Rozdział siódmy
Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane
W nocy spadł śnieg. W porannym słońcu mienił się i mienił się wspomnieniem tak dobrze znanego Podola. Cisza, smugi dymów nad domostwami majątku i pobliskiej wsi. Na krześle wisiał kożuszek. Maciejewicz spoglądał w jego stronę, a wspomnienia przebytej już drogi wciskały się pod powieki. Z tej chwili zapomnienia obudziło go głośne chrapanie koni i dźwięk dzwoneczków przy saniach. Już czas. Wziął baranicę pod pachę, w drugą rękę chwycił małą walizeczkę i na moment jeszcze przysiadł na łóżku.
Zimne powietrze pachniało obrokiem przeżuwanym przez parę zabiedzonych koni. Bez słowa wręczył woźnicy kożuszek i siadł do sani. Tamten wolno obejrzał zapłatę i gramoląc się z kozła począł nakładać ciepłe odzienie.
– Che, inteligentni ludzie zawsze wiedzą, jak zrobić dobry interes! Che, che…
– Jedźmy!
Na dworcu w Brześciu raz jeszcze wysłuchał dziękczynnych słów Żyda-woźnicy. Siedząc w przedziale pociągu, ponownie czytał list od Mamerta Stankiewicza
„Znaczy, panie Konstanty, polska marynarka, morska szkoła, sprawa pilna, oczekuję pańskiego przyjazdu”.
W gmachu szkoły uczeń służbowy kazał Maciejewiczowi czekać, aż skończą się lekcje. Spoglądał na cywila o dobrze wygolonej twarzy, ale wyglądzie obywatela ziemskiego. Po chwili wahania zapytał, czy dobrze usłyszał i zrozumiał słowa przybysza. Jest pan oficerem marynarki? Maciejewicz doskonale wiedział, że jego znajomość języka polskiego będzie przez długi jeszcze czas przyczyną wielu nieporozumień. Wyjaśnił więc, siląc się na możliwie poprawne wysławianie w swym ojczystym języku, że przybył tu do pracy, w charakterze wychowawcy, że dyrektor Antoni Garnuszewski[1] jest o wszystkim powiadomiony. Ostatnie słowa Maciejewicz wypowiadał z niejakim podenerwowaniem. Uczeń pojął jednak, że popełnił błąd i natychmiast zasalutował, zameldował się Maciejewiczowi i poprosił, by ten udał się z nim do dyrektorskiego gabinetu. W chwilę później przybył tam Mamert Stankiewicz, który widząc przyjaciela z dawnych lat, zdobył się na jakże rzadko goszczący na jego twarzy promienny uśmiech.
– Panie Konstanty!
Po dopełnieniu formalności kadrowych, poszli do mieszkania Stankiewiczów. Tam Maciejewicz przyjął zaproszenie i zgodził się zamieszkać przez jakiś czas. Nie przypuszczał, że potrwa to prawie dwa lata! Skromna pensja wychowawcy szkolnego oraz trudności w zdobyciu mieszkania w mieście spowodowały, że Maciejewicz był wręcz zmuszony korzystać z gościnności państwa Stankiewiczów.
Wieczorem otworzył walizeczkę, która oprócz paru osobistych drobiazgów zawierała garnitur z marynarskiego sukna. Pozbawiony dystynkcji, podniszczony. Włożył marynarkę. Stanął przed lustrem. Żal jakiś ścisnął gardło. Ale po chwili znów myślał trzeźwo i zdecydowanie. Ten mundur przywrócił mu wygląd i godność człowieka morza. Nazajutrz, u boku Stankiewicza, rozpoczął pracę w Szkole Morskiej [2] w Tczewie. Była środa, pierwszy dzień lutego 1922 r.,
– Pamiętam doskonale ten dzień. Polecono mi, abym pełnił funkcję wychowawcy dyżurnego, a więc takiego, który czuwa nad porządkiem w czasie przerw, dopilnowuje zasad przestrzegania regulaminu etc. Wszystko było dla mnie nowe. Jakże ta szkoła różniła się od Morskiego Korpusu! A uczniowie? Myśmy, odziani w nienagannie skrojone mundury, mogli służyć za wzór ładu i estetyki. Tu zbieranina strojów, kombinezonów, uniformów. Najgorsze było to, że musiałem mówić po polsku. I stało się. Na pierwszej przerwie uczniowie wyszli z klas i dawaj palić papierosy. Dla mnie rzecz to niepojęta! Ale żeby tylko palili! Który skończył – rzucał niedopałek na podłogę i przydeptywał butem. Wtedy jeszcze nie wszyscy mnie znali, choć na zbiórce porannej dyrektor przedstawił mnie jako nowego wychowawcę. Zobaczyłem więc te nieszczęsne niedopałki i z wrzaskiem rzuciłem się do grupy palaczy. Zamiast po polsku – skląłem ich po rosyjsku, a najczęściej używałem słowa „okurki”, co znaczy – niedopałki. Oni stali przestraszeni. Wreszcie pojęli, że oczekuję, aż pozbierają resztki tytoniu. Schylali się jak zahipnotyzowani, a odchodząc w inną część korytarza, powtarzali: „okurki, okurki, okurki”. I takie było moje pierwsze w tej szkole przezwisko.
W 1922 r., Szkoła Morska w Tczewie była już placówką administrowaną przez władze cywilne. Na trzech kursach szkolono kilkudziesięciu chłopców, którzy w przyszłości mieli stanowić jej pierwszy wykształcony w Polsce personel oficerski. Szkoła założona w 1920 r., z inicjatywy kontradmirała Kazimierza Porębskiego, miała stać się pierwszą prawdziwie morską instytucją Polski. Przez dwa lata podlegała Ministerstwu Spraw Wojskowych, a kiedy wpływy admirała Porębskiego znacznie osłabły, przekazano ją Ministerstwu Przemysłu i Handlu. Szkoła ta dawała złudną nadzieję na paszport do przygody i morskiego rzemiosła. Eksploatowała pierwszy, flagowy w owym czasie okręt Rzeczypospolitej Polskiej – „Lwów”. Stary żaglowiec kupiony przez polski rząd, miał się stać na wiele lat naszą najbardziej widoczną morską wizytówką.
Tczew, miasteczko graniczne sąsiadujące z Wolnym Miastem Gdańskiem, stanowił od dawna ważny ośrodek transportu kolejowego oraz port rzeczny przeładunków węgla. Tam skierowano byłych frontowców, wśród których znalazł się m.in. kawaler krzyża Virtuti Militari. Chłopców marzących o dalekich morzach posadzono w maleńkich ławkach byłej Mädchenschule. Nie dojadając, marznąc w przestronnych salach internatu, pozbawieni podręczników i jakichkolwiek pomocy naukowych, poznawali tajniki wiedzy okrętowej, nawigacji, astronomii żeglarskiej. Profesorowie rekrutowali się ze wszystkich zaborczych flot i każdy reprezentował inny typ zejmańskiego szyku. Dla znacznej części chłopców nie to było jednak ważne. Cenili bowiem sobie nade wszystko fakt, że znaleźli dach nad głową, ciepłą strawę, łóżko oraz – o, jakże cudowna wizja! – nadzieję, że może kiedyś rzeczywiście pożeglują daleko, w stronę nie odkrytych jeszcze dla polskiej bandery mórz i lądów.
Maciejewicz wiedział o szkole tyle, ile zdołał wyczytać w kilku listach Stankiewicza. Wiedział, że dyrektoruje jej inż. morski Antoni Garnuszewski, którego znał z czasów piotrogrodzkich, że Wydziałem Maszynowym kieruje prof. Kazimierz Bielski[3], nazwisko również dobrze znane w morskich kręgach carskiej Rosji. Ucieszył się na wieść, że Wydziałem Nawigacyjnym kieruje Gustaw Kański [4],wychowanek odeskiej uczelni. Nie tylko jednak ta część grona pedagogicznego przyjęła go serdecznie. Także ci z austriackiego i pruskiego zaboru. Nie przypuszczał wówczas, że z Antonim Ledóchowskim[5], młodym wówczas porucznikiem, los zwiąże go najsilniej. Wykładowcy tej pierwszej morskiej Alma Mater cieszyli się, widząc nową twarz. Obcość mieszkańców Tczewa, którzy w przytłaczającej większości nieustannie przyznawali się do niemieckich rodowodów, zmuszała kadrę do przebywania we własnym gronie. A kiedy pojawiła się nowa postać, akceptowano ją z rezerwą, bo chociaż wspomagała ona przeciążonych pracą nauczycieli, to jednocześnie odbierała szansę na dodatkowe godziny lekcyjne. W pierwszym jednak okresie, kiedy całej szkolnej społeczności przypinano łatkę „Polskiej Marynarki… Konnej”, która miała – podobno – siedmiu admirałów ale nie miała ani jednego statku zdolnego do oceanicznych wojaży. Przyświecał im jeden cel – zrobić wszystko, by mogły się spełnić sny o morskiej potędze kraju, od lat uparcie usiłującego powrócić nad Bałtyk.
Bez względu na czas czy szerokość geograficzną, uczniowie charakteryzują się zawsze jedną cechą – są bezwzględni dla przełożonych nad którymi, w jakiejś dziedzinie, mogą mieć przewagę. W kontaktach z Maciejewiczem to był język polski. Kierownictwo szkoły zauważyło to i postanowiło rozwiązać problem.
