Sierpień 1980 – Kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego – cz. 3

Myślałem – może to jakaś chłopska przebiegła zawziętość, często mylona z zawziętą przebiegłością? Bo w czym tkwiła skuteczność negocjacyjna strajkujących robotników? Siła i masowość ruchu – robiły wrażenie, ale to język, nadający kształt nowym ideałom był ich bronią najskuteczniejszą.

Słucham moich reporterskich nagrań sprzed ponad czterdziestu lat i nie dowierzam, jakim wtedy językiem ludzie nie tylko w stoczni, w sierpniu 1980 roku ze sobą rozmawiali, jak wypracowywali bezprecedensowe w skali świata porozumienie! Język i siła argumentacji. Klarowny, oszczędny, pozbawiony gniewu. Tak, jeśli się nawet pojawiał, to szybko jego miejsce zajęła powaga. Narzekano wówczas na szkoły, na słaby poziom czytelnictwa… Ale tamci ludzie językiem posługiwali się tak, jak każdym innym narzędziem. Skutecznie. Byłem tam, słyszałem na własne uszy – nagrałem te rozmowy!

Dziś troska napawa mnie… odpowiedzialność. W najszerzej rozumianym znaczeniu tego słowa. Obawiam się, że niedługo zniknie ono ze słownika naszego pokolenia.

Odsłuchuję te nagrania pierwszy raz od czterdziestu lat.

Już widzę, że są niekompletne. Kilka pudełek bez opisu. Ta szpula jest w nie swoim opakowaniu… Jaki sens, by teraz wszystko porządkować? Przywracać chronologię? Gdyby nie ta pokrętna propaganda, to frymarczenie przeszłością i pamięcią, pewnie i ten karton stałby na strychu do swojego dnia…

Pamiętam doskonale, miałem wtedy świetną kurtkę, taką wiatrówkę ze wstawkami sztruksowymi na mankietach i kołnierzu. Ale najważniejsze były kieszenie. W lewej – taśma czysta, w prawej – nagrana, w największej wewnętrznej – notatnik – po prawej – długopisy. Ballografy w polskim wydaniu, czyli zenity. I jeszcze te przepastne boczne – na kabel z mikrofonem, zapasowy akumulator i przynajmniej dwie paczki papierosów.

Któregoś dnia Kazimierz Barcikowski poleciał do Warszawy. Komisja obradowała nadal. Ale … jakkolwiek to zabrzmi – w sposób dalece bardziej niezorganizowany niż wtedy, gdy on nimi kierował. Te nagrania to potwierdzają. Co ciekawe, niczego nie narzucał, nikomu nie przerywał, nie prześmiewał ani nie groził. Pamiętam doskonale, jak Matka guziki przyszywała. Z zamkniętymi oczami trafiała igłą w dziurkę guzika. Barcikowski, lawirował między ekspertami obu stron, krzyżował ze sobą negocjatorów, wspierał się autorytetem prawników. Jakby batem, ale w jedwabnych rękawiczkach i nie po to, żeby straszyć… Nieustannie się włączał do rozmowy. Celował w uogólnieniach, tonował żądania. Tak, nie mylę się w doborze określeń. Gasił emocje. I przypominał o uzgodnionym zakresie prowadzonych rozmów – mówimy o województwie, o waszych strajkujących zakładach, tutaj, na Pomorzu, o rozwiązaniach cząstkowych, choć chyba każde z nich miało w konsekwencji wymiar globalny. Przykład – kwestia płatnych urlopów macierzyńskich albo trybu przekształcania się komitetów strajkowych w komisje zakładowe, po zakończeniu strajku.

Tam, wtedy – nic nie było oczywiste, bo wszystko było pierwsze i bezprecedensowe. Dlatego tak ważne było każde sformułowanie, wyraz, intencja, by ich rozumienie eliminowało niedopowiedzenia, nie wykraczało poza obowiązujące prawo i – o czym dziś nikt chyba nie mówi – mieściło się w kulturze politycznej.

Szum taśmy, głosy, stuki mikrofonu, przesterowania… Ale ja to wszystko widzę. Z każdą sekundą wraca obraz tej sali. Nie pamiętam nazwisk, ale widzę oczy uczestników tych rozmów. Czujne, szeroko otwarte, skupione. Nikt nikomu nie przerywa, nie kupczy, nie frymarczy, nie przekrzykuje. Nie ma mowy o kpinie czy szyderstwie. Rany boskie – ci ludzie rozmawiają kulturalnie, z pełnym poszanowaniem stron. Są zdeterminowani i nieustępliwi, chyba, że… chyba, że trafiają do nich rzeczowe argumenty, że mądrość i pragmatyka sugerują złagodzenie, uogólnienie, doprecyzowanie…

Ileż razy rezygnowano z dyskutowania do końca, do ostatniego słowa, do upadłego jakiejś kwestii. Stwierdzano: do dnia tego a tego, ten a ten, przedstawi, opracuje, przygotuje, zgłosi, przeanalizuje… nasze stanowisko.

