Rozdział drugi
Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane
Newski Prospekt tętnił życiem. Wystawnie i bogato urządzone wystawy sklepów przyciągały wzrok przechodniów. Drogie materiały, modne kapelusze, finezyjnie zdobione wyroby cukiernicze, owoce południowe, drogie precjoza misternej, lśniącej w słońcu, złotniczej roboty, brosze i sygnety – wszystko to świadczyło o prestiżu głównej ulicy najmłodszego z wielkich miast północno-wschodniej Europy. Rześki wiatr znad Newy, której brzeg wyznaczyły granitowe nabrzeża, zapewniał właścicieli magazynów i sklepów, że wkrótce otrzymają dostawę nowych towarów i znów oczarują klientów oryginalnością dóbr z całego świata.
A świat ten zaczynał się już tu, za Mostem Mikołajewskim. Wspaniałe i oślepiające bielą gmachy pałaców oraz ambasad zazdrośnie oddzieliły rzekę od pozostałych części miasta. Dominowała nad nimi jedynie wieża gmachu Admiralicji i pobliski kompleks Morskiego Korpusu, niedawno rozbudowany, powiększony o budynek mieszkalny dla wykładowców i wychowanków.
Grube mury korpusu oddzielały nas od Newy, od gwaru nabrzeża. Ale myśl, a raczej marzenie, uciekało w nieznane…
W godzinach przedpołudniowych niewiele osób korzystało z wagonów tramwajów konnych linii 13 i 14. Wieczorem spacerowicze wysiadali przy skrzyżowaniu Newskiego z ulicą Morską, skąd widać już było, w perspektywie alei, plac przed Pałacem Zimowym. Przy gmachu Admiralicji, gdzie tramwaje skręcały w stronę Ogrodu Aleksandrowskiego, wody Newy ginęły z oczu, przesłonięte zielenią drzew i trawników. Dopiero przy kolejnym moście można było kontemplować niepowtarzalny urok prospektu i przyglądać się dziesiątkom małych łodzi oraz stateczków pasażerskich, które ich właścicielom, przedsiębiorczym Finom gwarantowały spokojny byt. Zawsze bowiem było wielu chętnych, którzy korzystali z tych środków komunikacji i z przyjemnością oglądali miasto od strony wody. O zmierzchu, w spokojnej tafli rzeki odbijały się tysiącem refleksów latarnie i lampy oświetlające witryny sklepów. W różowej poświacie nieba majaczyły ciemne kadłuby okrętów budowanych w pobliskiej stoczni Admiralicji. O zmierzchu, ciemniały też fasady Morskiego Korpusu; ich różowe ściany przybierały barwę karminu.
Piotr I Wielki był przekonany, że nie można zbudować floty i rozwijać handlu morskiego, jeśli nie rozpocznie się tego dzieła od powołania do życia uczelni morskiej. Przewidywał, że taka placówka winna być utrzymywana ze środków państwowych. Pierwszym etapem w tworzeniu zasad edukacji morskiej w Rosji była więc decyzja cara nakazująca grupie rosyjskiej młodzieży, synom książąt i bojarów, wyjazd na studia zagraniczne.
W 1697 r., dwudziestu kadetów wysłano do Holandii, a dwudziestu ośmiu podjęło naukę w Wenecji. Ich zadaniem było posiąść całą wiedzę z zakresu polityki i gospodarki morskiej. Car pragnął mieć specjalistów nie tylko znających się na prowadzeniu nawigacji, ale także organizatorów morskiej administracji, form zarządzania handlem, eksploatacji floty, specjalistów morskiej dyplomacji. Po okresie studiów teoretycznych następował czas praktyki morskiej. Car żywo interesował się postępami w nauce swych wysłanników, żądał sprawozdań i szczegółowych opisów procesu dydaktycznego. Bogaty w te informacje, powołał w 1701 r., Szkołę Nauk Matematycznych i Nawigacyjnych. Jej siedzibą była Moskwa. Słuchaczami tej pierwszej rosyjskiej uczelni morskiej zostali młodzieńcy w wieku 12.-17. lat. Program nauczania, podobny do realizowanego w placówkach zagranicznych, obejmował także budownictwo okrętowe. Ustrój ówczesnej Rosji zadecydował, że uczniami mogli być tylko członkowie rodzin szlacheckich.
