Rozdział szósty
Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane
W dokumentach archiwalnych Centralnego Państwowego Archiwum Marynarki Wojennej ZSRR stwierdzono, że podczas awarii okrętu podwodnego AG-15, dnia 8-21.06.1917 r., zginęło 18 ludzi. 17 z nich pochowano w Tallinie. Ciało oficera Borysa Jewgienijewicza Petersa nie zostało odnalezione. [1]
Dokładnie 50 lat. Ten dokument pochodzi z czerwca 1967 roku. Zawiera nazwiska, daty urodzenia i stopnie wojskowe tych, którzy przeżyli. Ich dalsze losy, niestety, nie są znane.
Wtedy, w czerwcu widzieli się po raz ostatni w życiu. Na pogrzebie poległych był tylko dowódca okrętu i jego nowy zastępca. Pięciu uratowanych marynarzy przebywało w szpitalach. Po zakończeniu kuracji zostali zwolnieni z floty. Stan ich zdrowia nie pozwalał na kontynuowanie podwodniackiej służby.
– Pisałem do przyjaciół na całym świecie. Poszukiwałem w muzeach i archiwach. Niestety… A twarze ich widzę nadal i tak będzie do końca mojego życia.
Ten wypadek, dla jednych – ewenement, dla nich – wielka tragedia, połączył kilku mężczyzn więzami najsilniejszymi – nieustannym przeżywaniem tamtych zdarzeń.
9 czerwca Maciejewicz otrzymał trzymiesięczny urlop wypoczynkowy. Mógł i chciał spędzić go z rodziną. Nie wyjechał jednak do Połtawy, choć żona bardzo nalegała. Czekał do 16 czerwca 1917, do zakończenia całej akcji ratunkowej. Prace przebiegały w absolutnej ciszy. Światło reflektorów kładło długie, czarne cienie na wodzie. Przed wschodem słońca na kei leżały przykryte kocami ciała członków załogi AG-15.
– Przez te prawie trzy miesiące urlopu nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Po tysiąc razy analizowałem to, co zdarzyło się tam, pod wodą. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie popełniłem błędu? I choć wiedziałem, że to właściwie nie ma najmniejszego sensu, nie mogłem otrząsnąć się z przygnębienia.
1 września Maciejewicz zameldował się w dowództwie IV Dywizjonu. Wraz z przełożonymi udał się do bazy. Przy kei stała AG-15. Już wyremontowana. Chłodny, pozbawiony wszelkiego czucia, stalowy kadłub gotów był do kolejnych zadań. I oficer wyszedł przed szereg marynarzy i zbliżył się do Maciejewicza. Zasalutował i wypowiedział służbową formułę-meldunek o gotowości okrętu do wykonywania poleceń dowódcy. To ostatnie słowo nabrało w tym momencie specjalnego znaczenia. Dowódca… Decyzję przełożonych o mianowaniu go kapitanem okrętu, i to właśnie tego, przyjął z radością, a zarazem poczuciem wewnętrznej potrzeby.
Tak, byłem dumny, bardzo dumny z tego odznaczenia. Często zdarzało się, że zamiast wymieniać zasługi, tytuły, zalety – mówiło się – kawaler orderu Świętego Stanisława. Wówczas towarzystwo milkło lub wydawało okrzyk zachwytu! Panowie skłaniali się z szacunkiem, panie mocniej wachlowały się posyłając zalotne spojrzenia…
– Ta jesień była w Petersburgu wyjątkowo piękna, choć chłodna i dżdżysta. Spodziewaliśmy się szybkiego nadejścia zimy, co osłabiłoby aktywność frontu. Otrzymałem całkowicie nie przygotowaną do pełnienia służby załogę. Byli to młodzi chłopcy, pełni radości życia i chęci do doskonalenia umiejętności marynarskich. Rozpoczęliśmy więc zajęcia szkoleniowe. Po kilku jednak tygodniach skierowano nas do bazy w Hangö, gdzie, jak się później okazało, mieliśmy spędzić całą zimę.
Na początku 1917 r., Flota Bałtycka dysponowała siłą 100. tys. ludzi, z czego 80 tys. stanowili członkowie załóg okrętów. Tych, szacuje się, było około 700, w tym 8 liniowców, 9 krążowników, 63 torpedowce oraz 28 okrętów podwodnych różnych typów. Flota skoncentrowana była w czterech głównych bazach: Kronsztadzie, Sveaborgu, Tallinie i Helsingforsie. W fińskiej stolicy mieściło się też naczelne dowództwo bałtyckich sił morskich. Latem 1917 r., flota operowała głównie w okolicach Wysp Moonsundzkich, broniąc ich przed przeważającymi siłami niemieckimi. Jesienią, w czasie rewolucji, marynarze stanowili jedną z głównych sił politycznych, moralnych i militarnych w walce ze zwolennikami porozumienia Kiereńskiego i Krasowa. Do Piotrogrodu skierowano wówczas 40 okrętów i około 15. tys. marynarzy.
– Sytuacja była niezwykle napięta. – głos Heleny Stankiewiczowej żony kapitana Mamerta Stankiewicza, przebija się przez szum i zniekształcenia utrwalone na taśmie magnetofonowej. – Bardzo się baliśmy. Któregoś dnia do drzwi mojego mieszkania w Rewlu zapukał pan Konstanty. Proszę natychmiast wyjeżdżać, to prośba, którą przekazuję od pani męża. Mamert pływał wtedy w dywizjonie kontrtorpedowców na Bałtyku. Pytam: gdzie, co? Proszę natychmiast wyjeżdżać do Helsingforsu. I to było moje ostatnie spotkanie z Konstantym Maciejewiczem. Kolejne miało miejsce już w 1922 roku, w Polsce, gdy znów zapukał do naszego mieszkania, ściągnięty do Tczewa przez mojego męża. Zawsze ujmowała mnie jego skromność. Mąż dwukrotnie telegrafował do pana Konstantego, by przełamać jego nieśmiałość. [2]
Defilowaliśmy na placu przed Pałacem Zimowym, ale nie sądziliśmy wówczas, że wkrótce sanie się on celem ataku oddziałów marynarskich.
Na początku grudnia 1917 r., ogłoszono tzw. demokratyzację floty, a cała władza nad siłami morskimi przeszła w ręce Centralnego Komitetu Floty Bałtyckiej. Od lutego zaczęto przechodzić na nowe zasady służby. Dowódca, którego głównym zadaniem było czuwać nad utrzymywaniem okrętu w stanie nieustannej gotowości, nie był pewien, jak zareaguje załoga na każde następne jego polecenie. Czesław Maciejewski wspominał tamten okres, przytaczając fragmenty rozmów, które prowadził z podwładnymi:
Załoga: Jak to, jest rewolucja, wolność, a my tu mamy pracować i trzymać wachty? Dowódca: Do kogo należała ta łódź przed rewolucją? Załoga: No, chyba do cara. Dowódca: A dziś do kogo należy`? Załoga: Do narodu. Dowódca: A wy nie jesteście cząstką narodu? Załoga: Jesteśmy. Dowódca: To ta łódź jest wasza, macie obowiązek o nią dbać. Z załogi łodzi podwodnej z trzydziestu ośmiu marynarzy zostało zaledwie osiemnastu. Trzeba było werbować nowych ludzi, szkolić ich i uczyć morskiego rzemiosła niemal od początku.[3]
W lutym i marcu 1918 r., część marynarzy została skierowana do walki przeciwko Niemcom nacierającym w okolicach Tallina, Pskowa i Narwy. Kiedy jednak powstało zagrożenie, że Niemcy mogą przechwycić znaczne siły morskie w Pribałtyku, postanowiono tam właśnie wysłać marynarzy, by osłaniali odwrót floty do baz w Tallinie, później w Helsingforsie, a wreszcie do Kronsztadu.