– Zapisane? Dobrze, no to idziemy dalej… – Kazimierz Barcikowski nieustannie podkręcał tempo.

– Widzisz… – mówił już w samochodzie, – upór można łagodzić tylko spokojem i czasem, refleksją. Kłótnia zakleszczyłaby nas w naszych okopach. A tak, jutro emocje osłabną, górę weźmie zdrowy rozsądek. Przedyskutujemy, zatwierdzimy i pójdziemy o krok do przodu. No przecież wszyscy wiemy, że nikt tu nie jest czarodziejem, żeby w jednej sekundzie zmieniać świat na nowy![/

Czterdzieści lat temu!

Cała epoka? Nie – to miara cywilizacyjna!

Stocznia. Ostatnie dni sierpnia 1980.

Zawsze w robocie reporterskiej starałem się być… przezroczysty. Na początku może było nawet trochę trudno. Próżność nakazywała się odzywać, zadawać pytania, wtrącać, uogólniać, traktować słuchacza trochę jak kretyna, któremu wszystko należy tłumaczyć.

Sala konferencyjna nie była duża. Wypełniona dość ściśle. Naprzeciw wejścia – Barcikowski i jego bezpośredni współpracownicy. Po lewej stronie, tytułem do okna, jeśli pamiętam – Marian Jurczyk. Miałem dużą swobodę, by operować mikrofonem między oboma panami. Ale szybko zorientowałem się, że moje przewidywania okazały się nietrafione. Jurczyk przede wszystkim… milczał. Z rentgenowskim wręcz skupieniem łowił słowa każdej ze stron, głos zabierał rzadko. W kwestiach ogólnych. Barcikowski nadawał tempo. Jurczyk – był nawigatorem i sternikiem, Barcikowski – stał na oku i tylko korygował obrany kurs. Najmniejsze szkiery – zwrot, korekta kursu, byle iść do przodu, nieustannie wyrąbywać korytarz, pozostawiając jego umocnienie specjalistom i czasowi.

Nigdy nie padło najmniejsze słowo ad personam, nie podważano niczyich kompetencji, nie wyśmiewano, nie grożono czy lekceważono.

Nikt nie starał się dominować ani nie lekceważył zdania drugiej strony. Jeśli pojawiał się punkt iskrzący – obniżano napięcie stwierdzeniem – zostawmy to ekspertom, dogadajmy to w szczegółach po uzgodnieniu wszystkiego, zapiszmy tylko ogólny kształt i intencję.

Starałem się uchwycić każdą wypowiedź. Bieganie wokół stołu z mikrofonem w ręce było dość ryzykowne, ale szybko się zorientowałem, że jestem jednak dla nich przezroczysty. Są tak skoncentrowani na sprawie, że reporter nie przerwie wątku czy nie speszy podstawianym pod usta mikrofonem. Sami zaczęli mi pomagać, przejmując mikrofon, podając go kolejnemu mówcy.

Przerwa.

Nie, nikt nie spiskował. Nie chowano się po pokojach. Eksperci roztrząsali szczegóły, Jurczyk wysłuchiwał komunikatów o tym, co w stoczni.

Idziemy do gabinetu dyrektora. Muszę mieć wypowiedź wicepremiera Barcikowskiego do serwisu ogólnopolskiego.

– Co tam w Gdańsku? – pyta Barcikowski.

– Rozmowy trwają, uzgadniane są szczegóły porozumienia – wypowiadam rutynową formułkę i zmieniam taśmę w magnetofonie. – Panie premierze, jak blisko do pełnego porozumienia?

Wskaźnik poziomu nagrania opada do zera. Barcikowski milczy. Lekko unosi rękę sugerując zatrzymanie zapisu.

– Wiecie… Ale to się nie nagrywa? – chciał się upewnić. Pokiwałem głową, trochę skonfundowany.  – Możesz powtórzyć to pytanie, ale sam wiesz lepiej, że Gdańsk zawsze rywalizował ze Szczecinem. My pracujemy tu, oni tam. Jestem pewny, że oni chcą wiedzieć, do jakich my dochodzimy ustaleń, ale i ja muszę uważać by tamta komisja nie odczuwała presji pewnej rywalizacji. Wy się tu możecie spierać, które fale Bałtyku są większe: w Świnoujściu czy w Sopocie, ale pośpiech w negocjacjach może mieć niedobry wpływ na zakończenie rozmów, na ich dorobek. Jak my zaczniemy mówić, że jutro kończymy, to sami rozumiecie…

– A kończymy?