Nadchodziła wiosna 1922 r., Żaglowiec szkolny przygotowywał się właśnie do kolejnej kampanii letniej. Przeprowadzano na nim niezbędne prace konserwacyjne i żeglarskie. Komendant Tadeusz Ziółkowski[6] skorzystał zapewne z sugestii kierownika nauk, którą to funkcję na żaglowcu pełnił Stankiewicz i przyjął Maciejewicza w charakterze III oficera. Oficer carskiej marynarki wojennej, dowódca okrętu podwodnego, doświadczony, odważny, ze stażem dowódcy żaglowego okrętu szkolnego… Trudno o lepszą rekomendację.
Na „Lwowie” pływałem pod dowództwem Tadeusza Ziółkowskiego, Mamerta Stankiewicza. Zostałem ich następcą. [7]
– Tuż przed świętami Wielkiej Nocy przyjechałem na „Lwów”, który cumował w Gdańsku przy Holmie. Komendant Ziółkowski zamierzał właśnie wybrać się do rodziny na okres świąt. Ja byłem w Polsce sam, nie licząc brata w Poznaniu. Powierzono mi więc zadanie pełnienia służby oficera służbowego na okres Wielkanocy.
Jak wyglądało pierwsze spotkanie Maciejewicza z „Lwowem” – trudno orzec. Zapewne nie był zachwycony perspektywą pływania pod żaglami. Przywykł do beznamiętnych stalowych burt okrętów wojennych i nieustannego dźwięku pracującej maszyny. Żaglowce stanowiły zapewne dla niego przeżytek. Entuzjasta techniki, człowiek doskonale orientujący się w mechanice, choć równie dobry nawigator, uważał pewnie tę pracę za etap przejściowy.
– To był stary statek. Wręcz – starzec! I źle pływał. Niektórzy zachwycali się zdrowym stanem jego stalowego kadłuba, ale inspektorzy Lloyda byli odmiennego zdania. Często pobierali z różnych miejsc kawałki poszycia do ekspertyzy i nieustannie wykazywali, że statek traci swą klasę, nie gwarantuje właściwego bezpieczeństwa. Później przekonałem się sam, że gdyby szczęście opuściło nas choćby na jeden moment, to „Lwów” rozpadłby się na kawałki. On źle pływał. W Anglii spotkaliśmy marynarzy, którzy niegdyś żeglowali na pokładzie „Lwowa”. Też uskarżali się na jego powolność. Błędem było zamontowanie czteroskrzydłowej śruby, która podczas nawigacji pod żaglami hamowała pęd statku. Źle słuchał się steru. Dopiero lata praktyki nauczyły nas, jak wykonywać poszczególne zwroty.
Dzień był słoneczny, wręcz upalny. Gdański port opustoszał. Nazajutrz święta. Na żaglowcu, oprócz Maciejewicza, pozostał bosman Głowacki. Postać to niezwykle barwna. Polak urodzony w Berlinie i przez całe życie zatrudniany na angielskich statkach. Po powrocie do kraju zaciągnął się na „Lwów”. Jego drugą pasją był boks. Każdego dnia kilka godzin przeznaczał na treningi. Niski, krępy, ale zgrabny. I nadzwyczaj silny. W towarzystwie błyszczał elokwencją oraz znajomością języków obcych. Tyle tylko, że kiedy mówił z Anglikami, ci sądzili, iż mają do czynienia z Francuzem. Jeśli prezentował swe umiejętności we francuskim, dopatrywano się w nim rodowitego Niemca.
– Po ulokowaniu się w kabinie wyszedłem na pokład. Spokój, błoga cisza. Ledwie postąpiłem parę kroków, aż tu dopada mnie Głowacki i tonem nie cierpiącym sprzeciwu prosi, bym pozwolił mu pójść gdzieś tam, nie bardzo wiem po co i w jakim celu? On tłumaczy mi rzecz od początku. Po podziale majątku w gdańskim porcie, Polsce przypadły w udziale m.in. dźwigi. No, tak – mówię. I trzeba ich pilnować. Zgoda – przytakuję. To niech mi pan pozwoli pójść obić mordy tym cholernym szabrownikom, którzy właśnie rozkręcają nasze dźwigi. Nie zdążyłem odpowiedzieć, a Głowacki już pędził w stronę kilku Niemców, którzy rzeczywiście manipulowali coś przy urządzeniach dźwigowych. Po niedługim czasie wraca bosman na statek z miną wyraźnie ukontentowaną. Jak gdyby nigdy nic natychmiast poszedł do przerwanych zajęć. Ja go nie pytałem, bo i pytać nie potrzebowałem. Całe zajście dobrze widziałem z pokładu. Wpadł między szabrowników, obił ich okrutnie i przepędził, rycząc na całe gardło. Skorzy do protestów obywatele Wolnego Miasta nie wykorzystali tego incydentu. Wręcz odwrotnie. Pobici prawdopodobnie przestrzegli kompanów, że lepiej do polskiego statku się nie zbliżać. Kiedy Głowacki szedł keją, omijano go z daleka.
„Lwów” akurat remontowano, co pozwoliło Maciejewiczowi na zapoznanie się z konstrukcją żaglowca, jego takielunkiem. A ponieważ nigdy nie unikał pracy, nie bacząc na swój oficerski stopień, mundur, zgoła odmienne obowiązki, sam chętnie zabierał się do prac stolarskich i mechanicznych. I tak już zostało. On musiał swój statek znać w każdym calu. Mówiono, że chodząc po pokładzie doskonale wyczuwał, po dźwięku wydawanym przez buty, które z desek nadają się już do wymiany.
Szkoła, Departament Morski i entuzjaści polskiego morza mieli więc statek. Jednak nie stać nas było na jego eksploatację zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Tak było przez całe dziesięć lat służby „Lwowa” pod polską banderą. Bark – miast pełnić rolę żaglowca szkolnego, musiał zarabiać na swoje utrzymanie. Każdą podróż kandydacką lub szkolną organizowano także z myślą o wpływach z frachtu. W 1922 r., żaglowiec odbył dwa pierwsze w dziejach naszego szkolnictwa morskiego rejsy zagraniczne – oba do Anglii.
– Wyprawy te nie należały do najciekawszych. Kosztowały wiele pracy oficerów i uczniów. Ręcznie trzeba było wyładować balast, później gołymi rękoma ułożyć w ładowniach podkłady kolejowe, które kupowano od nas w Liverpoolu. Podobnie, ręcznie wyładowywaliśmy cały ładunek. Byliśmy zbyt biedni, by pozwolić sobie na opłacenie robotników portowych. Zresztą i tak koszt wyprawy zamknął się saldem ujemnym. Źle skalkulowano poszczególne koszty i następny sezon nawigacyjny stanął pod znakiem zapytania. Nie wspomnę już o tym, że kiepska organizacja rejsu negatywnie odbiła się także na naszych poborach.
W czasie tej podróży Maciejewicz pełnił funkcję III oficera. W jego pierwszej polskiej książeczce żeglarskiej o numerze rejestracyjnym 392, widnieje poświadczony podpisem komendanta Ziółkowskiego wpis z 8 maja 1922 r., o zatrudnieniu Maciejewicza w charakterze starszego oficera. Formalnie jednak – w pierwszej podróży w 1922 r., funkcję tę pełnił kpt. Stanisław Szworc [8], który po powrocie do Gdyni zszedł ze statku.
Jednym z zadań nowo mianowanego „pierwszego” było powitanie na pokładzie barku słuchaczy szkoły i kandydatów, którzy mieli rozpocząć przygotowania statku do wyjścia w morze. Tadeusz Meissner[9] zanotował:
Gdy wgramoliliśmy się na statek po trapie lewej burty – prawy był zarezerwowany wyłącznie dla komendanta i ewentualnie towarzyszących mu osób – kazano nam ustawić się w dwuszeregu w pobliżu grotluku. I wówczas, jak spod ziemi, a ściślej jak spod pokładu, wyrósł przed nami młody człowiek z czarnym wąsikiem, w granatowym zniszczonym ubraniu bez galonów, w czapce bez emblematu, a1e za to ze złamanym daszkiem. Donośnym głosem począł wywoływać nasze nazwiska, dodając jednocześnie numery szafek w międzypokładzie, gdzie mieliśmy upchać nasze rzeczy. (…)
– Co to za jeden, ten co nas tak gania!? Ten z kresowym akcentem i złamanym daszkiem u czapki?
– A, to nasz starszy oficer, kapitan Maciejewicz, czyli Macaj. Pierwszy po pierwszym po Bogu … [10]
– Na żaglach na pewno dobrze znał się Ziółkowski – opowiadał Stanisław Wojciechowski,[11] który w podróż do Anglii popłynął jako kandydat na marynarza. – Maciejewicz jednak sprawiał wrażenie nadzwyczaj karnego oficera, który krok w krok naśladował swego przełożonego. Chodził za Ziółkowskim, powtarzał jego komendy, bacznie obserwował nasze poczynania na rejach. Ja pamiętam go spośród kadry oficerskiej jako tego, który nieustannie przebywał poza kabiną. Nawet jak miał czas wolny, to chętnie spacerował po pokładzie. Jeśli przeprowadzano jakieś manewry, stawał z boku i przyglądał się. Szybko dostrzegliśmy, że jego umiejętności manewrowania „Lwowem” zaczynają dorównywać pewności posunięć Ziółkowskiego. Obaj często ze sobą rozmawiali. Głównie na tematy związane z nawigacją. Do niezapomnianych należą moje wspomnienia z późniejszych wypraw, szczególnie tej przez Atlantyk, kiedy wachtę nawigacyjną pełnił Maciejewicz. Nikt tak jak on nie potrafił wykonać zwrotu przez sztag.