Przeżywałem różne rozstania. Rozstanie z okrętem ma jednak szczególny wymiar. To tak jakby odchodziła część nas…
W Hangö, gdzie stacjonowały „agnichy” i ich okręt-baza, panował tej zimy nastrój podenerwowania. Trwała wojna domowa. Wreszcie, 3 kwietnia 1918 r., w pobliżu Hangö został wysadzony niemiecki Korpus Ekspedycyjny. Zadaniem sił desantowych było m. in. przechwycenie rosyjskiej bazy morskiej i okrętów uwięzionych w lodach zatoki. Mimo usilnych prób oraz wielogodzinnej pracy lodołamaczy Rosjanom nie udało się przygotować okrętów do ewakuacji.
– Nie przypuszczałem, że tak właśnie zakończy się moja służba na AG-15. Zgodnie z poleceniem wydanym wszystkim dowódcom, rozkazałem ułożenie w centralnym przedziale okrętu dwóch torped i ładunku wybuchowego. Zabraliśmy wszystkie swoje rzeczy oraz przyrządy nawigacyjne i dokumenty. Załogi skierowano do pobliskich koszar, by przygotowały ewakuację pozostałego sprzętu. Przewody elektryczne podłączono do wspólnego zapalnika. Eksplozja przeraziła mnie swym ogromem. Słupy ognia, wody i lodu oraz części okrętów. Kłęby czarnego dymu. Ponad naszymi głowami szybowały ze świstem odpryski kadłuba. Ciężkie, ważące około 500 kilogramów luki, o średnicy przynajmniej 30 cali zostały odrzucone na odległość pół kilometra. Po chwili nad zatoką znów zapanowała cisza. Wiatr wykrzywił smugi dymu z ropy płonącej na powierzchni wody. Pojedyncze eksplozje wywoływały jeszcze syk wody i powietrzne pęcherze na jej powierzchni. IV Dywizjon przestał istnieć.
Obsadę bazy w Hangö skierowano do Helsinek, a stamtąd do Piotrogrodu. Maciejewicz znalazł się wówczas w gronie tych oficerów, którzy zostali objęci demobilizacją i w wyniku złożonego raportu otrzymał dokument poświadczający, że osoba
Dokumenty, zaświadczenia, paszporty… Cóż to znaczyło w tamtych czasach!? Wtedy świat rządził się innymi prawami. Wystarczył niewłaściwy gest, podejrzany wyraz twarzy, drący głos. Życie ludzkie warte było tyle co grymas watażki…
nim się legitymująca – to „demobilizowannyj morjak Bałtijskogo Fłota”. W dokumencie tym nie odnotowywano stopni wojskowych, a tym bardziej oficerskich. W skomplikowanej sytuacji społecznej, tuż po rewolucji i w okresie kształtowania się nowej władzy radzieckiej, „bezpieczniej było pozostawać jednym z wielu, jednym z szarego tłumu”.
– Ta podróż pociągiem na Ukrainę dała mi pojęcie o ogromnym skomplikowaniu sytuacji w kraju. Idee rewolucyjne często rozumiano opacznie, wykorzystywano w sposób niewłaściwy. Panował chaos i bałagan. Ludzkie życie stawiano niekiedy na równi z kawałkiem czarnego chleba… Z Piotrogrodu dojechałem do Orszy. Tam przesiadłem się na pokład parowca, który popłynął do Mohylowa. Był to w owym czasie teren pozostający w strefie działań wojennych. By kontynuować podróż, musiałem zdobyć bilet na pociąg. A to nie było takie proste. I wówczas, pierwszy i jedyny raz w życiu dałem łapówkę. Spotkałem kolejarza, Polaka, który obiecał, że zdobędzie dla mnie bilet. Pieniądze wziął i kazał przyjść nazajutrz. Czekałem 10 dni! Wreszcie mogłem ruszyć w dalszą drogę.
Na stacjach kolejowych całej trasy przejazdu obserwował Maciejewicz bezkształtną masę ludzi miotanych wojną po bezdrożach Rosji. Widział też komisarzy, którzy agitowali umęczoną wielotygodniowymi wędrówkami ludność, zachęcali do walki o utrwalenie władzy radzieckiej. Wtedy właśnie, wiosną 1918 r., sprawą dla Rosji Radzieckiej najważniejszą był chleb. Braki żywności odczuwano przede wszystkim w wielkich miastach. Lenin kierował więc najlepszych z ludzi na niebezpieczne wyprawy na Ukrainę po tamtejsze zboże. Emisariusze wspólnej, obywatelskiej sprawy wykrzykiwali słowa przywódcy rewolucji, odczytywali treści odezw:
(…) należy zorganizować wielki «pochód krzyżowy» przeciw spekulantom zbożem, kułakom, pijawkom wiejskim, dezorganizatorom, łapownikom, wielki «pochód krzyżowy» przeciw tym, którzy naruszają ustaloną przez państwo jak najsurowszą dyscyplinę w dziedzinie zbiorów, dowozu i podziału chleba dla ludzi i chleba dla maszyn. (…) Gdy lud głoduje, gdy bezrobocie coraz to groźniejsze szaleje – każdy, kto ukrywa zbyteczny pud zboża, każdy, kto pozbawia państwo puda paliwa, jest największym zbrodniarzem. [4]
W Połtawie też byli Niemcy. W domu wszystko było w porządku. On tak był im potrzebny. Oni tak na niego czekali.
– Co mam robić, czym się zająć? Jak to czym? – odpowiadali moi najbliżsi. – Ciesz się, że jeszcze żyjesz! A zboża tego lata dojrzewały szybciej. Nie mogłem przyzwyczaić się jedynie do obecności żołnierzy okupanta. Niemcy zachowywali się bardzo pewnie, butnie. Zawsze, kiedy spotykałem ich na ulicach Połtawy, budził się we mnie obowiązek żołnierski. Każdego dnia do miasta napływały sprzeczne informacje. A to w pobliżu formują się oddziały ukraińskie, tam znów widziano czerwonoarmistów, gdzie indziej obawiano się nadejścia Denikina.