Mój rozmówca w odpowiedzi mrugnął tylko powiekami.

Rywalizacja to chyba jednak niewłaściwe słowo. Myślę, że większość moich audycji, szczególnie z zakresu dziejów morskich Polski, zrealizowałem na Wschodnim Wybrzeżu. Niemal co tydzień pchałem mojego żółtego malucha w stronę Gdańska, bo tam była kolebka, tam rodziły się tradycje, tam mieszkali i żyli ludzie pamiętający czasy dwudziestolecia międzywojennego, kluczowe dla nowożytnych dziejów naszej bandery.

Szczecin rzeczywiście czuł się w opiniach szefów instytucji morskich, działaczy gospodarczych, jak trochę uboższy krewny. Inwestycje, nakłady, funkcje kierowane były przede wszystkim do Gdyni i Gdańska. Nawet na naszym radiowym, medialnym gruncie wyczuwało się tę rywalizację. Legendarny miesięcznik „Morze”… Redakcja główna – w Warszawie, wiodący oddział – na Wschodnim Wybrzeżu. Mnie powierzono w pewnym momencie kierowanie Oddziałem Szczecińskim tego zespołu. Gdynia nie mogła po wojnie darować ówczesnym władzom, że Wydział Nawigacyjny Szkoły Morskiej przeniesiono do Szczecina, że „Dar Pomorza” nosił wtedy na rufie dumną nazwę Szczecin – port macierzysty. Centrale, zjednoczenia, biura główne… Wszystko tam. W Szczecinie – oddziały. By nie kontynuować tego dość miazmatycznego jednak wątku, odnotować muszę, że PŻM, że Stocznia Warskiego, stocznia Leonida Teligi czy Zespół Portowy Szczecin – Świnoujście były jakby poza całą tą rywalizacją.

Tak, myślę, że pewną ambicją strajkujących stoczniowców było zakończenie strajku i oznajmienie światu, że mamy wolne, niezależne związki zawodowe. Że słowa te popłyną w głąb kraju właśnie z Warskiego. Ze Szczecina. Że tym z Gdańska pokażemy, czyja robociarska ręka trzyma władzę za gardło. To jest moje przypuszczenie, obserwacja. Nie umiem powiedzieć, czy chęć bycia pierwszym w tej kwestii miała wpływ na uzgodnienia, ich precyzyjne sformułowania i zakres kompromisu obu stron. Jeśli tak, to – moim zdaniem – bardzo niewielki.

Ale Szczecin był pierwszy.

Nie wiem, ile relacji wysyłanych przeze mnie tego dnia do Warszawy pojawiło się na antenie. Wiele – było jedynie sygnałami kilkunastu sekundowymi: w tej chwili omawiane są kwestie najniższego wynagrodzenia albo nierepresjonowania osób zaangażowanych w akcje strajkowe.

Po jednym zdaniu. Bez najmniejszego nacechowania sugerującego efekt osiąganego porozumienia.

Myślę, że było kilka minut po dwudziestej. Z gabinetu sekretarza Brycha wyszedł Barcikowski.

– Dobra, jesteś. No to, co – jedziemy – domknął drzwi. – Kończymy dzisiaj? Zapytał, podając rękę na przywitanie.

Przez chwilkę jechaliśmy w milczeniu.

– Jeżeli zakończymy i podpiszemy dziś w nocy, to co potrzebujesz, żeby uruchomić transmisję z oficjalnego zakończenia?

– Dwie godziny.

– A o której?

– Najlepsza słuchalność jest zaraz po ósmej rano. Wcześniej ludzie jadą do pracy.

– A telewizja?

– Jesteśmy przygotowani. Żeby rozwinąć aparaturę potrzebne nam są minimum dwie godziny.

29 sierpnia 1980. Stocznia. Późny wieczór. Rozpoczęły się normalne, rutynowe dysputy. Po tym retorycznym pytaniu w samochodzie, cały czas zastanawiałem się, czy strona rządowa ułożyła się potajemnie z przywódcami strajku, że dziś muszą skoczyć rozmowy? W najmniejszym geście wicepremiera nie wyczuwałem jednak, aby moje przypuszczenie mogło mieć potwierdzenie w rzeczywistości.

Przed północą wysyłałem najświeższe relacje do serwisów nocnych.

Kolejna przerwa w rozmowach zakończyła się chyba krótko przed pierwszą w nocy. Wznowiono redagowanie uzgodnień.

– No to rób swoje – Kazimierz Barcikowski odwrócił się w moją stronę, wstając od stołu. – Jeśli coś wam potrzeba, to proszę mówić teraz. Mam tu jeszcze wszystkich ludzi.

– Nie, muszę tylko zadzwonić do redakcji – ruszyłem do sekretariatu, pełnego ludzi i dymu papierosów.