Zanim jednak Maciejewicz zasłynął jako najlepszy spośród wszystkich nawigatorów na „Lwowie”, przez długie miesiące „uczył się” tego statku. Z listu Adama Fiedorowicza,[12] byłego ucznia Szkoły Morskiej w Tczewie, do inż. Michała Hłaski [13]:
„«Lwów» był statkiem szkolnym, nie tylko dla uczniów! Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Gdańska (1922) z ładunkiem amunicji. Maciejewicz, który zaokrętował jako I oficer, chciał poznać statek, wlazł na bak i manipulując windą kotwiczną puścił obie kotwy i mnóstwo łańcucha do wody. Była to niedziela i musieliśmy ręcznie podnieść kotwice. (…)
W roku 1947/8 byłem zatrudniony przez Compania Peruana des Vapores jako kapitan portowy. (…) Jednym z moich obowiązków było co jakiś czas przyjeżdżać do Ambasady Peruwiańskiej w Waszyngtonie i składać sprawozdanie. (.. .) Kiedy pierwszy raz zameldowałem się u admirała – wysłuchał on mojego sprawozdanie i nagle mnie zapytał: «A pan skończył w Polsce Szkołę Morską?». Odrzekłem, że tak. «To pan zna kapitana Maciejewicza?». «Tak, był starszym oficerem na statku szkolnym „Lwów” kiedy ja byłem uczniem». «Panie, cóż to za człowiek!». I opowiedział, że został wysłany przez rząd peruwiański do Estonii, żeby odebrać parę torpedowców typu «Nowik». Mieli dużo trudności, bo nikt tam nie mówił po hiszpańsku. Po wielkich trudach dowlekli się do Azorów, gdzie mieli pobrać bunkier i wodę. Stał tam polski statek szkolny «Dar Pomorza». «Posłałem oficera na powitanie – mówi admirał. – Po jakimś czasie przyjechała do nas motorówka z kapitanem i oficerem. Kapitan mówił po polsku, a oficer tłumaczył. W czasie rozmowy powiedział, że pływał na „nowikach”. Wtedy opowiedziałem o naszych kłopotach. Kpt. Maciejewicz rzekł, że postara się mi pomóc. Przez kilka godzin, razem z naszymi oficerami i załogą, chodził po statku i maszynach i pouczał. Nie mieliśmy więcej kłopotów. Co za człowiek!»
I za każdym razem kiedy przyjeżdżałem z meldunkiem admirał pytał mnie o «Macaja»”. [14]
Po zakończeniu prac przygotowujących żaglowiec do zimowania, Maciejewicz spędzał jesienne miesiące w szkole. Doskonalił znajomość języka polskiego, wspomagał wykładowców, ale jego głównym zajęciem była praca wychowawcza. Wiele godzin przebywał z chłopcami w salach internatowych, przy pracach bosmańskich. Pomagał im przygotowywać się do zajęć. I pisał listy. Mijał kolejny rok rozłąki z rodziną. Starania czynione w celu ściągnięcia do Polski żony i synka nie przynosiły rezultatów. Mieszkał kątem u Stankiewiczów i oszczędzał na wynajęcie własnego mieszkania w chwili, gdy połączy się z najbliższymi.
„Lwów” był wówczas jedynym statkiem handlowym, który miał w pełni polską załogę, choć życie pokładowe toczyło się według wzorców przeniesionych przez poszczególnych oficerów z flot państw zaborczych. Inne statki, eksploatowane przez spółki zagraniczne, ale z polskimi udziałami, były opanowane głównie przez Niemców, Holendrów i Skandynawów. Kiedy więc żaglowiec zakończył letnią kampanię, dyrektor towarzystwa „Sarmacja” zwrócił się z prośbą do administracji szkoły, by ta zgodziła się delegować kadrę oficerską statku szkolnego na pływanie na statkach „Sarmacji”. Celem tego pomysłu było „wprowadzenie polskiego ducha” do floty. Maciejewicz odbył wówczas jedną podróż na frachtowcu „Wawel”. Kapitan Münzel[15] wystawił mu wówczas świadectwo pracy:
„Pan Matyjewicz-Maciejewicz był jako III oficer wg umowy tylko na jedną podróż na statku «Wawel», i to: od 17 listopada 1922 roku do 5 grudnia 1922 roku. Okazał się jako bardzo dobry oficer, jako też dobry towarzysz”. [16]
Wiosną 1923 r., zapadły ostateczne decyzje o skierowaniu „Lwowa” w podróż przez Atlantyk. Pierwszy raz polski statek miał odbyć tak daleki rejs, przeciąć równik, dotrzeć do południowoamerykańskiego kontynentu, który stał się jednym z największych ośrodków polskiej emigracji. Rodzime koła przemysłowe zamierzały fakt ten wykorzystać w celu reklamy własnych wyrobów, by zdobyć nowe rynki zbytu. Racją natury politycznej był argument, że Polska, po latach niewoli i gospodarczego wyniszczenia, zdobywa się na wysiłek wysłania statku w odległe strony. Dla niemieckiego żywiołu nadbałtyckiego miał to być jeden z pierwszych faktów dokumentujących wolę polskiego społeczeństwa dążącego do zagospodarowania skromnej granicy morskiej.
– Wiadomość o nadejściu zaproszenia dla naszego statku od brazylijskiej Polonii wywołała w Tczewie wielki entuzjazm. Wszyscy marzyliśmy o dalekiej podróży. Im dalej, tym lepiej!
Uczniowie rywalizowali między sobą, bo wiedzieli, że tylko dobre wyniki w nauce zagwarantują im miejsce na żaglowcu. Przedsiębiorczy ochmistrz Bohdan Jawec [17] przebierał w ofertach składanych przez firmy zamierzające ulokować swe towary na tej pływającej wystawie. Poza wszelką konkurencją były firmy Baczewskiego oraz Kantorowicza.[18] Ich spirytualia, a przede wszystkim znakomite likiery, załadowano w pierwszej kolejności. Później przyjęto ładunek sierpów do trzciny cukrowej oraz kilkaset pługów. Polscy emigranci „marzyli” bowiem o tym, że będą orać brazylijską ziemię rodzimymi pługami. Podstawowym jednak ładunkiem, którego przewóz miał decydować o finansowej stronie wyprawy, był cement, którego Brazylia kupowała wówczas w Europie znaczne ilości. „Lwów” zdobył ofertę szwedzkiej cementowni z Limhamn koło Malmö i do tego portu skierował się w maju 1923 r., po wyjściu z Gdańska.
– Tylko nieliczni z nas wiedzieli, że wyprawa przez Atlantyk może się okazać zbyt trudną dla poczciwego „Lwowa”. Jeszcze przed wyjściem komendant Ziółkowski sam sprawdzał takielunek, miejsca mocowania lin. Kiedy wskazywał elementy wyposażenia, które należało wymienić, otrzymywał rutynową odpowiedź: jak zarobicie na przewozie ładunku, to kupicie. Tak samo mówiono, gdy podejmowaliśmy kwestię wyżywienia uczniów. Ciężka praca na żaglowcu wymagała, aby dzienne racje żywnościowe dla tej zgrai dorastających chłopaków były większe od przewidzianych i skalkulowanych za urzędniczym biurkiem. Zarobicie na przewiezieniu ładunku, kupicie świeży prowiant.
„Lwów” nie miał chłodni. Niewiele słodkiej wody można było zgromadzić w zbiornikach zainstalowanych na pokładzie. Wszelkie więc towary i produkty żywnościowe musiały być dobrze zakonserwowane. Kucharz oraz intendent nie mogli sprawdzić zawartości beczek przysyłanych przez zaopatrzeniowców. Zawierzono etykietom i wypisanym na nich datom ważności produktów do spożycia.
– Kiedy wnoszono wielkie puszki corned-beefu uczniowie oblizywali palce. Nie wiedzieli, że za kilka tygodni będzie im się niedobrze robiło na sam widok tego mięsa. Bo choćby było ono najlepsze, to jeśli podawane jest każdego dnia – zbrzydnie. Załadowaliśmy ponadto kwarty z „Palmitem”, nie najlepszym ale trwałym olejem palmowym, worki suszonych ziemniaków, z których część była w puszkach pamiętających czasy pierwszej wojny światowej. Zabraliśmy także suszone jarzyny i kilkadziesiąt beczek solonego mięsa.
Ponad tydzień trwał załadunek cementu w maleńkim porcie Limhamn. Maciejewicz dwoił się i troił, by przywrócić żaglowcowi jego „cywilizowany” wygląd. Już wówczas dał się poznać uczniom jako człowiek pedantycznie usposobiony, jeśli chodziło o estetykę statku. Jego przenikliwy, piskliwy głos docierał do najdalszych zakątków statku. Jeszcze przed chwilą był na rufie, a już krzątał się na dziobie. Kiedy biegł po pokładzie, uczniowie zwinnie uskakiwali w bok. Nie wolno było „nadziać się” na Macaja. Każdy bowiem, kto znalazł się na jego drodze, mógł być postawiony w stan okrutnego oskarżenia: „Nic nie robi! pląta się, chalera! A tu tyle pracy!”
Przed pierwszą podróżą z uczniami byłem trochę zdenerwowany. Ja, przyzwyczajony do regulaminów i zasad, a tu – młodzież wychowana na wojnie, często z tragicznymi doświadczeniami.