Meldunek połtawskiego starosty gubernialnego do Hetmańskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z 13 listopada 1918 r.,:
Nastrój skrajnego niepokoju. Dowództwo niemieckie poinformowało mnie oficjalnie o wycofaniu wojsk niemieckich w ciągu sześciu tygodni. W ostatnich dniach wywożą, nawet nocą, żywność i odzież. Bolszewicka agitacja wśród niemieckich żołnierzy [skuteczna], przedstawiciel żołnierzy niemieckich Garnizonu Połtawskiego obiecał swoje wsparcie miejscowym bolszewikom. (…) Niedostatek broni i amunicji. [5]
„Połtawskije Nowosti” z 29 listopada 1918 r., donosiły:
W nocy na 27 (listopada – przyp. M. K.) chłopi okolicznych wsi uzbrojeni w strzelby i karabiny maszynowe zajęli po krótkim ostrzeliwaniu Czerwone koszary, skąd niedługo przedtem wyprowadzono i odprawiono na Swinkowkę przeciwko oddziałom Bałbaczowa większą część zakwaterowanych tam oficerów. Po zajęciu Czerwonych koszar powstańcy szybko rozprzestrzenili się w północno-zachodniej części miasta. Rano ich przednie patrole zaczęły podchodzić do ulicy Krugłoj i rot aresztanckich. Przy budynku szkoły rzemieślniczej miała miejsce gorąca potyczka z niewielkim oddziałem oficerów, którzy ulokowali się z karabinem maszynowym na dzwonnicy cerkwi Troickoj. (…) Wieczorem 27 w rękach powstańców było prawie całe miasto. [6]
Dowodzący Ukraińską Armią Radziecką W.A.Antonow-Owsiejenko do Komitetu Głównego, 7 grudnia 1918 r.,:
(…) Mam pod rozkazami oddziały tak zwanej 2 Powstańczej Ukraińskiej Dywizji. (…) Na Połtawszczyźnie – odrębne oddziały powstańców przechwyciły 27 listopada i przez dwa dni utrzymywały Połtawę, ale zostały wybite przez Petlurowców, 1 grudnia odeszły z Połtawy pod Kijów [7]
Chaos, dezorganizacja gospodarki. Żywność można było kupić tylko na czarnym rynku. Niewielu było odważnych, którzy wyprawiali się po prowiant do pobliskich wiosek.
Jedni tracili majątek, żeby przeżyć, inni bogacili się w oszałamiającym tempie. Różnice światopoglądowe przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, jeśli w grę wchodziła żywność. Kto przejmował władzę w mieście, ten przystępował do mobilizacji. Biały, czerwony? Byle potrafił utrzymać karabin.
19 stycznia 1919 r., Komitet Połtawski Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy wystosował odezwę do robotników i chłopów z wezwaniem do walki z dyrektoriatem:
Towarzysze! Dyrektoriat ogłosił mobilizację. My wzywamy robotników i chłopów by nie odpowiadali na to wezwanie. Gdy oddziały powstańcze zajęły Połtawę i ustanowiły tam swoją władzę Radziecką, petlurowcy rozbroili powstańców przyzwawszy na pomoc Niemców, którzy kolbami bili rozbrojonych chłopów. Aresztowali rewolucyjny sztab Połtawszczyzny, chcieli rozstrzelać niektórych jego członków.[8]
Olga Maciejewiczowa opowiadała o tamtych dniach z perspektywy ponad 50. lat:
– Ogłoszono mobilizację. Kotek (Konstanty Maciejewicz – przyp. M. K) był chory, miał 39 stopni gorączki. Wstał jednak z łóżka i mówi, że pójdzie. A ja na to, że nie. On się uparł: pójdę, to mój obowiązek. I poszedł. W kilka godzin później rozgorzały walki na ulicach Połtawy. Strzelanina, jakiej jeszcze nie słyszałam. W parę godzin od wyjścia Kotka dowiedziałam się, że zgromadzono ich przed rezydencją gubernatora i tam oczekiwano na decydujące starcie z bolszewikami. Z okien widziałam, jak ludzie przemykają pod ostrzałem karabinów, opuszczając swoje domostwa. Nie, pomyślałam, ja go tam nie zostawię. Chwyciłam chustkę i wybiegłam na ulicę. Nie czułam chłodu, tylko proch. Kiedy słyszałam silniejszą wymianę strzałów, padałam przy ścianie domu, by po chwili szukać podobnego schronienia ale dalej. Tuż przed domem gubernatora było jeszcze spokojnie. Dostrzegłam sylwetkę Kotka. Stał na warcie wraz z innymi dawnymi oficerami. – Komu ty służysz? – zapytałam. – Nie ma żadnej władzy. Petlurowcy uciekają, bolszewicy przychodzą, każdy ratuje życie. Chodź ze mną! – Nie – usłyszałam jego stanowczy głos. – Nie? A to zobaczymy! – i zerwałam czapkę z głowy Kotusia. Na to podbiegł do mnie jakiś oficer. – Co pani robi? – A pan co? – pytam. – Też nie ma się gdzie podziać? Szybko, niech pan idzie z nami, jeśli życie panu miłe! I poszli. Co mieli robić? Ledwie przyszliśmy pod nasz dom, a tu biegnie żołnierz i krzyczy, że wszystkich, którzy bronili domu gubernatora, zabito. Kotek nic nie powiedział.
Komunikat Sztabu Rady Rewolucyjno-Wojennej Wojsk Sektora Charkowskiego o wyzwoleniu Połtawy z 19 stycznia 1919 r.,
O godz. 8.00 19 stycznia nasze dzielne oddziały zajęły m. Połtawę. Walka trwała16 godzin i cechowała się krańcową zaciętością. Przeciwnik, dysponując silnymi oddziałami piechoty wspieranymi pojazdami pancernymi, samochodami opancerzonymi, artylerią, a także przybyłą na pomoc kawalerią, uparcie bronił wszystkich przedpoli miasta, a potem i samego miasta, koncentrując w tym celu w szeregu umocnionych punktów oporu duże siły. Nasze wojska gwałtownym atakiem stłumiły opór nieprzyjaciela, przechodząc siedem razy do ataku, pobiły go na głowę i wyparły z miasta by kontynuować pościg. (…) [9]
Po tylu latach trudno zrekonstruować przebieg wydarzeń. Zresztą, wtedy połtawianie co kilka dni uczyli się nowego porządku społecznego. Kiedy, na przykład, nastała władza radziecka, miasto uznano za oblężone. Po ulicach można było chodzić tylko do godziny 20.00. Później nieczynne były też kina i teatry. Jeden z paragrafów obwieszczenia mówił, że przyłapani na pijaństwie, kradzieżach lub morderstwie będą rozstrzeliwani na miejscu. Ci, którzy sprzedawali alkohol, podlegali jurysdykcji sądów rewolucyjno-polowych.
Była to zima bodaj najtrudniejsza. I choć Ukraina należała do regionów, gdzie wiejskie spichrze kryły w swych zakamarkach rezerwy żywności, głód doskwierał tym, którzy nie byli już w stanie zdobyć czegokolwiek na wymianę. Złoto i drogocenne precjoza osiągały wówczas zawrotną cenę… kosza ziemniaków czy torebki kaszy. Po wsiach grasowały bandy, ich dowódcy nie reprezentowali żadnych określonych poglądów politycznych. Bandy bezkarnie grabiły i niszczyły wszystko, co wpadło im w ręce.
„Wiadomości Piriatyńskiej Powiatowej Rady Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Czerwonoarmijnych” z 13 maja 1919 r., donosiły:
Połtawa. 30 kwietnia. 28 kwietnia po bitwie pod wioską Zagriebnia oddziały Łubieńskiej (gubernia połtawska) Nadzwyczajnej Komisji zlikwidowały szajkę atamana Angeła, długo działającego na terenie powiatów łochwickiego i łubieńskiego i terroryzującego naszą ludność. Większość szajki wybito, przechwycono ich broń i sztab. [10]
Okólnik CK KP/b/U z 12 maja 1919 r.,:
(…) były naczelnik dywizji ataman Grigorjew zdradził rewolucję robotniczo-chłopską (…). Należy wytężyć wszystkie siły, by zlikwidować bunt środkami wewnętrznymi, nie ruszając frontu. Wszyscy mają być gotowi. Wszyscy pod broń. Niezwłocznie uzbroić robotników. Ważny moment. [11]
Z rozkazu do wojsk armii Frontu Ukraińskiego ogłaszającego zdradę Grigorjewa, również z 12 maja:
(…) Nie wypełniwszy rozkazu walki nie poszedł na front na pomoc Armii Czerwonej, ogłosił marsz na Kijów, Jekatierinosław, Połtawę, Odessę. Nagrabił w Odessie dużo dóbr, ograbił biedny naród Ukrainy (…). Żołnierze Armii Czerwonej, Bunt Grigorjewa – przeklęta zdrada Kaina. Niech ma los Kaina. Rozkazuję zachować pełen porządek i rewolucyjną dyscyplinę. Twardo utrzymywać front. Przeciwko zdrajcom działać bezwzględnie. [12]
Następnego dnia Połtawa wyglądała zrazu jak wymarłe miasto. Ale już w godzinach południowych wiwatowano na ulicach, wznoszono pełne nadziei i otuchy okrzyki.
– W tamtych czasach, ledwie poświata spokojniejszego jutra wyzwalała w ludziach wielki entuzjazm. Staliśmy i patrzyliśmy na maszerujące szerokim bulwarem, pomiędzy resztkami barykad, wśród przewalających się na wietrze strzępów plakatów i odezw, oddziały ochotników idących w bój z siłami Grigorjewa. Nie wiedziałem, co robić. I dziś, po latach, też nie wiem do końca, co było postawą bardziej słuszną. Młodzi tego nie potrafią zrozumieć, ale ja w końcu wychowywałem się w określonej atmosferze, w duchu żołnierza, który niczym archanioł Gabriel miał chronić cara. Przypominały się jeszcze szkolne dyskusje, wykrzykiwane na korytarzach hasła: „Precz z carem” i w gruncie rzeczy ze wszystkim tym się zgadzałem. Nawet miałem tysiące powodów, by przyłączyć się do tego nurtu. Jednak…
W tradycji rodzinnej Maciejewiczów, w formie komentarza do powyższych rozterek kapitana, przypomina się postawę pani Olgi. Osoba niezwykle łagodnego i przyjaznego usposobienia, życzliwa i opiekuńcza, potrafiła jednak wywierać na męża, w ważnych życiowych momentach, niebywałą presję. Jej argumentacja uciekała się do wartości elementarnych, egzystencjalnych, a także tych dla żołnierza – najważniejszych.
– Będzie Polska, a tyś podobno Polak! Chcesz wdawać się w te awantury? Być bohaterem? Jeszcze jednym, który zginął za sprawę słuszną, ale nie swoją? Czy tym pomożesz swojej Polsce?
W sierpniu, w porze dojrzewających zbóż, posianych mimo chaosu i ogólnej dezorganizacji, nad Połtawę nadciągnęły znów czarne chmury. Maciejewiczowie zaczynali coraz dotkliwiej odczuwać skutki pogarszającej się sytuacji żywnościowej. Skromne zarobki pani Olgi nie wystarczyły na utrzymanie rodziny. Pod osłoną nocy, z pobliskich domów wymykali się ich lokatorzy. Kolejny raz taszczyli ze sobą skromny dobytek. Niekiedy zdradziło ich rozbudzone dziecko opatulone w chusty. Uciekali w pobliskie lasy, by w naprędce zorganizowanych obozach czekać, aż osłabnie terror, jaki od kilku już dni zapowiadały wieści frontowe. Oto zbliżały się do miasta oddziały Denikina. Komuniści apelowali do mieszkańców Połtawy, przez wiele godzin wystawali na ulicach krzycząc w stronę uciekających cywilów:
Nie popełniajcie błędów robotników i chłopów z Charkowa! Zostańcie, brońcie tego, co stanowi waszą ludową własność! [13]
Wielu wróciło. Wielu też zginęło. Szczególnie tych, którzy wyszli z lasu 29 lipca 1919 r., Tego właśnie dnia do Połtawy wkroczył Denikin ze swoimi oddziałami.
– Nie było mnie wtedy w Połtawie. O tragicznych wypadkach dowiedziałem się dopiero później. Ale podczas moich wielotygodniowych wyjazdów z domu również przeżywałem chwile grozy.
Maciejewicz od wczesnej wiosny 1919 r., był pracownikiem Monopolu Zbożowego, instytucji państwowej kontrolującej handel zbożem. W okresie władzy burżuazyjnej przedsięwzięcie upadło na skutek działań obszarników, kułaków i handlowców. Dopiero po zwycięstwie Rewolucji Październikowej, reaktywowany Monopol Zbożowy stał się jedną z podstawowych agend realizujących politykę władzy bolszewickiej.
Jeszcze w maju 1918 r., wprowadzono tzw. dyktaturę żywnościową, a w styczniu 1919 r., – reglamentację podstawowych artykułów spożywczych. W ten sposób zahamowano postępujący kryzys i zagwarantowano minimum racji chleba ośrodkom przemysłowym oraz oddziałom Armii Czerwonej.
Maciejewicz kontaktował się więc bezpośrednio z przedstawicielami władz moskiewskich, którzy przybywali po odbiór zbożowych kontyngentów. Był osobą, którą darzono zaufaniem, bowiem ze swoich obowiązków wywiązywał się rzetelnie. Tuż przed Wielkanocą 1919 r., skierowano go do innej pracy. Został inspektorem Centralnego Biura Likwidacji Urzędów Wojskowych.
– Po zgłoszeniu się do tej pracy otrzymałem delegację na wyjazd do miasta powiatowego w połtawskiej guberni, do Mirgorodu. Miałem tam przeprowadzić czynności likwidacyjne wojskowego szpitala i przekazać placówkę pracownikom cywilnym. Po kilkunastogodzinnej podróży, o zmierzchu, dotarłem do owego miasta. Nie było tam żadnego hotelu i skierowano mnie do żydowskiego zajazdu. Dostałem łóżko w wieloosobowym pokoju, ale jeśli pamiętam, byłem tamtej nocy jedynym gościem zajazdu. Nazajutrz udałem się do Urzędu Ziemskiego. Przyjęli mnie, a jakże, uprzejmie, nawet wypytywali o nowinki z Połtawy, ale kazali przyjść jutro, bo dziś było już późno na czynności administracyjne. Następnego ranka wyglądam przez okno mojego pokoju i widzę na ulicach wielu wojskowych. Nie mogłem rozpoznać, kto zacz, bo nie mieli żadnych mundurów, ale każdy był obwieszony bronią, pasami z nabojami, a twarze ich pokrywał gęsty, potargany zarost. Nagle – strzelanina. Ulica pustoszeje, lecz po upływie następnych minut, może kwadransa, wszystko wraca do normy. Głośne rozmowy, nawoływania, gwar. Idę do Urzędu Ziemskiego, witam się z tym samym urzędnikiem, który tak serdecznie przyjmował mnie poprzedniego dnia, uśmiecham się do niego, a on do mnie, że mnie aresztuje! I aresztował! W celi rozpoznaję twarze osób poznanych wczoraj. I niczego nie rozumiem! Okazało się, że byli to członkowie tzw. czerezwyczajki. Wszyscy byli Żydami. Po paru godzinach wywołano mnie. Na przesłuchanie. A kto, a skąd, a po co? W końcu zaczynam rozumieć, że wpadłem w ręce szajki, jakiegoś odłamu skrajnych petlurowców, bandy atamana, który okrzykiwał się królem Ukrainy i na taczance jeździł po mieście, strzelając w okna kamienic. „Aha! – mówią. – Z centrali przyjechał. I nikogo tu nie zna, nikt za niego nie może poręczyć. Więc – sprawa jasna”. Ja wróciłem do celi, a moje miejsce zajmowali kolejno współtowarzysze niedoli. Nie, nikt się nad nami nie znęcał, nawet zbytnio nie wypytywali. Komunista – to wystarczyło za wszystko. Godziny wlokły się bardzo wolno, a ich kurantem były serie cekaemu. Nocą, choć było chłodno na dworze, nam było ciepło. Cela miała może trzy metry na trzy, w jednym oknie były powybijane szyby, a posłanie stanowiła zaledwie garść słomy. Siedziało nas tam 16 osób. Po południu przyszedł ten, którego poznałem jako pracownika Urzędu Ziemskiego. „Głodni, co? Ale skąd ja mam wziąć jedzenie dla was? Wiecie co – powiada poufałym szeptem – jeśli dacie słowo, ale słowo honoru, to ja was wypuszczę, pójdziecie do zajazdu, najecie się i wrócicie z powrotem. Ale – słowo! Bo inaczej, to…”. Idąc ulicą, rozglądaliśmy się wokół. Na murach świeża farba. Hasła podpisane imieniem jakiegoś samozwańczego hetmana lewobrzeżnej Ukrainy. Po godzinie byliśmy z powrotem. I właściwie po co? Któż by nas ścigał, gdybyśmy uciekli w stronę lasu? Przecież, gdy szliśmy do zajazdu, nikt nas nie legitymował, nie byliśmy nawet konwojowani. Wieczorem w celi panowała ponura atmosfera. Pytam: za co nas aresztowali? Cisza. Tamci wiedzieli. Byli przecież członkami Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem. Chyba przed północą zjawili się pijani emisariusze „hetmana lewobrzeżnej Ukrainy”. „Wyczytani wychodzić! – zawołał jeden z nich”. I zaczął wyczytywać nazwiska. 12 osób. Wszyscy członkowie Cze-Ka. Kiedy wychodzili na korytarz, zauważyłem, że każdemu wiążą z tyłu ręce. A więc to tak… Tamci też już się domyślili. Zaczęli wykrzykiwać rewolucyjne hasła, aż wreszcie zaintonowali „Międzynarodówkę”. Następnego dnia dowiedziałem się, że odprowadzono ich na pobliski cmentarz żydowski, rozebrano do naga i rozstrzelano. Rankiem obudziła mnie strzelanina. Przez okno zauważyłem taczankę, a w niej kilku marynarzy, którzy pędzili środkiem ulicy i strzelali na oślep. W tym samym czasie do celi wbiegli ci, którzy nas pilnowali. „Uciekaj – wołali – szybko, ratuj się! Przecież my nie chcieliśmy ci zrobić niczego złego! Biegiem! Już, już!” To, co opowiadam, nie było niczym nadzwyczajnym w tamtych czasach. Samozwaniec panował w mieście przez jeden dzień, a jego horda uciekła, przepędzona przez kilku marynarzy! Byli to konwojenci, którzy przyjechali z Moskwy po odbiór transportu zboża. Na dworcu dowiedzieli się, że miasto opanowali bandyci. Znaleźli gdzieś dwie taczanki, zamocowali na nich karabiny i dawaj, przez miasto! Spłoszyli więc tamtych, skacowanych po nocnych libacjach i zaskoczonych wystrzałami z karabinów.
Po załatwieniu formalności w szpitalu, Maciejewicz powrócił do Połtawy. Tam złożył meldunek swojemu przełożonemu, którego oczywiście najbardziej zainteresowały szczegóły dotyczące aresztowania. Wysłuchał opowieści, pokiwał głową i powiedział:
– No cóż, choć nie jest pan komunistą, to jednak władza bolszewicka uratowała panu życie.
Kolejne nadejście sił kontrrewolucyjnych do Połtawy spotkało się z gwałtownym oporem tamtejszej społeczności. Denikinowcy biegali po domach, wyciągali mężczyzn, których na siłę próbowano wcielać do oddziałów. Pierwsze takie oddziały wymaszerowały z miasta w kierunku stacji Czerkasy. Tam połtawianie spotkali grupy zwerbowane w okolicznych miejscowościach. Wzniecono bunt i duża część mężczyzn zbiegła do lasów. Najprawdopodobniej w jednej z takich grup był Maciejewicz. Już od pewnego czasu, spotykając się z uciekinierami i maruderami, wypytywał ich o sprawy czarnomorskiej floty. A koleje jej losów w niczym nie odbiegały od rozwoju sytuacji ogólnej na terenach Ukrainy.
Po interwencji państw zachodnich Flota Czarnomorska praktycznie przestała istnieć. W maju 1918 roku, głównodowodzący niemieckimi siłami na Wschodzie zażądał powrotu floty do Sewastopola. Kierownictwo radzieckie chciało zawrzeć rozejm, ale nie zamierzało oddawać jednostek wojennych. Podjęto więc decyzję, że okręty zostaną wysadzone w powietrze. Takie rozwiązanie wywołało ostry sprzeciw ze strony marynarzy. Nie ulegali oni najostrzejszej perswazji. Zorganizowano więc referendum. 450 osób było za zatopieniem, 500 – przeciw, a ponad tysiąc wstrzymało się od głosu.
17 czerwca 1918 r., kilku oficerów, przeciwników rewolucji, uprowadziło liniowiec „Wolja”, krążownik pomocniczy i 7 torpedowców do Sewastopola. Tam jednostki przekazano Niemcom. Wiele okrętów jednak zatopiono. Osiem łodzi patrolowych przewieziono do Carycyna, gdzie razem z dwustu dwudziestoma czarnomorcami weszły w skład nowej Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Dwustu marynarzy pojechało do Moskwy, dwustu do Floty Bałtyckiej, a stu na morza północne. Zimą 1918/19, na Morzu Czarnym znajdowały się więc wojenno-morskie siły Ententy. Okupowane były: Odessa, Sewastopol, Nikołajew, Chersoń, Noworosyjsk. Część przechwyconej floty rosyjskiej sprzedano Denikinowi, który w grudniu 1918 roku przystąpił do organizowania własnych sił morskich.
Po krachu interwencji Ententy, przed ewakuacją sił mocarstw zachodnich, zdołano wysadzić maszynownie na starych liniowcach i innych okrętach, zatopiono 11 okrętów podwodnych (w tym trzy w budowie), a jednostki o liczącej się jeszcze sile bojowej zostały uprowadzone. W końcu kwietnia 1919 r., wojska bolszewickie oswobodziły cały Krym z wyjątkiem Półwyspu Kerczeńskiego. Tam bowiem utrzymywały się jeszcze siły białogwardyjskie wspierane przez flotę interwentów. Mimo to rozpoczęto tworzenie Czerwonej Floty Czarnomorskiej, której liczebność w czerwcu 1919 r., szacowano na 2700 ludzi. Niestety, ta flota nie dysponowała praktycznie rzecz biorąc okrętami o zdolności bojowej. Taka sytuacja stwarzała Denikinowi dogodne warunki do przeprowadzenia ataków od strony lądu. Ponownie udało mu się zająć Sewastopol. Przy wsparciu swoich aliantów przechwycił on także kontrolę nad Odessą i Chersoniem a także Nikołajewem. Tam skoncentrował resztki byłej Floty Czarnomorskiej, odkupione od interwentów.
Konstanty Maciejewicz nie znał sytuacji na Morzu Czarnym. Postanowił jednak pojechać do Sewastopola, by zorientować się w możliwości powrotu do służby morskiej.
– Niespodziewanie dowiedziałem się, że w mieście są jacyś marynarze. Odszukałem ich i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu rozpoznałem w nich znajome twarze. Przyjeżdżaj, mówią, nie oglądaj się na nic. Takie czasy, że nie wiadomo, kto pozostanie przy władzy i na jak długo. Zresztą, my jesteśmy marynarzami i naszym miejscem jest pokład okrętu. Decyzje polityczne podejmie za nas historia. Hm… Nikt wówczas nie zastanawiał się nad demagogią czy wręcz prostactwem podobnej argumentacji. Zresztą, żaden argument nie mógł bardziej dotrzeć do świadomości nad stwierdzenie: miejscem marynarza jest pokład okrętu. Nic im nie odpowiedziałem. Nie powiedziałem też żonie o tym spotkaniu. Jednak po kilku dniach przemyśleń kazałem, by Olga spakowała mi małą walizeczkę i pojechałem. Wychodząc powiedziałem tylko jedno słowo: Sewastopol. Ci znajomi wiedzieli dobrze, że byłem chyba niezłym specjalistą od okrętów podwodnych, a na Krymie Denikin formował właśnie nową podwodną flotyllę Pociąg, jak na tamte czasy, jechał bez większych przeszkód. Ale bodaj drugiego dnia podróży, w nie osłoniętej okolicy zapiszczały metalowe koła. Napad! Bandyci! – wołano. Ale żeby to zwykli rabusie! Nie! To sam Machno![14] Ten łobuz trzymał stronę tego, dzięki komu mógł więcej skorzystać. Najpierw był najbardziej prawym komunistą, ale jeśli opłacało się być podpalaczem i mordercą, to bez wahania godził się na zmianę oblicza. Ale był to łobuz kapryśny. Potrafił ścigać się z pociągiem na odcinku wielu kilometrów, ostrzeliwać wagony – tak, dla zabawy, innym razem niszczył wszystko w sposób głupi. Opowiadano mi, że raz zatrzymał pociąg z Odessy do Moskwy. W wagonach towarowych przewożono dziesiątki ton owoców południowych. Machno zniszczył cały ładunek. No więc siedzę i czekam na rozwój wypadków. Machno idzie przez wagony, tu się zatrzyma, tam zagada, babie zajrzy pod kaftan, z kosza wyjmie słoninę. Idzie i patrzy na mnie. Stanął. Uśmiecha się. Prawą rękę trzyma na kolbie rewolweru zatkniętego za pas. I dawaj zagadywać mnie. Że jadę, że pewnie z miasta jestem, a po co i gdzie jadę. Wreszcie, nie wiem dlaczego, powiedział: „A wiesz ty, co ja robię z czerwonymi oficerzykami?” Wiedziałem, bo ludzie mi opowiadali. Oficerów mordował w sposób bezlitosny. Ale nic, siedzę dalej. On też. I patrzymy sobie w oczy. On się uśmiecha, a mnie serce wali ze strachu. Nagle wstał i bez specjalnych ceregieli poszedł dalej.
„Adiutant” Machny nie zrezygnował jednak tak szybko. Poprosił Maciejewicza o paszport.
– No, myślę sobie, teraz to już koniec. Ale wyjmuję i podaję. A tamten mruży oczy, spogląda raz na mnie, raz na paszport i wydaje mi się, jakby jego sylwetka z postawy niechlujnej chciała przybrać bardziej regulaminowy, wojskowy kształt. A w paszporcie, czarno na białym było napisane: „Demobilizowannyj morjak Bałtijskogo Fłota”. To był dobry paszport. Bardzo dobry. W tamtych latach marynarzy ceniono i szanowano, jak żadnego z żołnierzy pozostałych formacji. Słowo „morjak” wystarczało za stopień i orientację polityczną. Więc zostawili mnie w spokoju. Mogłem wreszcie odsapnąć. Ale na chwilę. Sposób, w jaki Machno i jego ludzie zainteresowali się moją osobą, zwrócił uwagę współpasażerów. Dawaj przysiadać się do mnie, zagadywać o to i owo. A nie, nie siedzieliśmy na żadnych ławkach czy w fotelach. Ledwie przykryty przeświecającym dachem wagon służył w normalnych czasach do przewozu towarów. Jedziemy więc dalej w „ciepłuszce”, ja siedzę na mojej walizeczce i uprzejmie rozmawiam z towarzystwem. Po kilku godzinach, już przed Sewastopolem zauważyłem, że moja walizeczka zrobiła się jakby cieńsza. Otwieram i… nic nie widzę. Pusta! Ręcznik, komplet bielizny, przybory toaletowe, jakaś książka – wszystko to zniknęło. Ale kiedy? Kto? Do dziś nie wiem. Pewnie moi współtowarzysze podróży, którzy tak mnie zagadywali, podbierali co jakiś czas te drobiazgi. Ale, że też ja nie zauważyłem? To doprawdy dziwne.
Sewastopol powitał Maciejewicza bałaganem na ulicach podobnym do połtawskiego rozgardiaszu. Niewiele pozostało z dawnej świetności tego miasta. Pamiętał malowniczo usytuowane budynki rządowe, wczesnym rankiem spowite delikatną osnową mgły. Najważniejszym punktem był pokaźnych rozmiarów kompleks koszar, składów i magazynów. Trafić tam było łatwo. Drogę wskazywała iglica Admiralicji widoczna z każdego miejsca w Sewastopolu. Do głównej bramy prowadziła aleja wysadzona smukłymi topolami. Stąd też rozchodziły się dwa wspaniale położone chodniki. Jeden wiódł na przystań i nabrzeża portowe, a drugi łączył Admiralicję z kaplicą św. Mikołaja. Inną osobliwością były rzędy drzew owocowych. Posadzono je na życzenie księcia Potiomkina, który pragnął uczynić z terenów okalających miasto wspaniałe sady, rodzące wszelkie możliwe w tym klimacie owoce.
Kapitański dyplom… To mój najcenniejszy dokument.
– I co ja tu mam robić? – zastanawiałem się, chodząc niepewnie ulicami Sewastopola. – Gdzie, kogo, o co pytać? Ten kieruje mnie w tę, inny w drugą. Kupić niczego nie można. Jeść się chce. Umyłem się w wodach zatoki, podrzemałem na nabrzeżu i biegiem na dworzec. Nie spotkałem nikogo znajomego. Ludzie chodzili, jak w półśnie, z nie widzącymi oczyma. Nikt mnie nie legitymował, nie zaczepiał. Wróciłem więc do Połtawy wygłodzony, brudny i zrezygnowany. Ale po jakimś czasie napisałem list. Nie pamiętam, jak go zaadresowałem, dość na tym, że wkrótce otrzymałem odpowiedź od znajomych z czasów służby we Flocie Bałtyckiej. Przyjeżdżaj, pisali, jesteś potrzebny, mamy okręty podwodne. Napisał nawet mój były dowódca. Zdecydowałem się więc na ponowny wyjazd do Sewastopola. Umówiłem się z żoną, że ściągnę ją tam wraz z dzieckiem, jak tylko znajdę jakieś mieszkanie lub przynajmniej przyzwoity kąt. Tymczasem obraz Sewastopola po kolejnych kilku miesiącach przedstawiał się jeszcze bardziej tragicznie niż latem. Odnalazłem kolegów, oczywiście, zostałem natychmiast przyjęty na okręt, ale mieszkania nikt nie mógł mi zagwarantować. Zresztą… Sam widziałem wielkie komuny zamieszkujące najpodlejsze rudery. Ludzie wchodzili i wychodzili oknami, spali pokotem ułożeni obok siebie. Praktycznie nie istniały żadne formy zorganizowanych służb społecznych czy socjalnych. Na środku ulicy ustawiano wielkie garnki albo kadzie i tam gotowano cienkie strawy, z czego się dało. Obłamywano nawet drzewa owocowe, by choć smakowo wzbogacić te zupinki. Idę taką przeludnioną ulicą i nagle słyszę, jak ktoś woła mnie po imieniu. Nie wierzę własnym uszom i oczom. Znajomy! Tak, kolega i to Polak! On też przyjechał tu w nadziei, że zaciągnie się na morze. Ale teraz nie to jest dla niego ważne. Mówi, że Polacy mogą starać się o zezwolenie na powrót do kraju. Prowadzi mnie, gdzie trzeba, pomaga załatwić formalności, sam wpycha pióro do ręki, każe podpisywać i z jakimiś karteluszkami pędzi ze mną do dowództwa floty. Tam oglądano te papiery bardzo dokładnie. I dołożono jeszcze jeden: zaświadczenie o demobilizacji! A więc – jestem człowiekiem posiadającym coś cennego, ważnego – coś, co trudno określić, więc powiedzmy – paszport. Chciałem natychmiast jechać do Połtawy, po żonę i syna, ale sytuacja frontowa uniemożliwiła tę podróż. Ludzie przestawali wierzyć w butne zapowiedzi Wrangla[15], który na początku kwietnia 1920 r., po przejęciu władzy przystępował do organizowania nowej armii. Dyskutowałem z kolegami, którzy właśnie w oparciu o te hasła ściągnęli mnie do Sewastopola. Ale cóż, nie byłem ani marynarzem, ani żołnierzem, ani też w pełni cywilem. Miałem jedynie swój „polski” dokument. Siedziałem i czekałem na okazję przedostania się do Połtawy, do rodziny.
Sytuacja na froncie morskim, choć skromnym pod względem liczebności jednostek i skuteczności bojowej, pozwalała białogwardzistom na kontrolowanie sytuacji w miastach portowych. Dysponowali oni m. in. dwoma liniowcami i krążownikiem. Mieli także 8 okrętów podwodnych. Ale w dogodnych do szybkiego przedostania się na wody Morza Czarnego miejscach formowały się flotylle Czerwonej Floty. Już w kwietniu 1920 r., obwieszczono o sformowaniu m.in. sił morskich Morza Czarnego i Azowskiego. We wrześniu tego roku stan osobowy tej floty szacowano na 7,5 tys. osób. Ich zadaniem były akcje typowe dla morskiej piechoty.
Likwidowali więc lokalne desanty sił wranglowskich, tłumili drobne rebelie i bunty. W lipcu i sierpniu doszło do potyczek morsko-lądowych. Białogwardyjski „Generał Aleksiejew” (ex „Wolja”) i „Generał Korniłow” (ex „Kaług”) ostrzeliwały Oczakowską Twierdzę, ale trafiły na silny opór artylerii brzegowej Armii Czerwonej. „Generał Korniłow” został wówczas poważnie uszkodzony.
Okręty podwodne nie odgrywały w tych działaniach większej roli. Ich funkcja sprowadzała się najczęściej do patrolowania oraz konwojowania innych jednostek. Nie odnotowano poważniejszych sukcesów tych sił podczas potyczek na Morzu Czarnym w 1920 r., Z każdym jednak tygodniem, szczególnie pod koniec lata, czerwonoarmijne siły morskie odnosiły coraz poważniejsze sukcesy. Dla obrony baz i stanowisk portowych utworzono wówczas Morską Dywizję Ekspedycyjną, w której skład weszło 4,5 tys. marynarzy. Jednym z nich był Konstanty Maciejewicz, kapitan żeglugi wielkiej, handlowej. To oni czuwali nad uniemożliwieniem Wranglowi i jego sprzymierzeńcom dokonywania desantów na zagrożonych odcinkach. W sumie flotylle Morza Czarnego i Azowskiego zatopiły wówczas 6 okrętów wranglowskich, a 14 poważnie uszkodziły. Straty własne – 4 okręty.
– Morale w armii wranglowskiej podupadało z każdym sukcesem będącej w ofensywie Armii Czerwonej. Dochodziło nawet do burd ulicznych na widok zachodnich sprzymierzeńców, którym zarzucano, że nie troszczą się o sojuszników i pewnie lada moment uciekną z Sewastopola, pozostawiając białogwardzistów na pastwę bolszewickiego gniewu.
Stało się to 14 listopada 1920 r., Tego właśnie dnia, po okresie trwających od tygodni walk o Krym, z portu w Jewpatorii i Feodozji wyszły w morze pierwsze okręty wranglowskie z rozkazem ewakuacji poza wody Morza Czarnego. Następnego dnia rozpoczęto ewakuację z Sewastopola, a później z Kercza i Jałty. Już podczas walk ulicznych w tych portach, pospiesznie wsiadali na statki i okręty zachodnich sojuszników żołnierze kontrrewolucji. Łącznie, na pokładach jednostek przede wszystkim francuskich, zdołało wyjechać około osiemdziesięciu tysięcy żołnierzy. Najwięcej – z Sewastopola, skąd okręty kierowano w pierwszym rzucie do Konstantynopola.
