Bremerhaven – szkoła bez żaglowca

Tekst i zdjęcia:  Marek Koszur 

– Dlaczego? – prof. van Dicken powtórzył moje pytanie. – Po prostu, jesteśmy za biedni!

W pierwszej chwili byłem skłonny uwierzyć, że źle zrozumiałem odpowiedź pana rektora. Jak to – myślałem – jeden z najbogatszych krajów świata jest za biedny na zafundowanie szkole morskiej statku żaglowego?

Profesor van Dicken sięgnął po dzbanek z gorącą kawą. Zaczął od zaprezentowania poglądu na przydatność szkolenia pod żaglami dla zawodowych umiejętności studentów, przyszłych oficerów floty handlowej.

– To jasne – mówił – że taka szkoła na żaglowcu świetnie kształci charakter, uczy solidarności w pracy, odpowiedzialności, zbliża do siebie poszczególnych członków załogi, dostarcza niezapomnianych wrażeń.

– Z każdym jednak dniem – kontynuował profesor – coraz mniej, szczególnie praktycznych umiejętności zdobywanych pod żaglami jest przydatnych na nowoczesnych ekspresowcach, wypełnionych automatyką i elektroniką, tych „robotach” do przewożenia towarów drogą morską.

– W rybołówstwie sytuacja jest podobna. Szkoła Morska w Bremerhaven kształci kadry dla takiej nowoczesnej floty – te słowa rektor uczelni zaakcentował. – Naszych słuchaczy szkolimy wyłącznie na współczesnych jednostkach.

– A nowa generacja statków żaglowych? Przecież one są już faktem, ba, mają przed sobą wielką przyszłość!

– Tak, tylko na tych jednostkach marynarze nie będą ciągać lin, szyć żagli, wspinać się po wantach, by w obawie przed nagłym sztormem zwinąć te płótna, napięte przez wiatr do granic wytrzymałości! Jeśli zajdzie potrzeba – specjalne silniki zastąpią ludzi, którzy osłonięci przed zacinającym deszczem, w ciepłych pomieszczeniach będą manipulować przy odpowiednich pulpitach sterowniczych. Czas tych wspaniałych, białych żagli na masztach kliprów i fregat minął. Bezpowrotnie! 0 tamtej epoce można mówić z sentymentem, wspominać, nawet aranżować sytuacje do złudzenia przypominające rejsy „Cutty Sark”. Ale na to stać tylko zamożnych. Ludzi bardzo bogatych, którzy nie mają innych potrzeb.

Szkoła Morska w Bremerhaven nie należy do uczelni biednych, zaniedbanych, cierpiących na podstawowe kłopoty związane z realizacją procesu dydaktycznego. Nowy gmach, wznoszący się tuż obok wieży radarowej, morskiego muzeum i imponującego kompleksu wieżowców „Columbus Center” wyposażono we wszystkie niezbędne pomoce naukowe. Przestronne sale, czystość, światło wpadające do pomieszczeń przez setki metrów kwadratowych szkła – wszystko to zachęca do nauki. No i ten widok… Miejsce spotkania Wezery z Morzem Północnym. Nieustanny ruch statków, łodzi i jachtów.

Szkoła powstała w 1879 roku. Wówczas, w miejscu, gdzie dziś wznosi się Bremerhaven znajdowała się niewielka osada rybacka Geestemünde. Ta skromna, ale o dużych od pierwszych lat istnienia ambicjach uczelnia kształciła przede wszystkim nawigatorów. Po pięciu latach od utworzenia szkoły powołano przy niej pierwszą w Niemczech placówkę szkolącą mechaników statków parowych. Po przejęciu uczelni pod administrację państwową wzrósł jej prestiż i znaczenie. Już w 1911 roku wydano tam pierwsze dyplomy inżynierów – mechaników okrętowych.