Po opuszczeniu Limhamn „Lwów” pożeglował w stronę Skagerraku. Statek szedł ociężale, nie słuchał steru. Najmniejszy podmuch wiatru spychał go z kursu. Maciejewicz kazał brasować, to znów rozwijać nowe żagle. Bez widocznego rezultatu. Nagle zerwał się sztorm. Żaglowiec miotany był potężnymi wstrząsami. Pękały paduny. Okazało się, że źle został zasztauowany ładunek beczek z cementem. Należało natychmiast przemieścić część pojemników. Oględziny padunów potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Dalsza żegluga, jej pomyślność zależeć będzie tylko od przychylności sił nadprzyrodzonych.
– Po kilku tygodniach, już na Atlantyku komendant wezwał mnie do salonu. Był tam również kucharz oraz intendent. „Panie Konstanty, ryby ruszyły”. Właściwie nie byłem zaskoczony tą informacją Ziółkowskiego. Uradziliśmy, że wraz z kilkoma uczniami, pod osłoną nocy wyrzucimy zepsuty prowiant do morza. Obawialiśmy się, aby robactwo nie zaatakowało pozostałych zapasów. Kilka dni później kucharz otworzył pierwszą beczkę z peklowanym mięsem Zapowiadała się znakomita niedzielna uczta. Niestety. Okazało się, że zamiast wieprzowiny najwyższego gatunku mamy koszmarnie wielki zapas kopyt i podgardli! Musieliśmy więc pozostać przy znienawidzonym już „małpim mięsie”, jak nazywano corned-beef. I właśnie wtedy pierwszą osobistością załogi – „Lwowa” został kucharz. Cudotwórca – mówiono. Każdy obiad przygotowywał teraz z dwóch składników: corned-beefu i suszonych ziemniaków. Mieszał, lepił pulpety, krokiety, kluski, kółka i kwadraty. Dobierając odpowiednie przyprawy wyczarowywał potrawy o odmiennych smakach.
Po uroczystościach święta równika i chrzcie morskim „Lwów” dotarł wreszcie ze znacznym opóźnieniem do Brazylii. Zachłannie patrzyli na świeże owoce, łakomie zjadali pierwsze świeże mięso.
Perspektywa łatwego zarobku oraz usamodzielnienia się, kreślona przez przedstawicieli miejscowej Polonii spowodowała, że kilkunastu chłopców, dodatkowo przerażonych wizją wielomiesięcznego powrotu do kraju w warunkach niedostatku, postanowiło uciec z żaglowca. Polscy emigranci mieli swój cel w werbowaniu chłopców. Młodzi i zdrowi mężczyźni, jak się spodziewano, wyręczą spracowanych osadników, staną się mężami ich córek i zapewnią ciągłość „polskiej krwi”.
– No i stało się. Jak wrócić do kraju przy tak poważnie zmniejszonym stanie liczebnym załogi? Ziółkowski szalał, Stankiewicz zachodził w głowę, a policja tylko się uśmiechała. Wolny kraj – mówili. Chętnie poszukamy waszych chłopców, ale pod warunkiem, że dostarczycie nam niepodważalne dowody ich przestępczej działalności. W innym przypadku – nawet nie kiwniemy palcem. Ta ziemia potrzebuje rąk do pracy. Silnych rąk!
Próby perswazji i delegowanie Stankiewicza na ląd spowodowały, że kilku chłopców powróciło na „Lwów”. Wielu zostało, lecz z upływem lat większość powróciła do Polski.
– Ciężki to był czas… Pamiętam jednego z wykładowców. Józio Borkowski.[19] Uskarżał się na częste bóle żołądka. Tuż przed wyjściem statku w drogę powrotną przyszedł do komendanta i powiedział, że jego organizm jest tak wyniszczony złym odżywianiem się, że nie wytrzyma rejsu do kraju. Miał wrócić parowcem. Ale… Zarówno kasa statkowa jak i organizator wyprawy nie był w stanie pokryć kosztów tego przejazdu. Borkowski musiał zapłacić z własnej kieszeni za bilet kredytowy.
Rejs brazylijski, pionierski i bodaj w dziejach naszej bandery najważniejszy, nie doczekał się swej monografii. Na opisanie oczekują prawdziwie spartańskie warunki, w jakich przyszło polskim argonautom przecierać oceaniczne szlaki. A ta historia wyprawy „Lwowa jest wielce pouczająca. Ukazuje meandry kształtowania się polskiej myśli armatorskiej, zasad eksploatowania floty, kształtowania stosunków statkowych, a także – jest dowodem pierwszej, jakże wspaniałej, niekiedy heroicznej przygody pokolenia próbującego urzeczywistniać swe morskie marzenia.
„Lwów” nie był statkiem pięknym czy wdzięcznym w nawigacji. Potrafił jednak nauczyć tych chłopców najprawdziwszego rzemiosła marynarskiego. Kto przeszedł tę szkołę, mógł pływać na każdym statku.
W tym ośmiomiesięcznym rejsie Maciejewicz dał się poznać nie tylko jako świetny nawigator, ale nade wszystko człowiek potrafiący obsługiwać żagle „Lwowa”. W owym czasie było to zapewne wynikiem nie tylko fascynacji pływaniem na żaglowcu. To także efekt morskiego wychowania, jakie otrzymał w carskiej flocie, karności, odpowiedzialności, rzetelności, podporządkowania się prawom morza i morskiej nawigacji. Wiedział, że w konstrukcji statku, choćby najbardziej zmęczonego trudami wieloletniej żeglugi, zawarta jest wielowiekowa mądrość i doświadczenie żeglarzy. Przekazywali oni statkom wszystko, co miało służyć radości swobodnego pływania. I do istoty tego doświadczenia chciał Maciejewicz dotrzeć.
„Brazylijska” epopeja zakończyła się z nadejściem nowego 1924 roku. Sylwestrowe światła latarni Lizard nie ucieszyły jednak załogi „Lwowa”. Prognozy pogody z zalodzonego Bałtyku wskazywały, że nie będą mogli dotrzeć do Gdańska. A oni tylko w letnich ubraniach! Byli wycieńczeni nieustanną służbą wachtową. Zmniejszona o uciekinierów załoga musiała podołać wszystkim obowiązkom statkowym. U europejskich brzegów zaskoczył ich sztorm. Zdawało się, że nie przetrzyma go najsilniejszy nawet statek. Komendy Macaja, wydawane z niespotykaną mocą głosu, przebijającego się przez świst huraganu dodawały otuchy. Nie jest tak źle, skoro jego głos jest w stanie przekrzyczeć morskie furie.
– W Cherbourgu otrzymaliśmy telegraficzną wiadomość, że możemy wracać do Polski drogą lądową. Ja również otrzymałem wiadomość. Olga i mały Konstanty przyjechali, są już w kraju!
Zima 1924 r., była sroga i śnieżna. Uczniowie Szkoły Morskiej od godziny stali na tczewskim dworcu, wysłuchując przemówień miejscowych notabli wychwalających ich odwagę i hart ducha. Ocean, sztormy, tysiące mil. Herosi! Jedynie Maciejewicz potrafił zdobyć się na gest i zachowanie, jakie mogło być po myśli uczniów i w ich stylu. Wykorzystał moment, gdy jeden z mówców brał głębszy oddech i podał komendy do wymarszu. Konsternacja tłumu trwała długą chwilę. Osmagane wiatrem, brunatne twarze chłopców zdążyły pobieleć z zimna. Maciejewicz poprowadził ich do internatu.
On też spieszył się do domu. Jak nigdy dotychczas. Oto po czterech latach rozłąki wreszcie sprowadził do Polski swoją rodzinę.
– Jechaliśmy „ciepłuszką” – mówił Konstanty Maciejewicz-junior, odnajdując w pamięci najwcześniej zarejestrowane obrazy. – Pamiętam, że wagon był przestronny, przy jego ścianach stały ławki wypełnione ludźmi, którzy ściskali wielkie toboły. Na środku stał żelazny piecyk. Było strasznie zimno. Ja nie umiałem ani słowa po polsku, ale, jak mówiła mama, byłem śmiałym dzieckiem. Bez przerwy klepałem rosyjski wierszyk:
Żył był krokodił,
On po ulice chodił
Papierosy kurił,
Po turecku goworił.
Po wyjściu z wagonu mama wzięła mnie za rękę. W drugiej trzymała podręczny bagaż. To był nasz cały dobytek. Granicę przekroczyliśmy 17 lutego 1924 roku. Dotarliśmy do Białegostoku.
Olga Maciejewiczowa przyjechała do Rawy Mazowieckiej. Nie wiedziała, gdzie i do kogo się udać? Śnieg zacinał coraz mocniej. Następny pociąg miał przybyć dopiero rano.
– Wiedziałam – opowiada po latach w gronie rodzinnym – że w pobliżu Rawy Mazowieckiej mieszkają moi krewni. Ostatni od nich list otrzymałam przed rokiem. Nie miałam więc pewności, czy rzeczywiście nadal tam mieszkają. Wsiadłam do wąskotorówki. Lokomotywka z trudem przeciskała się przez śnieżne zaspy. Kostnieliśmy z zimna. Wreszcie zakomunikowano nam, że pociąg dalej nie pojedzie. Było to fizyczną niemożliwością. Piechotą dotarliśmy do ostatniej z mijanych stacji, do Rogowa. Tam, w dworcowej poczekalni przenocowałam trzymając syna na kolanach. Przecież mogę telefonować, pomyślałam. I udało się. Zygmunt Kiźniewicz natychmiast przysłał konie.
