobraźni, odrywał się od otaczającej go rzeczywistości, wpatrywał się w perspektywę ulicy, w którą skręcił właśnie jego przyjaciel ubrany w mundur słuchacza uczelni morskiej. Jeszcze słyszał jego opowieści. Chciał? Nie, on bardzo pragnął, choćby na moment znaleźć się tam, gdzie zapłaciwszy cenę lat pracy, rygoru, tęsknoty za najbliższymi, zostanie łodzią newskiego przewoźnika dowieziony do stalowych burt okrętu szkolnego, na redę wypełnioną dziesiątkami gotowych do wyjścia w morze jednostek. Ech, ruszyć tam, gdzie Nieznane, Niezbadane, Niezwyczajne… Tam, wśród sztormowej kipieli, w stanie zatracenia życiodajnego przyciągania ziemi, gdy okręt wali się w czeluść starego, szarego i zawsze wrogiego człowiekowi oceanu, gdy równocześnie pełzające nad wodą niebo strzępami chmur dławi oddech – tam być, tam żyć!

Korweta miotała się na wszystkie strony i fale swobodnie przetaczały się przez część dziobową. Pioruny biły nieustannie, błyskawice przecinały ognistymi zygzakami czarne, nisko nawisłe chmury, oświetlając rozszalały ocean, góry wodne i pokład korwety ze strzaskanym w kilku miejscach nadburciem. Jednego kutra brakowało – zmyło go z pokładu. Zdawało się, że wściekłość sztormu doszła do zenitu. Szarpał korwetę usiłując ją zniszczyć, lecz okręt nie poddawał się, wskakiwał na grzbiety fal i znów z nich spadał, ciężko uderzając się i skrzypiąc, jakby jęczał z bólu (…). W migotliwym blasku błyskawicy w niewielkiej odległości dojrzał sylwetkę ginącego statku, dojrzał postacie ludzkie z wyciągniętymi rękoma. Mimo woli zamknął oczy.

Znów strzeliła błyskawica i oświetliła ocean. Statku już nie było.[2]

Pewne jest jedno. Prawdziwy marynarz nie potrafi opowiadać o sztormach, których jedynym celem i przeznaczeniem jest zmiażdżyć statek oraz tlące się za mizerną osłoną burt niepokorne marynarskie życie. Marynarz nie umie też opowiadać o wspaniałej żegludze, gdy wiatr kręci piruety po odbiciu się od napiętych jego mocą białych płócien. Natomiast ludziom lądu obcy jest stan szczęścia, gdy człowiek uczciwy i sprawiedliwy swobodnie żegluje. Ale ci z lądu skłonni są podnieść do rangi eposu kilka banalnych nawet zdań o falach i wietrze. Podobnie oceniają pracowników morza. Natury rozwichrzone, nie dające się podporządkować rygorom norm etycznych, odstające od ogółu – oto ich zdaniem wyznaczniki oryginalności, oto m a r y n a r z e. Nigdy, jedni i drudzy, nie spotkają się w sferze czucia i rozumienia bez granic, choćby życie obok siebie spędzili, choćby i gromadę dzieci powili.

Tak było i będzie. Pewnie nigdy nie uświadomimy sobie, oracze i żeńcy, że marynarz to człowiek namaszczony przez Stwórcę. Lepszy od nas nie poprzez zdolność pomniejszania świata oglądanego nieustannie i ciągle na nowo. Bardziej spełniony przez koszmar codziennego trudu życia i pracy, w warunkach jakże odmiennych od lądowych. Bliższy Bogu, bo wypełniony najpiękniejszymi z ludzkich uczuć, wśród których tęsknota i samotność są bodaj najważniejsze.

Jak pisać o ludziach morza, jego obywatelach prawdziwych, których przedziwna siła atawizmów zbliżyła do źródeł, do praoceanu – kolebki człowieczej?

Jak przebić się przez maskującą ich duszę warstwę codziennych zdarzeń, zajęć i poczynań, by dotrzeć do istoty, do jej wnętrza prawdziwego? Jak trafić na drogę w labiryncie, który pokonała kropla morskiej wody, zanim wpadła do krwiobiegu i tocząc się jego kanałami, wyrzeźbiła istotę o prawdziwie morskiej naturze? Nie udało się to jeszcze nikomu. Zbyt zazdrośnie ocean strzeże tej tajemnicy. Pozostaje zawsze niedoskonałe opisywanie tego wszystkiego z zewnątrz, bo to jedyny chyba sposób, by przeczuć choćby tylko jej, duszy morskiej, tchnienie…

dar pomorza oo1

 

Śnią mi się te liny, te płótna, ta sieć… Świat dyskretnie próbuje skryć się za nimi, z nich także czyni jakże mizerną ochronę marynarskiej duszy… Tak, Pan Bóg, jeśli chce zgubić marynarza, daje mu pióro do ręki…

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze