Do Józefa K. – Kończąc…  

Do Józefa K. – Kończąc…  

 

Niestety, tylko trzy wymówki był Pan łaskaw nam na żer rzucić.

Nic Pana „nie uwiera, nie przymusza ani nie zżera…”.

Po uwieraniu, przymuszaniu – czas zatem na zżeranie.

Zżerać – brzmi ładnie, efektownie. Ten wyraz sam sobą sobie melodię narzucający, jest idealny na Niemca! Wyobraża Pan sobie jego mękę? Jakby co, to wzięlibyśmy ich naszym językiem!

Wracając do Pańskiej wyliczanki na / za: niepisaniem…

Na końcu każdej takiej listy umieszczamy słowo, którym chcielibyśmy ostatecznie odbić skierowany w naszą stronę atak, dobić atakującego, przygwoździć gwóźdź mozolnie lub nieudolnie wbijany lub oderżnąć linę, na której powiesiły się nasze idee. Powód – niespełnienie. Sam w sobie niedostateczny, by targać życie z powodu nie otrzymania choćby zwiędniętego, ale jednak wieńca laurowego.

Można też inaczej – na końcu zdania kładziemy argument lichy, niewykształcony, rachityczny, ale bez tych jego pięciu funtów – kilograma nigdy nie osiągniemy!

Prawda li to wszystko? Tak, ale w przypadku wymówki przez Pana nam zaserwowanej – idzie o coś więcej!

Otóż idzie mi o tonację, w jakiej owo zżeranie Pan nam podał. Miała to być skarga, pretensja, zarzut, rozczarowanie? A może groźba, szantaż, wręcz – omdlenie?

Miała to być skarga, pretensja, zarzut, rozczarowanie? A może groźba, szantaż, wręcz – omdlenie?

Jest Pan hazardzistą. Rzucił Pan nam – wkrótce Pańskim czytelnikom – blotkę, byśmy ją asem przebili!?

Moje atu zatrzymam na wist cięższy niż zżeranie, z Pańskiej listy wybiegów. Bo „… jeżeli zginę, umrę z ręki muszkietera” – kalkuluję niczym d’Artagnan, pożegnawszy Aramisa, w okolicy pełnej zauszników kardynalskich.

Rozważam inny jeszcze zamiar, jaki powodował Panem by poddać próbie nasze, czytelnicze żądanie wydania Pańskiego „dalszego ciągu”. Literaci tak mają. Znałem jednego. Napisał już ze trzy strony.

– Nie posuwam się do przodu – biadolił.

– No to… wróć – podpowiedziałem spod serca, z całym podrobowym uczuciem na jakie mogłem się wobec artysty zdobyć.

Posłuchał rady. Kartki odwrócił, przenumerował, trzecią na miejscu pierwszej położył a wtedy dzieło stało się Słowem. Krytycy oszaleli! Cóż za nowatorstwo, jaka oryginalność! Czysty bezsens! Brawo, brawo!

Chce Pan wprzódy poznać nasze upodobania, wirusa testu nam Pan w ucho swoimi wymówkami wlewa?

Spójrzmy też na wskazany przez Pana problem zżerania z poziomu… rdzy.

Rdza zżera, n’est-ce pas?

I myśli Pan, że ona o niczym innym poza zżeraniem nie marzy, nie jest zdolna do aktów wyższej rangi, wręcz strzelistych, choćby i aż 21 razy w ciągu dnia?

Rdza. Bez wątpienia pochodzenia szlacheckiego, proweniencji arystokratycznej, i to najwyższej rangi. Któż inny mógłby żreć co i kiedy chce? Jedno jej liźnięcie wystarczy, by swoją chropowatością z własnych womitów zastygłą, choćby nie wiem jak obleśne by one nie były, ale zawsze lubieżne, pokryje blask i błysk każdej głowni, czuba i sztyftu. Okrycie się rdzą to marzenie każdego papiaka, ćwieka, hufnala czy bretnala. Bo wtedy On, Twórca, Literat kilkoma pociągnięciami ściernego słowa – przywróci wszystkim trędowatym rdzą – ich godność! Na nowo oślepi nas ich blaskiem, lśnieniem i urodą, wykutą kiedyś i gdzieś w strzelającym iskrami palenisku boskiej kuźni! Tak. Piórem i czołem zdejmie Literat patynę, utlenek rutyny, zwapnienie chromej czytelnika wyobraźni.

Rdzą siła słowa mocarną się staje!

Rdza rdzę odrdzawi!

Muszę zapamiętać…

Raz jeszcze zapytam – co rdza myśli o zżeraniu… myśli? Nienawidzi, uwielbia? A może jej to zżeranie – pardon – wisi? Tyra, bo nikt inny się jakoś do tej roboty nie garnie? A robota, jak każda i ta wykonaną być musi.

Kiwa Pan głową. Nie, to nie moja wina. Nie ja na końcu Pańskiej w sprawie pisania dyplomacji postawiłem owo żarcie. No…i masz ci babo placek… Niby o zżeraniu i rdzy a tu nam żarcie swoje trzy grosze wtrąca, na scenę się pakuje? Oto siła literatury w wieloznaczności i wieloznaczność siły literackiej. Najlepsze posłanie dla literata. Wieloznaczność? Nie! Rdza!

Czym rdza inna zatem od literata? Wzrusza? Uwzniośla? A może unieśmiertelnia? Był taki jeden, Homer. Kowal z niejednym literackim danem. Jak on tym młotem w słowa walił. A rumoru przy tym tyle narobił, że do dziś go słychać. Sam zagroził, że nie cały lub całkiem – zdania róże spotykam – umrze. I słowa dotrzymał.

Więc rdza a literatura…

Widzi Pan tu jakieś różnice? Rozumiem, wszystko Pan opisze. Zatem – done!

P.s. Miałem Kasię. Żarłoczna była w sposób wręcz podzwrotnikowy. Z braku cytrusów – ogórkami kiszonymi się raczyła. Pomidorową wręcz uwielbiała całą sobą. Wiedziona zapachem tej zupy, cichym lotem wyprzedzała domowników, zdążającym na posiłek. Lądowała w talerzu, a z makaronu warkocze sobie robiła. Uwielbiała łysinę Walusia, maestro Pawłowskiego. Gdy tylkośmy siadali w fotelach, Kasia Walusiowi na dostojności jego lądowała. A jak się wierciła, jak upazurkowionymi stópkami tęże polerowała. Waluś był w siódmym niebie.

– Włosów już nie mam, peruki nie noszę, laurów mi nie dali, więc niechże choć te kasinowe pióra szyku mi przydadzą.

Spłoszona, Kasia focha strzelała. Fusy i wyparzoną herbatę w swój dziubek do ostatniego listka z filiżanki wybierała i z furią w najmniej odpowiednie miejsca wrzucała.

Mnie zżerał wstyd, Walusia – duma, papugę próżność a pana Mirka Kowalskiego, który tę bezczelnicę do moich iluzjonistycznych (!) treningów wytresował – zżerała przeżarta pochlebstwami duma.

Boże, ile to się człowiek natrudzi, żeby się Pańskiej literaturze przysłużyć.

P.s 2 – Proszę darować nieuporządkowanie w stylu i myśli, ale jestem w podróży, zapisuję te słowa na benzynowych stacjach, przemoczonych deszczem parkingach, zżerany pożądaniem żeru…

Add Comment