Maciejewicz przyjechał kilka dni później. Cztery lata… Patrzył na syna, który biegał po podwórzu z gromadką dzieci, a te śmiały się, że ich nie rozumie. Ich radość wzbudzał także strój, ubranie „małego Rosjanina”. Wieczory Maciejewiczowie spędzali w niewielkim pokoiku na pierwszym piętrze murowanego domku krewniaków. Mały Konstanty siadał wówczas pod stołem i powtarzał w kółko wierszyk o krokodylu.
W Tczewie zamieszkali w domu Stankiewiczów. Wkrótce jednak Maciejewicz wynajął umeblowany pokój przy ulicy wiodącej nad Wisłę. Staromodna szafa, jakaś otomana, małżeńskie łóżko i makaty z niemieckimi napisami. Z tego domu można było dojść tylko nad rzekę lub do rynku. Chłopiec przyzwyczaił się do ojca. Kurczowo trzymał go za rękę, gdy wychodzili na spacer. Asystował mu przy wszystkich pracach usprawniających funkcjonowanie domowych sprzętów.
Wraz z nastaniem pierwszych wiosennych i ciepłych dni, na „Lwów” ściągała jego stała załoga, by przygotowywać statek do kolejnych rejsów ćwiczebnych. Maciejewicz przechadzał się po peronie na długo przed wjazdem pociągu na tczewski dworzec. Podróżował wówczas w ubraniu cywilnym. Z zaciekawieniem więc obserwował młodego człowieka w mundurze słuchacza Szkoły Morskiej. Dostrzegł, że jego naramienniki mają jeden winkiel. Twarzy młodzieńca jednak nie kojarzył. Kandydat Stanisław Leśniewski [20] wysoko zadzierał nosa. Przypadek zrządził, że wsiadł do tego samego wagonu, który wybrał Maciejewicz. Trafił też do tego samego przedziału. Były tam już dwie pasażerki. Te, zainteresowane mundurem marynarskim młodego człowieka, zaczęły wypytywać go o morskie przygody. Do rozmowy włączył się Maciejewicz. Nie zdradził się jednak i nie dał po sobie poznać, że jest oficerem marynarki. Edward Gubała[21], na podstawie późniejszej relacji Stanisława Leśniewskiego tak opisał to wydarzenie, charakteryzując Maciejewicza: „skromnie ubrany cywil, wyglądem przypominający «urzędnika państwowego niższego szczebla u nas w Wilnie», a z twarzy łudząco podobny do sławnego komika kinowego Maxa Lindera”.[22] I dalej:
„Kolega nasz, bardzo elokwentny, miał wdzięcznych słuchaczy. Wspierał swoje opowiadanie wymownymi gestami i mimiką, a towarzysze podróży siedzieli zasłuchani i zapatrzeni w niego jak zaczarowani. On zaś wyczarowywał fantastyczne przygody na morzach i oceanach, zmagania z okrutnym żywiołem morskim, połączone z niebezpieczną pracą na rejach, gdzieś na wysokości trzydziestu metrów nad pokładem, wśród pajęczyny lin i przy przechyłach dochodzących do pięćdziesięciu stopni na burtę”.[23]
Jakież musiało być zdziwienie pechowego kandydata, gdy wchodząc na pokład „Lwowa” rozpoznał w osobie pierwszego oficera współtowarzysza podróży pociągiem.
– Nu wot, psiakrew, przyjrzyjcie się dobrze temu oto dzielnemu żeglarzowi, który już zdążył odbyć rejs do Brazylii i miał, psiakrew, więcej przygód niż wy i ja razem wzięci!
Zaskoczeni takim powitaniem kandydata inni chłopcy dowiedzieli się wkrótce z jego relacji, że:
– Czy wiecie, moi kochani – mówił Stasio – że ów skromny urzędnik o twarzy Maxa Lindera, który z tak szczerym zaciekawieniem sprowokował mnie do fantastycznych zwierzeń w pociągu, wkrótce witał mnie na burcie naszego żaglowca w pięknym mundurze kapitana marynarki i szyderczo patrzył mi w oczy? Ale ten nasz pierwszy oficer, którego nazywacie «Macajem», a który tak mnie podjechał, to całkiem byczy chłop. Ma dużo taktu, humoru i dobre serce. Gdyby był złośliwy, mógłby mnie skompromitować wobec pań. Swoim taktem uleczył mnie z fanfaronady na całe życie.[24]
Kolejny sezon nawigacyjny „Lwowa” zapowiadał wiele zmian na statku. Odszedł Tadeusz Ziółkowski, a jego miejsce zajął Mamert Stankiewicz. Może czeka nas spokojniejsze życie? – zastanawiali się uczniowie. Ziółkowski bowiem niekiedy nie przebierał w słowach tłumacząc chłopcom, że ich umiejętności żeglarskie są dalekie od doskonałości. Nowy komendant? Surowa, lodowata twarz, nienaganne maniery, poprawny język i ta lekka wyniosłość, z jaką zawsze zwracał się do podwładnych. A oni, młodzi i pełni fantazji? Mamy być jak „pensjonari” – mówili, gdy komentowali umoralniające przemówienia nowego komendanta. Dla Stankiewicza awans na stanowisko kapitańskie szkolnego żaglowca był daleki od jego zawodowych aspiracji. Ten typ statku nie mieścił się także w kategoriach jego wyobrażeń o ewolucji morskich jednostek pływających. Cenił jednak sobie nade wszystko fakt, że jego opiece powierzono przyszłość polskich kadr. Z zadania tego chciał wywiązać się jak najlepiej. I udało mu się to. Wiele pomocy uzyskał ze strony oddanego przyjaciela, Konstantego Maciejewicza. Widział w tym człowieku narastający entuzjazm i pełne oddanie służbie. Pewnie cieszył się widząc, jak Maciejewicz umiejętnie potrafił manewrować żaglowcem. Nierzadko w obecności uczniów i członków załogi stałej powtarzał: „znaczy, panie Konstanty, niech pan coś zrobi ze swoimi żaglami”. I „Macaj” robił, najlepiej jak umiał. Tego rodzaju zachowanie Stankiewicza nakazywało uczniom uznawać Maciejewicza za pierwszą osobę na statku w sprawach morskich i to nie tylko z racji pełnienia przez niego obowiązków starszego oficera. [25]
Kpt. ż. w. Eugeniusz Wasilewski[26] naukę w Szkole Morskiej rozpoczął w 1924 r., Po prawie czterdziestu latach tak wspominał swój pierwszy rejs na „Lwowie” i kapitana Maciejewicza:
W 1924 r., jesienią na Północnym Morzu, pochylony mocno na burtę pod sztormowym bezanem, sztakslami i kliwrami pruł po dwanaście węzełków nasz szkolny bark «Lwów». (…) Napięty półwiatrem do granic wytrzymałości sztormowy bezan na wygiętym z wysiłku bomie drgał przy uderzeniach szkwałów, grożąc zerwaniem.
Starszy oficer Maciejewicz przyglądał mu się krytycznie, jak kogut bokiem z przekrzywioną głową i pukał w palce «wytrzyma, nie wytrzyma, chalera jego wie»; to znowu do nas dwóch dzierżących z wysiłkiem wielkie sterowe koło, przekrzykując ryk sztormu „ta jak do chalery sterujesz jeden z drugim, nie puskaj na baksztaga, bo jak ja wam puszczę, to jak muchy po szotach będziecie mi łazić».
Nie «puskaliśmy» ile mocy w zgrabiałych łapach i siły w zapartych na grejtingach nogach, zapominając z wysiłku o kandydackim rzyganiu, a «Lwów» rwał niczym koń wyścigowy, przeganiając parowce. [27]
Po wachcie Maciejewicz schodził do swojej kabiny, ale nawet przez chwilę nie zapominał, że statek sztormuje, że w każdej chwili może być potrzebny na pokładzie. Kiedy rozlegał się gwizdek starszego wachty, Maciejewicz jako pierwszy zjawiał się w pobliżu koła sterowego. Eugeniusz Wasilewski pisał:
Wypadliśmy na pokład. Z rozwianymi na wściekłym wietrze tasiemkami od kalesonów podskakiwał niczym fryga starszy oficer Macaj, pukając obydwiema rękami w sztywny jak drewno napięty bezanżagiel i darł się: «Paluzować, paluzować, do chalery, prędzej paluzować!»
Armatni huk zagłuszył ryki Macaja i sztormu, a rozcięty na dwie połowy gruby brezent bezana zaczął trzaskać salwami uderzeń w napięte wanty bezanmasztu, rwąc się na strzępy.
W tej samej chwili Macaj roześmiał się jak dziecko «chi-chi-chi, o, jak ładnie łapocze, nu wymieńcie na drugi» i pokiwawszy ręką patrzącemu z najwyższą dezaprobatą na tę scenę Szczygielskiemu,[28] podciągając opadające na pięty «niewymowne» uciekł do kabiny.[29]
Maciejewicz był „nieodgadniony”, jak mawiali jego wychowankowie. Zmienność jego nastrojów dalece przewyższała możliwości, jakimi w tym względzie dysponowała pogoda na morzu. Z pierwszego w swoim życiu rejsu na „Lwowie” Eugeniusz Wasilewski zapamiętał jeszcze jedno zdarzenie:
Płynęliśmy tedy do kraju i – jako się rzekło – przy dobrej pogodzie «Lwów» pochylony lekko pruł morze prawym halsem, sudwestowym baksztagiem pod pełnymi żaglami. Macaj chodził po rufie i swoim zwyczajem uśmiechał się sam do siebie, podśpiewując dyszkantem. (…) Starszym służbowym wachty był nasz kolega z trzeciego kursu Staszek Kapica.[30] Staszek, powolny filozof, którego dalsze a sławne peregrynacje zna cała flota – nie przejmował się niczym. (…) Otóż Staszek, pomimo służby, po obfitym obiedzie poczuł nieprzepartą senność. (…) Wygłosiwszy więc półgębkiem głęboką sentencję, że służba nie zając, wlazł pod pokłady do komory żaglowej i zasnął.
Tymczasem Macaj, nie znajdując dziury w takielunku ni w żaglach, a pokłady i mosiądze też lśniły jak słońce, nagle coś sobie przypomniał. Rozejrzał się bystro dookoła i wrzasnął « A gdzie Kapica? ».
Szkafutowi rozbiegli się pędem po statku, przeszukano międzypokłady, kabiny, kuchnię, pomieszczenia stałej załogi – bez rezultatu. Macaj szalał. «Chalera, za burtę wyleciał aferma jedna. Na stacje manewrowe! Brasuj reje, stajemy w dryf! Szalupy na wodę!»
Zakotłowało się wszystko na statku, poleciały główne żagle na dół, statek zaczął wytracać szybkość i kiedy zabierano się do brasowania rej, to żaglomistrz «Waju» [31] zameldował, że słyszy jakieś chrapanie w komorze żaglowej.
Macaj wstrzymał manewry, złapał tubę głosową i przeraźliwym głosem wrzasnął na bak: «ZBUDZIĆ KAPICU!». Stojące zaś tam kandydaty, podniecone harmidrem, zrozumiały natychmiast: «SPUŚCIĆ KATWICU».
Dopadli do hamulca i na dużej jeszcze szybkości statku pod żaglami poleciała za burtę kotwica. Ale nie doleciała dna, bo po pierwsze w tym miejscu było za głęboko, po drugie – obecny przypadkowo na baku, a przytomny bosman Kaleta[32] – dał w kark kotwicznemu idiocie i zdążył przykręcić hamulec, z którego posypały się iskry.
Hamulec wytrzymał, ale bosman nie, bo po małej chwili z komory żaglowej doleciały do nas jakieś głuche łomoty i wrzaski i po raz pierwszy z wyraźnym przyśpieszeniem wyskoczył stamtąd czerwony z emocji, ciężko obrażony Staszek, ażeby się dostać pod drugi prysznic bladego z wściekłości Macaja.
Tylko Mamert spokojnie wycedził przez zęby «Znaczy służbowy leżał w komorze, to znaczy niechaj teraz posiedzi tam trzy dni».[33]
Kadra wychowawców i nauczycieli Szkoły Morskiej w Tczewie pozostała w uczniowskiej pamięci grupą ludzi pełnych pasji, których podstawowym celem było przekazać młodym całą swoją zawodową, marynarską wiedzę. Pisali podręczniki, konspekty, spotykali się na dodatkowych zajęciach, wspierali finansowo i materialnie najbardziej potrzebujących, zapraszali na niedzielne obiady do swoich domów. Ich prywatne księgozbiory stały się ogólnoszkolną własnością. Godziny popołudniowe przeznaczali na opiekę nad kołami zainteresowań. Maciejewicz należał do tych, którzy całymi tygodniami przesiadywali na „Lwowie”. Pracował nad utrzymaniem zdolności żeglugowej statku. Chętnie zabierał ze sobą uczniów. Praca celowa, mawiał, przynosząca określone efekty – oto sprawa godna poświęceń.
– Jego żeglarska wiedza to jedno, a stosunek do nas, uczniów, to drugie – wspominał Stanisław Wojciechowski. – Nie przesadzę twierdząc, że był to człowiek o gołębim sercu. Hm… Mimo że upłynęło od tamtych dni prawie 65 lat, doskonale widzę sylwetkę Macaja z pomiętą oficerską czapką na głowie. To był jego atrybut. Pamiętam, jak dopadał do grupy leniuchujących kolegów, pieklił się, krzyczał, wyklinał, gestykulował. Jego wzrok paraliżował nasze ruchy. Dziś często we wspomnieniach powraca taki obraz: biegniemy do codziennych zajęć na pokładzie. Jedni pucują mosiądze, inni skrobią deski pokładu, ostukują rdzę. „Macaj” prostuje się, odsuwa czapkę na tył głowy, a pod czarną nitką hiszpańskiego wąsika pojawiają się białe zęby. Wolnym, kocim krokiem zbliża się do pracujących. Spogląda im przez ramię, obserwuje pociągnięcia pędzli. Nagle, nie bacząc, że pokład brudny, że zachlapany farbą – przyklęka, chwyta pędzel i zaczyna malować. O, tak – tłumaczy – energicznie wcieraj tę farbę! Przywołuje bosmana, każe mu dalej nadzorować pracę i w paru susach jest już przy kolejnej grupie. Rzecz się powtarza. Wreszcie, widząc, że nikt nie pozostał bez zajęcia, prostuje się, bierze pod boki, a ujrzawszy poplamione spodnie – kilkoma niedbałymi ruchami rąk próbuje strzepnąć kurz, zetrzeć krople farby. I stoi. Spogląda na maszty, to znów na pracujących. Tych, którzy dobrze wykonują jakąś czynność, poklepuje po ramieniu. Schyla się. Coś szepcze do ucha. Nie uwierzy pan – ale sam to słyszałem – on potrafił przeprosić nas za to, że przed chwilą się uniósł, nakrzyczał, że pewnie było to niepotrzebne. Taki był! No i dziwi się pan, że później śpiewaliśmy w piosence: „Macaju, Macaju, z tobą było nam jak w raju”’?
Po wachcie „Macaj” znikał w pomieszczeniu bosmańskim. Stukał, strugał i klął. Po kilku dniach wyniósł na pokład dwa zupełnie zgrabne mebelki – szafki nocne. Zajmowane dotychczas mieszkanie, skromne i ciemne zamienił na samodzielne dwupokojowe lokum w dwupiętrowej kamienicy przy Wąskiej. Wieczorami, przy świetle gazowej lampy budował meble z przyniesionych skądś desek. Ze szkoły wypożyczył trzy metalowe łóżka; siennik wypchał słomą. Z internatu otrzymał kilka koców oraz parę krzeseł. Kiedy wszystko było gotowe, pani Olga przygotowała ogromny półmisek blinów, na które zaproszono wszystkich znajomych. I tak już było zawsze. Dom Maciejewiczów zawsze odwiedzali pracownicy szkoły, koledzy kapitana, dla których osoba Maciejewicza, człowieka bezkonfliktowego, towarzyskiego i będącego duszą towarzystwa, stanowiła dużą atrakcję. Długo w noc ciągnęły się opowieści o rejsach na okrętach carskiej floty, anegdoty o życiu codziennym i zwyczajach. A że Macaj był po trosze mistykiem, więc wzbogacał swe opowieści o elementy „nadprzyrodzone”. W gronie marynarskim stał się wkrótce osobą znaną z wierności starym marynarskim tradycjom.
Mały Konstanty z niecierpliwością oczekiwał na powroty ojca do domu. Wiedział, że popołudnie upłynie na beztroskiej zabawie. Ojciec albo coś wymyśli, albo zrobi, a może wybiorą się na spacer, gdzie będą biegać do utraty tchu? Ulubioną zabawką Konstantego była wówczas wiatrówka, którą ojciec mu podarował. Obaj siadali w kącie pokoju i strzelali korkami w szafę. Każdy celny strzał był oznajmiany całej kamienicy i okolicznym sąsiadom gromkim okrzykiem oraz śmiechem.
– Nasz dom nabierał swoistego „charakteru”. Ojciec dyskutował z gośćmi, ostrzył im apetyty, a matka wnosiła półmisek z pierożkami. Na Wielkanoc ojciec sam zamykał się w kuchni i przyrządzał paschę – znakomite danie z twarogu, taka baba z rodzynkami. Nie lubił jednak, gdy ktoś przychodził za często lub siedział zbyt długo. Bo przecież każdego dnia miał coś do roboty. On musiał postukać, postrugać, coś przykręcić. To wiecznie niespokojny duch. Owszem, chwile spokoju były wówczas, gdy czytał gazetę. Ale trwało to nadzwyczaj krótko. Ruch, wieczny ruch.
Istotną część skromnych zarobków Maciejewicz przeznaczał na naukę syna. Opłacał prywatne lekcje języka polskiego, sam przygotowywał Konstantego do zajęć szkolnych.
– Kiedy poszedłem do szkoły, od razu do drugiej klasy, to koledzy przezywali mnie: „Wlazł kotek…”. Złościłem się, bo nawet nauczyciele mówili do mnie „Kotek”. Parę razy pobiłem się z kolegami. Kiedyś ojciec obejrzał poszarpaną kurtkę i obity nos. „Nu, powiedział, nie daj się, synu. Nie daj się”.
W tym czasie w domu Maciejewiczów najczęściej bywali Garnuszewscy, Kańscy, Stankiewiczowie, Szczygielscy i Władykowie[34]. Dzieci profesorów szkoły morskiej bawiły się w przyszkolnym parku. Bywało, że w słoneczne niedzielne południa Maciejewicz oraz Garnuszewski zabierali synów nad Wisłę, na dziką plażę i tam urządzali zawody pływackie. Garnuszewski wypożyczał kajak i płynęli na drugą stronę rzeki. Nieodłącznym towarzyszem tych wypraw był pies. Maciejewicz uwielbiał zwierzęta. Dżeka, rasowego wyżła, podarował synowi na jego kolejne urodziny.