– Popłochu, jaki wówczas zapanował, nie da się opisać zwykłymi słowami. Ludzie spadali z trapów odcumowujących okrętów. Niektórzy skakali do wody i próbowali dopędzić szybko oddalające się jednostki. Ja wyjeżdżałem na okręcie podwodnym. Moim jedynym bagażem i dobytkiem był „polski dokument”.
Niedobitki floty i armii Wrangla skierowano ostatecznie do Bizerty. Wiele spośród przybyłych okrętów znalazło tam swoje ostatnie kotwicowisko. Tam też zorganizowano obozy dla żołnierzy, z którymi na dobrą sprawę nikt nie wiedział, co zrobić. Czekano więc na wyklarowanie się sytuacji politycznej i rozwój wypadków w Rosji. Nie tracono nadziei, że jeszcze uda się tam wrócić, by znów wprowadzać własne porządki.
– Przy sztabie Denikina działała Komisja Polska. Zgłosiłem się tam, przedstawiając dokumenty potwierdzające, że jestem Polakiem i pragnę wracać do Polski. Niewiele o niej wówczas wiedziałem, ale tego najważniejszego byłem w pełni świadom: że jest wolna, że z Polski bliżej będzie do Połtawy, gdzie zostali moi najbliżsi, aniżeli z Bizerty czy Paryża. O rodzinie od wielu miesięcy nie miałem żadnej wiadomości. Kazano mi czekać. Nie bardzo wiedziałem na co? Mijały dni i tygodnie, a ja nie otrzymywałem żadnej odpowiedzi na moją prośbę. Nie pytając więc nikogo o zgodę, pojechałem do Marsylii. Tam otrzymałem dokumenty poświadczające m.in. moje kwalifikacje morskie. Żeby jednak zdobyć zgodę, a przede wszystkim środki na podróż do Polski, musiałem udać się do Paryża. Jeśli dobrze pamiętam, naszym konsulem emigracyjnym był tam wówczas pan Bochenek. Hm… – świat zawsze był i chyba będzie mały. Zanim trafiłem do konsula, wiedziałem już, że mój brat, Roman, żyje i mieszka w Poznaniu. Powiedział mi o tym spotkany w konsulacie doktor Nielubowicz, który podczas wojny opuścił Warszawę i zamieszkał w Połtawie, nasz krewniak.[16] Nie umiał mi powiedzieć niczego więcej o bliskich. Rozmowa z konsulem nie trwała długo. Niestety, nie dostałem ani grosza, nie udzielono mi żadnej pomocy w zdobyciu środków na opłacenie podróży. Zwróciłem się więc z podobną prośbą do wojskowych władz rosyjskich. Przyjęto mnie w Związku Byłych Oficerów Rosyjskiej Marynarki Wojennej i od ręki wypłacono pieniądze na bilet do Poznania.
W jednym z odręcznie napisanych ręką kapitana wykazów przebiegu jego służby morskiej znajduje się informacja: „Powrót z Marsylii do Polski”. Tylko raz pojawia się sugestia, jakoby nie z Paryża, a właśnie z Marsylii miał on ruszyć w drogę do Poznania.
Roman Maciejewicz [17] był pierwszym z rodziny, który po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powrócił tu i osiedlił się na stałe. Był żołnierzem. Jako kapitan w oddziałach organizowanych przez gen. Dowbór-Muśnickiego uczestniczył w akcjach zbrojnych w Mińsku.
Niestety, niewiele dowiedział się Konstanty o losach swoich najbliższych podczas trzymiesięcznego pobytu w mieszkaniu brata. Czas ten wykorzystywał przede wszystkim na prowadzenie korespondencji ze wszystkimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy ostatnio bywali w Połtawie. Odszukał również krewnych i znajomych żony. I właśnie od nich uzyskał informacje, że Olga oraz syn czują się dobrze, nadal mieszkają w Połtawie i oczekują na wiadomości od Konstantego.
Z ośmiuset franków, które otrzymał od rosyjskiego attache wojskowego we Francji, nie pozostało nic. Maciejewicz musiał więc zdobyć pracę, by zapewnić byt nie tylko sobie, ale także rodzinie, którą zamierzał sprowadzić do Polski. Miał jednak dosyć wojska. Nie myślał także o służbie morskiej, lecz o pracy na roli. Akurat nadarzyła się znakomita okazja. Zaprzyjaźniony z Maciejewiczami inż. Bronisław Nielubowicz, który miał duży majątek ziemski koło Brześcia Kamienia Litewskiego, zaproponował Maciejewiczowi pracę… przy dojeniu krów i skupowaniu koni z demobilu.
W listopadzie 1921 r., Maciejewicz wsiadł na bryczkę, którą po niego przysłał jego nowy pracodawca i pojechał do majątku Nielubowicza.
– Majątek piękny, ale wymagający wielkiej pracy. Tego jednak potrzebowałem. Mogłem być ciągle w ruchu, w działaniu. Podróżowałem do Brześcia oddalonego o 60 kilometrów oraz położonej bliżej Żabinki. [18]
Kapitan żeglugi wielkiej, człowiek znający świat, świetny specjalista morski i… dojenie krów.
– Ojciec oburzyłby się – ripostował Olgierd Maciejewicz – gdyby ktoś próbował prześmiewać się z takich zestawień. Dla niego nie było ważne, co kto robi, lecz liczyło się jedynie, by praca nie cierpiąca zwłoki została wykonana przez tego, kto najlepiej się na tym zna. [19] To życiowe nastawienie ojca potwierdza jego cała późniejsza kariera. Trafiał go szlag – w dosłownym tego słowa znaczeniu – gdy marynarz knocił coś na statku. Nie bacząc na swoją pozycję w morskiej hierarchii oraz okoliczności, ojciec niczym huragan wpadał do maszynowni czy też biegał po pokładzie i poprawiał, pokazywał, instruował. Tak rodziły się liczne o nim anegdoty.
Synowie kapitana po wielekroć powtarzali, że jeśli ich ojciec zabierał się do jakiejś pracy, to musiał ją wykonać, i to dobrze. Jeśli czegoś nie wiedział, nie wstydził się pytać, radzić. Zawsze też starał się poprawiać lub lepiej organizować pracę, którą inni wykonywali od lat w sposób niezmienny.
Wieczory, a nieliczne miał do swojej tylko dyspozycji, przeznaczał na korespondencję. Do kapitana przychodziło wtedy wiele listów. I to z całego świata. Najbardziej ożywioną korespondencję prowadził wówczas ze starym przyjacielem, Siergiejem Wiatkinem, który wraz z żoną, Anną Skarową, wyemigrował do Anglii. To właśnie od Wiatkina Maciejewicz dowiedział się, że Mamert Stankiewicz również jest w Polsce i mocno zaangażował się w sprawy morskie. Wkrótce między kolegami z Morskiego Korpusu nawiązała się żywa wymiana listów. Stankiewicz prosił, nalegał i perswadował: wracaj na morze, nie zwlekaj, pomogę.
W takich chwilach jakoś goręcej robiło się na duszy. W nozdrzach pojawiał się wilgotny, orzeźwiający zapach morskiego powietrza. Wydawało mu się, że skrzypienie żurawia studziennego, to skrzypienie pracujących rei, dźwięk jakże mu miły. Wracać? Rzucić ziemię? Spróbować jeszcze raz?