– Dziś jest to placówka o trzech podstawowych kierunkach nauczania. Najnowszym, utworzonym w roku ubiegłym jest wydział przygotowujący specjalistów komputerowego zarządzania gospodarką morską, ludzi, którzy w oparciu o najnowsze osiągnięcia analizy matematycznej organizować będą pracę na morzu i jego styku z lądem. Spośród wielu specjalności szkoły warto wspomnieć choćby o takich jak warunki klimatyzacyjne na statkach czy „domowe” wyposażenie wnętrz okrętowych. Absolwenci uczelni to także eksperci w sprawach ochrony morskiego środowiska. Nie wspominam o klasycznych zawodach związanych z żeglugą czy rybołówstwem. Nie wspominam też o nowoczesnych specjalistycznych pracowniach, planetarium, symulatorach siłowni okrętowych. Dodam tylko, że pracuje tam 51 nauczycieli akademickich 41 wykładowców współpracujących, że rocznie naukę pobiera ok. 750 studentów, że wśród zaprzyjaźnionych, podobnych placówek jest gdyńska WSM. Wreszcie i to, że celem uczelni jest taki rozwój bazy, która umożliwi studiowanie 1400 osobom. Powiedzieć powinienem, że przygotowujemy fachowców wszystkich podstawowych dziedzin związanych z uprawą morza. Także pracowników portów i konstruktorów okrętowych.

I tego „koncernu szkolnego” nie stać na żaglowiec? Choćby dla owych „niezapomnianych wrażeń”? Profesor van Dicken uśmiechnął się, gdy znów nawiązałem do tego wątku rozmowy.

– Dobrze, kupić można, stary, albo nowy. To nie problem. Ale eksploatacja! Paliwo! Konserwacja! Pensje stałej załogi stałej. Proszę pana, kogo na to stać?

Rzeczywiście, znaczną część budżetu szkoły pochłaniają np. świadczenia socjalne. Komfortowy jak na nasze warunki dom studenta, zaplecze biblioteczne, pełny serwis urządzeń kserograficznych, reprodukcyjnych, etc. Poza wymienionymi przeszkodami finansowymi są jeszcze inne – organizacyjne i… emocjonalne.

– Przecież trzeba byłoby – argumentował profesor – stworzyć specjalny dział zajmujący się organizacją rejsów, czuwający nad warunkami bezpieczeństwa, aprowizacji, dbania o klasę statku – słowem, potrzebne byłoby biuro armatorskie!

To jasne, że byłem przekonany. Ta argumentacja musi trafić do najbardziej entuzjastycznych propagatorów „wielkich żagli dla małych szkół”. Że kiedyś szkolono młodych właśnie na żaglowcach?

– No bo nie było innych statków — mówił prof. van Dicken.

Ja tymczasem zastanawiałem się, dlaczego nie ripostuje mojego zainteresowania pytaniem o fenomen eksploatowania żaglowca przez naszą szkołę morską?

Jeszcze jedna, sprawa. W latach pięćdziesiątych wydarzyła się jedna z najbardziej tragicznych morskich katastrof. Zatonął zachodnio niemiecki żaglowiec szkolny '’Pamir”. Zginęło ponad 100 uczniów. Ich dramat i tragedia rodzin są żywe do dziś… Nikt nie chce, by coś podobnego się ponownie wydarzyło.

Kiedy jednak dopijaliśmy drugą filiżankę kawy prof. van Dicken powiedział, że w gruncie rzeczy to jego szkoła ma… żaglowiec. Słynny i stary, starszy od uczelni, szkuner „Grönland”. Na jego pokładzie, w 1868 roku wyruszyła pod dowództwem kpt. K. Koldweya, zorganizowana staraniem Bremy i Hamburga jedna z pierwszych niemieckich wypraw polarnych. Szkuner żeglował dzielnie po morzach Arktyki, docierał do brzegów Grenlandii, Islandii i Spitsbergenu. Dziś stanowi własność Muzeum Morskiego w Bremerhaven. Stoi jako pierwszy w starym kanale portowym, wśród innych historycznych jednostek. „Grönland” jest ciągle sprawny. Dowodzi nim jeden z wykładowców szkoły morskiej. Razem z nim pływają na żaglowcu studenci. Szkuner jest niemalże bliźniaczą jednostką „Astarte”. Red. Hennig Goes, szef bremerhaveńskiej Gildii Kapitanów i wielki przyjaciel starych jachtów mówi o „Astarte” – „Starsza Pani”.

– Oba te statki potrzebują odpoczynku – gawędziliśmy płynąc na pokładzie „Astarte” na powitanie „Amerigo Vespucci”, który we wrześniu 1983 roku składał oficjalną wizytę w tym porcie leżącym u ujścia Wezery – Przed kilkoma tygodniami, 13 sierpnia gratulowaliśmy poczciwej staruszce z okazji 80 rocznicy urodzin. W 1903 roku wpisano ją do morskiego rejestru jako kuter HF 244.