Sytuacja gospodarcza szkoły pogarszała się z każdym miesiącem. Trudności finansowe, aprowizacyjne, a nade wszystko brak miejsc pracy dla absolwentów rodził złą atmosferę wokół tej „niepotrzebnej nikomu uczelni”. Niektórzy wykładowcy zastanawiali się nad zmianą pracy. Mówiono także o przeniesieniu szkoły do innego miasta.[35] Władze Tczewa zamierzały odzyskać wydzierżawiony budynek. Kierownictwo Marynarki Wojennej nie spieszyło się z udzielaniem pomocy kolegom przygotowującym kadry dla floty handlowej. Bo tej – argumentowano – przecież nie ma i pewnie nigdy nie będzie. Obce żywioły i zagraniczni armatorzy pilnie strzegli swych interesów w Polsce. Nie chcieli zatrudniać absolwentów tczewskiej szkoły na pokładach swoich statków. Kilka osób udało się skierować na jednostki francuskie, ale tylko na zasadzie wielkiej uprzejmości i prywatnych układów.
Nie lepiej przedstawiała się sytuacja stałej załogi „Lwowa”. Nieustanne redukcje w administracji powodowały, że na przykład na okres zimy, a więc czas prac remontowych, pozostawiano na żaglowcu tylko niezbędną obsadę. Nowych pracowników zamierzano przyjmować z początkiem kolejnych sezonów nawigacyjnych. Uposażenie zatrudnionych było jednym z najniższych w ówczesnej administracji odrodzonej Polski. Oficerom statku szkolnego nie przyznawano takich świadczeń jak oficerom Marynarki Wojennej, więc przewożąc różne ładunki, „Lwów” nadal zarabiał pieniądze, by z tych funduszy pokrywać wydatki dewizowe, a zapewne także na sfinansowanie wypraw do ciekawszych miejsc, aniżeli wynikało to z przewidzianego programem nauczania, doskonalenia morskich kwalifikacji uczniów. Każdy początek nowego roku szkolnego wiązał się z koniecznością wpłacania przez słuchaczy coraz wyższych kwot za naukę. Jeśli do tego dodać konieczność zaopatrzenia się przez nich w niezbędne sprzęty, przybory oraz ubrania, to nie wszystkich rodziców stać było na wyasygnowanie potrzebnej kwoty. Nie starczało też pieniędzy na doposażenie statku.
Zakres dotychczas przeprowadzonych prac adaptacyjnych stwarzał uczniom prymitywne warunki bytowania. Szkoła zmuszona więc była chwytać każdą okazję oraz ofertę, każdy towar na każdej trasie. Raz była to amunicja, w innym rejsie wino mszalne, węgiel, drewno, cement lub glinka kaolinowa. W 1925 r., „Lwów” skierowano na wody Morza Śródziemnego. Portem docelowym była Genua. Dowództwo statku spodziewało się, że w słonecznym, śródziemnomorskim klimacie zostanie zrealizowany cały cykl szkolenia praktycznego uczniów. Niestety, nie udało się to z przyczyn nader prozaicznych. Nie tylko warunki pogodowe stanęły tu na przeszkodzie, ale także coraz bardziej pogarszający się stan techniczny statku. Żagle rwały się nawet podczas średnich tylko sztormów. W drodze powrotnej pękł bukszpryt. Szkoły nie było stać na przeprowadzenie naprawy w jednej z pobliskich stoczni. Nowe elementy statkowego wyposażenia wykonywano na „Lwowie” systemem gospodarczym.
Tymczasem krajowi entuzjaści morza rozpoczęli kampanię propagandową zmierzającą do wysłania polskiego żaglowca w rejs dookoła świata. Mariusz Zaruski [36] opublikował na ten temat kilka felietonów i okolicznościowych artykułów. Do Departamentu Morskiego skierowano nawet wstępne memoriały z dokładnym podaniem trasy i kosztów przedsięwzięcia. O sprawie tej myślano już w 1923 r., kiedy istniała szansa na przedłużenie trasy brazylijskiego rejsu żaglowca. Teraz zastanawiano się, czy z Morza Śródziemnego nie posłać „Lwowa” w dalszą drogę. Niestety, brakło funduszy. Ale oficerowie żaglowca mieli argumenty po stokroć bardziej wymowne. Ten statek nie nadaje się do tak dalekiej drogi! Działający już wówczas Komitet Floty Narodowej, którego celem było gromadzenie społecznych środków na kupno statków handlowych, przewidywał, że z uzyskanych pieniędzy uda się wygospodarować sumę na nowy żaglowiec szkolny.
Po powrocie „Lwowa” z Włoch, gdzie załogę statku podejmował na prywatnej audiencji papież Pius XI, który jako kardynał Achilles Betti wizytował w 1918 Polskę, doszło do poważnych rozdźwięków w gronie dyrekcji i kierownictwa statku. Marynarze domagali się poprawy ich warunków pracy i płacy.
Ja byłem żeglarzem, marynarzem. Generał natomiast potrafił na lądzie porwać ludzi do swoich pomysłów. Podczas wizyt na „Lwowie” rozmawiał z uczniami, z załogą. O podróży dookoła świata marzyliśmy obaj.
Szkoła, nie mając możliwości spełnienia ich oczekiwań, godziła się na poważne zmiany personalne. Mamert Stankiewicz złożył wówczas rezygnację z zajmowanego stanowiska. Postawił jednak warunek, który nie bardzo chciano zaakceptować. Dotychczasowy komendant pragnął, aby jego miejsce zajął człowiek najbardziej kompetentny – Konstanty Maciejewicz.
Szkoła miała innego kandydata. Już bowiem wówczas zrodził się konflikt między oficerami floty handlowej i wojennej. Wielu zdymisjonowanych oficerów, emerytowanych lub tych, którzy z innych przyczyn odchodzili z Marynarki Wojennej, szukało zatrudnienia na jednostkach handlowych. Zjawisko to po 1926 r., stało się wręcz powszechną praktyką. Byli oficerowie „marwoju” starali się drogą protekcji obsadzić wszystkie stanowiska oficerskie na statkach przedsiębiorstwa „Żegluga Polska”,[37] pierwszej państwowej firmy armatorskiej, która powinna przyjmować przede wszystkim absolwentów uczelni tczewskiej.
Wobec sprzeciwu dyrekcji szkoły na warunek Stankiewicza, kapitan postanowił spędzić na „Lwowie” jeszcze jeden sezon. Wielokrotnie bowiem podkreślał, że szkolny statek żaglowy, ta specyficzna jednostka wymaga człowieka, który poświęci jej wszystkie siły, z całą ofiarnością przystąpi do trudnego zadania szkolenia nowych kadr. Obserwując swego przyjaciela, Maciejewicza, wiedział, że tylko on może pełnić tę funkcję. Stankiewicz uparł się i w końcu postawił na swoim, ale dopiero w 1926 r.,
W pamiętniku napisał wówczas:
Pan Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz okazał się na statku szkolnym oficerem bardzo cenionym. (…) Był bardzo pracowity i przez wychowanie oraz przez dotychczasową służbę wyrobił w sobie wysokie poczucie obowiązku. Był zawsze bezwzględnie lojalny w stosunku do swoich przełożonych i odznaczał się cechą niedoceniania swojej wartości. Był ogólnie przez wszystkich lubiany i szanowany, ale niemniej (…) nie uniknęliśmy z nim tarć, które musiały powstawać, i które były wywołane na skutek dobrej woli i na skutek pewnej porywczości naszych usposobień. Jednak podczas dalszej naszej wspólnej służby poznawaliśmy się coraz lepiej, przyzwyczailiśmy się do siebie i z czasem praca nasza odbywała się gładko i przyjemnie.[38]
1 listopada 1926 roku, dyrektor Garnuszewski na uroczystym spotkaniu w szkolnej auli podziękował Stankiewiczowi za służbę pod szkolną banderą, a Maciejewiczowi wręczył nominację na kapitana statku szkolnego. Uczniowie do ostatniej jednak chwili przyjmowali zakłady – kto zostanie nowym komendantem? Wydawało im się, że spokojny, świetny fachowiec i doskonały kapitan, jakim był Tadeusz Szczygielski byłby wymarzoną kandydaturą. Stanisław Kosko[39] w jednym z listów do swej narzeczonej pisał, że jeśli „nastanie Szczygielski – zapanuje absolutny spokój na «Lwowie», jeśli szalionyj Maciejewicz – to…”.[40]
Wielu miałem uczniów, wielu wychowałem kapitanów. Tadeusz Meissner był jednym z nich, ale jakim!
Ze wspomnień Tadeusza Meissnera:
Do drobnych «usterek» Macaja należała m.in. jego impulsywność. Nieraz «szalał» z powodu jakichś błahych spraw, ale nie pociągało to za sobą żadnych poważnych konsekwencji. Natomiast w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa zachowywał kamienny spokój i każda jego decyzja była nieomylnie słuszna, jedyna, jaką należało powziąć w danych warunkach.