– No to cześć – mój rozmówca idealnie mieścił się w stylistyce rozmowy władzy z żurnalistami. Zazwyczaj mówili do nas per ty, poszerzali nieco margines poufałości. Dziennikarze byli w tamtym czasie, w mojej ocenie, takim nie wiadomo kim/czym? Bo lepiej było z nimi żyć w zgodzie, mogli się przydać, a pójście na udry – rodziło tylko kłopoty. Choć nie znam osobiście jakiegoś przypadku, to takiego krnąbrnego dziennikarza trzeba byłoby zastąpić nowym, wcale nie wiadomo – czy lepszym…

Z sekretariatu dyrektora stoczni wykręciłem numer domowy naczelnego Puchalskiego.

– Słucham? – ciche, ale niezaspane powitanie, w sekundę po pierwszym dzwonku.

– Koniec – powiedziałem. – Rano podpisanie. Uzgodniłem, że na ósmą rano. Zaraz dzwonię do Warszawy. Zrobimy równoległe wejście na żywo do Sygnałów.

W redakcji, na składanym łóżku spał Leszek Szopa. Tego dnia on miał dyżur nocny.

– Uruchamiaj wóz transmisyjny. O szóstej rano muszą być w świetlicy.

Było kilka minut po trzeciej nad ranem. Siadłem do pisania tekstów do porannych dzienników. Przez milicyjną radiostację w radiowozie wysyłam relację do amplifikatorni przy Wojska Polskiego. Służby miały wtedy urządzenia łączności na wysokim poziomie i dobrej jakości. Koledzy z nocnej zmiany w rozgłośni mogli nagrać moją wypowiedź i „po kablu” przesłać ją do Warszawy.

Około piątej, jeśli dobrze pamiętam, wyjechał nasz radiowy wóz transmisyjny.

Niedługo później – ruszyła telewizja. Przez bramę stoczni przejechaliśmy niemal bez zatrzymywania. Wszyscy kierują ruchem ręki w stronę świetlicy.

Mam podsłuch Studia Bałtyk i Sygnałów. W studiu w Szczecinie – chyba Kazimierz Tomczyk. W Warszawie – pewnie Tadeusz Sznuk. Uzgadniamy szczegóły moich wejść na obie anteny. Będą połączne. No i do tego dojdą Koszalin i Gdańsk. Nie, nie ma scenariusza uroczystego podpisania porozumienia. W słuchawkach mam „zwrotną” z rozgłośni. Rozmawiam z realizatorem „poza anteną”.

– Tak, mikrofon trzymaj mi cały czas otwarty – proszę realizatora w studiu – Jak będę się chciał odezwać – zrobię głębszy wdech. Usłyszysz.

Nie sądziłem, że emocje będą tak duże. Sala wypełniona po brzegi. Niemal grobowa cisza. Zwyciężyliśmy – krzyczą ich oczy! Ale nikt nie wie, co jest osiągnięciem największym, a co porażką? To wszystko działo się tak szybko, choć prawie dwa tygodnie. Ostatnie noce – to uż był pełny żywioł. Nie było miejsca na jakikolwiek uzgodniony wcześniej scenariusz. Nie był potrzebny. Bo wszyscy przestrzegali reguł, każdy znał swoje miejsce, jak w tym staropolskim porzekadle: mądrej głowie, dość po słowie…

Robotnicy i politycy, eksperci jednej i drugiej strony. I wpatrzone w nich setki par oczu załóg kilkuset strajkujących zakładów pracy na Pomorzu Zachodnim i tysiące w całym kraju. 

Jakiej bym siły wyobraźni nie użył, jak nie dociskał jej kolanem czy mocnym słowem – tamten obraz w żaden sposób nie da się przykryć sytuacjami z obecnych nocnych posiedzeń komisji sejmowych czy senackich. Tam duma i godność, tu – słoma z butów i chamstwo.

Tam – głębokie przekonanie i zaufanie, mimo, że powodem całego zdarzenia była właśnie całkowita utrata zaufania ludzi wobec władzy. Tu i teraz – nie ma granicy w poniżaniu i upokarzaniu się wzajemnym, w arogancji władzy… Obu zresztą stron.

Arogancja władzy…

Wtedy, czterdzieści lat temu padały te same słowa.

P.s. Publikuję te nagrania bez cięć, skrótów czy przemilczeń. Chyba trochę rozumiem, dlaczego właśnie dziennikarz radiowy został wtedy skierowany do grona wypracowującego porozumienie szczecińskie. Reporter z gazety – wszystko notuje, przetwarza i daje syntezę. Kamera telewizyjna – usztywnia, eliminuje pewną intymność, naturalność rozmowy. A mikrofon radiowca – zapisuje beznamiętnie… historię.

Tak Było.

Wystarczy posłuchać.

 

Add Comment