Bremerhaven jest od 5 lat portem macierzystym „Astarte”. Tylko w 1983 roku odbyła ponad 20 rejsów pokonując ponad 5 tys. mil. Jeśli jednak tej zimy nie przejdzie gruntownego remontu w doku – przyszłe sezony żeglugowe może spędzić w portowym kanale.

Dokładnie taki sam los może spotkać „Grönland” – kontynuował red. Goes. Obaj spoglądaliśmy na wypłowiałe już, czerwone i bardzo pocerowane żagle. Kilku żeglarzy wciągało je na ręcznie ciosany maszt. Drewniane obręcze, do których przyszyto żagle uderzały o siebie jak kastaniety,

’’Starsza Pani” przez dziesiątki lat należała do starej rybackiej rodziny Külperów. Raz tylko, z powodu kolizji, przez 50 dni przebywała w porcie. Pozostały czas nieustannie żeglowała na odległe łowiska. W 1952 roku, wzbogacona o silnik, pełniła funkcję jednostki badawczej Instytutu Rybackiego w Wilhelmshafen, Dziś jej załogę najczęściej stanowią młodzi ludzie, uczniowie, którzy tu zdobywają pierwsze żeglarskie szlify. „Astarte” jest im bardzo potrzebna, mimo licznych wad – cieszy się ich sympatią. Jej morska kondycja jest uzależniona teraz od hojności entuzjastów starych żaglowców, firm i instytucji. Tylko bowiem za pieniądze pochodzące z takich źródeł będzie można poddać statek remontowi.

Mój rozmówca pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć – trudna sprawa. Ludzie nie są dziś skorzy do świadczenia na takie cele. Ba, gdyby na pokładzie „Astarte” można było zorganizować dyskotekę i dochodową kawiarnię czy piwiarnię, jak uczyniono to na „Seute Deern”, żaglowcu zacumowanym obok Muzeum Morskiego, to pewnie znaleźliby się sponsorzy. W końcu „Seute Deern” zarabia nie tylko na siebie. W znacznym stopniu powiększa budżet swego właściciela – muzeum.

„Grönland” i „Astarte” są dziś ostatnimi na świecie statkami w swojej klasie. Czy przetrwają? Czy w tym bogatym kraju, gdzie starocie tracą na wartości, muzealne aparaty fotograficzne, radioodbiorniki zostały całkowicie przesłonięte supernowoczesnymi urządzeniami elektronicznymi znajdą się środki na ratowanie świadków morskiej świetności białych żagli? Niby nie nasza to sprawa – powie ktoś – niech się kłopocze red. Goes, który zresztą często pisze o tym, że te stare żaglowce są własnością i dobrem społecznym, że powinny należeć do ludzi młodych, którym dostarczą wielu jeszcze przygód i wspaniałych morskich uniesień. Trawestując słowa poetki chciałoby się mówiąc o świecie ludzi morza powiedzieć, że „bez żagli można żyć, ale czy można owocować”? Zdane na ludzką łaskę i nie łaskę „powiernicy naszych marzeń” – jak pisał Conrad – są stare statki własnością wszystkich żeglarskich narodów, stanowią jakże istotny element ciągłości kultury morskiej naszej cywilizacji.

Warto, naprawdę warto ocalić je od zapomnienia, nawet wówczas, jeśli nie dają się zamienić na dochodowe kawiarnie…

Wszystkim racjonalnym argumentom, które często sam przyjmuję i zgadzam się z nimi, właśnie w tej specyficznej i jedynej chwili trzeba przeciwstawić emocje. Nie, to źle powiedziane – trzeba przeciwstawić ogromnie racjonalny, historyczny i kulturowy argument. Pozbyć się starocia – prosto; odzyskać – rzecz niemożliwa. Tak długo szanować będziemy te stare krypy, łajby, pokraki i powolne staruchy, jak długo będziemy w duchu szacunku do nich wychowywać ludzi młodych. Głównie w szkołach morskich.

Kiedy zza lin bukszprytu „Astarte” wyłoniła się sylwetka „Amerigo Vespucci”, kiedy później wędrując portowymi zakamarkami Bremy dotarłem do statku szkolnego tamtejszej uczelni – żaglowca „Deutschland”, a w miejscowej gazecie dostrzegłem informację o tym, że polska fregata „Dar Młodzieży” kontynuuje rejs do Japonii – utwierdziłem się w przekonaniu, że czas białych żagli jeszcze nie minął. Jeszcze trwa.

 

Add Comment