Zdarzały się wypadki, że kapitan Maciejewicz był nieświadomie niesprawiedliwy. Rugał wtedy i beształ bez opamiętania, ale to trwało minutę, może dwie. Po kwadransie, a najdalej po godzinie, było mu już bardzo przykro, że się uniósł – może niesprawiedliwie? Gryzł się tym i martwił daleko więcej niż zasłużenie, czy niewinnie skarcony. Wszyscy bowiem wiedzieli, że Macajowi złość już dawno minęła; po co więc się przejmować kilkoma cierpkimi słowami? Natomiast «wódz» gryzł się z jednej strony niepewnością, czy miał rację (nawet wówczas, kiedy według własnego mniemania miał ją na pewno), z drugiej zaś strony – że zrobił komuś przykrość.
Najczęściej wyprowadzały «Macaja» z równowagi rzeczy bez większego znaczenia, czasem drobne nieporządki, na przykład niedopałek papierosa na pokładzie, czasem niedostateczna dbałość o sprzęt lub materiały okrętowe, czasami jakieś źle funkcjonujące urządzenie. Wówczas kapitan zamiast zwrócić na te braki uwagę starszego czy służbowego oficera, względnie służbowego ucznia bosmańskiego, a choćby tylko jakiegoś dyżurnego – sam zabierał się do porządków nie bacząc na to, że jest na przykład w paradnym mundurze, z orderami i za kilka minut powinien wsiąść do oczekującego nań samochodu, aby udać się z wizytą do kapitana portu, na obcy statek szkolny, do konsula czy inną uroczystość. [41]
Starania Marynarki Wojennej o zdobycie żaglowca szkolnego zostały uwieńczone sukcesem. W 1926 r., zakupiono „Iskrę”, niewielki żaglowiec, który jakże pięknie zapisał się na kartach polskich dziejów morskich. Maciejewiczowi oraz kilku innym oficerom i grupie starszych uczniów powierzono zadanie sprowadzenia go do kraju. 24 grudnia 1926 r., przedstawiciel Urzędu Marynarki Handlowej w Gdańsku dokonał wpisu do żeglarskiej książeczki Maciejewicza:
„«Iskra», 24.12.1926, Gdańsk, w/g umowy jako kapitan statku, charakter podróży zagraniczna”.
Dla Maciejewicza były to najbardziej przykre święta Bożego Narodzenia. Pół roku wcześniej, w czerwcu, urodziły się bliźnięta Olgierd i Halina. Przez pierwsze miesiące ich życia, kapitan przebywał prawie nieustannie z dala od domu, w morzu lub w Gdyni, przygotowując statek do następnego rejsu albo do okresu zimowego postoju. Zdołał jednak znaleźć nowe, przestronniejsze i trzypokojowe mieszkanie. Od Niemca wyjeżdżającego z Polski odkupił stare meble. Przyjął również pomoc domową. Mały Konstanty stał się wtedy główną podporą matki w pracach przynależnych głowie domu.
Ekipa pod dowództwem Maciejewicza wyjechała z Gdańska w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Koleją, a później statkiem, dotarli do Grangemouth w Szkocji. 27 grudnia rozpoczęli przejmowanie „Iskry”. Czasu było niewiele. Prognozy pogody dla Bałtyku nie zapowiadały spokojnej żeglugi. Należało się obawiać silnego zalodzenia. W pierwszym dniu nowego, 1927 roku, na „Iskrze” podniesiono polską banderę. Banderę marynarki handlowej!
Statek był gotów do drogi. Tadeusz Szczygielski po latach pisał:
Kiedy kapitan Maciejewicz powrócił z lądu z dokumentami na wyjście i dał rozkaz: «Wszyscy na stanowiska manewrowe do odcumowania!» poruszając kilkakrotnie rączką telegrafu maszynowego, Sobieraj[42] wybiegł z maszynowni i zameldował, że telegraf maszynowy nie działa, a właściwie działa, tylko na opak.
Kapitan się tym nie przejął.
– Mówi pan na opak, co? – powiedział. – Czyli, że jak dam na pokładzie «cała naprzód», to na tarczy telegrafu w maszynie strzałka będzie wskazywała «cała wstecz» i na odwrót?
– Tak, panie kapitanie – odrzekł niepewnie Sobieraj.
– Teraz nie ma czasu dłubać w drutach telegrafu – mruknął Maciejewicz.- Trzeba zaraz wejść do śluzy, wrota się już otwierają.. Tylko pamiętaj pan, panie Sobieraj jak dam «cała naprzód», to pan da «cała wstecz», a jak dam «cała wstecz», to pan «cała naprzód»! Zrozumiał pan?
– Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział Sobieraj, gorączkując się tymi zawiłościami.
Weszliśmy do śluzy. Tylne wrota zamknięto, statek posuwał się inercyjnie naprzód. Gdy dziób zbliżył się do przednich wrót śluzy, kapitan Maciejewicz dał «cała naprzód» i… statek uderzył w drewniane wrota śluzy. Kapitan cofnął rączkę telegrafu na «stop».
Z maszynowni wybiegł Sobieraj. Mieniąc się na twarzy, mówił do Maciejewicza
– No i co? Uderzyliśmy, panie kapitanie! Bo pan to zawsze wymyśli jakieś dyrdymałki! Jak tak, to nie tak! A jak nie tak, to właśnie tak! Wszystko mi się we łbie pokiełbasiło![43]
Po południu przeciwny wiatr zmusił kapitana do zawrócenia do portu. Dopiero nazajutrz, tuż przed zachodem słońca, „Iskra” wyszła w morze. Szybko odstawili motor i korzystając ze sprzyjającego wiatru, pod pełnymi żaglami ruszyli w stronę kraju. Morze Północne pochwyciło nową polską jednostkę w sztormowy uścisk. Wiatr dął coraz silniej, a fale zaglądały na pokład. Niewielki zapas węgla zgromadzony na pokładzie zaczął topnieć, wymywany przez napierającą wodę. Fale rozbiły prowizoryczne zabezpieczenie i czarne grudy rozpierzchły się po pokładzie, a z niego – do morza. Kapitan wezwał wszystkich członków załogi do pracy.
Cały dzień 4 stycznia spędzili w strumieniach lodowatych bryzgów i przejmującego wiatru. Tego dnia nie udało się przygotować gorącej strawy, ani jednej filiżanki gorącej kawy. Żaglowiec przechodził twardą próbę swej dzielności, a przede wszystkim – wytrzymałości.
Im bardziej żegluga się rozwijała, im nowocześniejsze statki pływały po oceanach, ja coraz lepiej czułem się na żaglowcach, a właściwie, na statkach z młodzieżą.
Maciejewicz od kilkudziesięciu już godzin nie schodził do kabiny. Wiatr, silny wiatr smagający twarz – oto co lubił najbardziej. Podmuchy o zmiennych kierunkach igrały z żaglowcem, nakazując żeglarzom nieustannie zmieniać hals. Tumany rozpylonej wody przesłaniały horyzont. W nocy obawiali się przypadkowego spotkania na kursie jednostki rybackiej. A więc – znów bezsenne godziny. Nad ranem wiatr osłabł. Włączono motory. „Iskra” wolno posuwała się w stronę Cieśnin Duńskich. Jednak krótko przed północą z 6 na 7 stycznia wiatr znów osiągnął siłę sztormu. Zaczął padać śnieg z deszczem. Migające w dali światełka latarni przepadły za mokrą zasłoną. Miotani krótką falą, nie byli pewni następnej minuty. Przybrzeżne skały i szkiery groziły rozbiciem kadłuba. Maciejewicz postanowił więc, że czym prędzej wrócą w okolice wysepki Anholt, by przeczekać godziny nocnej furii Morza Północnego. Nie wszystkie liny, napięte do granic wytrzymałości, zniosły potężne naprężenia wywołane podmuchami prawie huraganowego wiatru. Na deski pokładu poczęły spadać elementy omasztowania. Takielunek „Iskry” był poważnie zagrożony. Bosman spoglądał na kapitana. Wszyscy, oprócz dwóch ludzi stojących przy sterze, poszli na maszty. Macaj także.
Za Anholt, gdzie siła wiatru była znacznie mniejsza, stanęli na kotwicy. W szarości porannego słońca dostrzegli rozmiary nocnego pogromu. Poplątane liny, połamane gafle, porozrzucane skrzynie. Podobnie było we wnętrzu „Iskry”…
Po latach, uczestnicy tej wyprawy wspominali, że groza sytuacji nie pozwalała im myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby został popełniony jakiś drobny błąd nawigacyjny, w wyniku którego żaglowiec wpadłby na skały. Wtedy tylko głos Maciejewicza przebijał się przez przejmujący świst zimnego wiatru mrożącego myśli i duszę. „Dopóki słychać Macaja – mówiono – wszystko w porządku”. A on nie przypuszczał wtedy, że za kilka lat przeżywać będzie podobne, równie dramatyczne chwile.
Na początku 1927 r., w polskiej prasie ukazało się wiele artykułów prezentujących nowy okręt Rzeczpospolitej Polskiej. Opisywano też chrzest morski, jaki pod biało-czerwoną banderą przebyła „Iskra” dowodzona przez Maciejewicza. Jego nazwisko zaczęło się od tej chwili pojawiać coraz częściej na łamach prasy i w kręgach osób dyskutujących o sprawie morskiej w Polsce. Doskonały żeglarz, dzielny marynarz, świetny fachowiec!
Na tczewskich ulicach pozdrawiano go z uśmiechem. A on, przejęty do granic swoją rolą, dumnie kroczył w stronę Wisły, pchając przed sobą wózek ze śpiącymi bliźniętami.