W dwa lata po utworzeniu uczelni, Piotr I postanowił rozpocząć budowę wielkiego portu w Petersburgu, nad brzegami Newy. Tam zamierzał skoncentrować całą administrację morską państwa, a także uczelnie morskie. O tym, jak bardzo Piotrowi I zależało na szybkim wykształceniu kadry pracowników morza świadczy fakt, iż nauka w szkole stała się swoistym wyrokiem, bez prawa apelacji. Nie istniała możliwość przerwania studiów lub zmiany ich kierunku. Kto wstąpił w progi uczelni, mógł ją opuścić tylko z dyplomem świadczącym o zdobyciu uprawnień oficerskich. Po kilkunastu latach szkoła dostarczyła carowi ponad stu wysoko kwalifikowanych nawigatorów i znawców problematyki morskiej. Piotr I był jednak, w sposób mądry, człowiekiem niecierpliwym. Nieustannie podwyższał wymagania, żądał, by wychowankowie szkoły, słuchacze coraz to nowych kierunków, doskonalili wiedzę i umiejętności w zakresie wojenno-morskim, medycyny morskiej, hydrografii itp.
Żaglowce? Nie, ich nie zauważaliśmy. To już był przeżytek. Ciągnęło nas do okrętów nowoczesnych, stalowych, mechanicznych…
W 1715 r., szkołę przeniesiono do Petersburga, gdzie przekształcono ją w Akademię Morską. Jej pierwszą siedzibą był dom kupca A. V. Kikina. Dziś znajduje się tam Pałac Zimowy. W 1733 roku przeniesiono ją na Wyspę Wasilewską, do domu księcia V. L. Dołgorukiego. Akademia przygotowywała oficerów dla potrzeb rozbudowującej się floty. Obok sztuki nawigacji uczono tam także artylerii, budowy fortyfikacji, geografii, rysunku technicznego, budownictwa okrętowego, używania muszkietów i rapierów do celów wojskowych. Wkrótce rozszerzono program o naukę kartografii i topografii. Jednym z najważniejszych przedmiotów była jednak matematyka, nieodzowna do zgłębienia tajników nawigacji.
Kolejna reorganizacja nastąpiła w 1752 r., Powstał wówczas Morski Korpus Kadetów. Z inicjatywy admirała I.F. Kruzenszterna wyodrębniono w 1827 roku klasę oficerską Morskiego Korpusu. W 1862 roku została ona przekształcona w samodzielny wydział: Akademicki Kurs Nauk Morskich o trzech specjalnościach: hydrografia, budowa okrętów oraz mechanika.
Na przestrzeni dziesięcioleci, w murach tej uczelni zdobywało wykształcenie wielu Polaków. Po 1918 r., właśnie oni nadawali ton marynarce odrodzonej Polski. Przenieśli pod naszą banderę wiele elementów tak typowych dla rosyjskich tradycji morskich.
Ideał wychowawczy Korpusu Morskiego to oficer chłodny, opanowany, wyniosły, nieskazitelnie ubrany, czarujący i dowcipny w towarzystwie, zachowujący dystans, lecz budzący szacunek podwładnych, koleżeński w granicach ustalonej hierarchii, niezależny finansowo, pełniący służbę z zamiłowania i obowiązku wobec cara i ojczyzny, a nie dla poborów należnych na zajmowanym stanowisku.[1]
Wczesnym przedpołudniem 2 czerwca 1907 r., Konstanty Maciejewicz stanął przed gmachem słynnej już szkoły. W przestronnym holu zameldował się dyżurnemu, który wskazał kadetowi schody wiodące na główny korytarz. Po przeciwnej stronie znajdowały się drzwi do mieszkania dyrektora, którym był oficer w stopniu admirała. Przy białych, marmurowych schodach ustawiono dwie armaty ze starych okrętów wojennych. Na piętrze, na prawo i lewo, ciągnął się długi korytarz. Jego ściany ozdobiono dziesiątkami płócien ukazujących sceny morskie i batalistyczne. Był to fragment galerii i zarazem muzeum szkolne. W gablotach i na półkach zgromadzono wiele eksponatów o charakterze morskim, liczne pamiątki z rejsów jednostek szkolnych. Z jednej strony korytarza mieściły się pomieszczenia internatu oraz jadalnia, z drugiej – izba chorych i sale wykładowe. Wysokie drzwi naprzeciw schodów prowadziły do pomieszczeń muzealnych, z których pierwsze nazwano salą przyjęć. Tylko tam mogli uczniowie szkoły spotykać się w określone dni ze swoimi rodzinami i krewnymi.
Młody Polak delikatnie stąpał po marmurowych płytach posadzki, spoglądał na portrety wybitnych admirałów. Dyskretne promienie wiosennego słońca dostawały się tutaj poprzez szereg wysokich i wąskich okien. Mijał niezliczoną ilość drzwi. Teraz panowała tu cisza. Rozpoczął się bowiem okres morskich praktyk. W drugiej części korytarza nie było już bocznych okien. Oświetlenie zapewniał przeszklony sufit oraz lampy elektryczne.
– Wszystko w porządku – orzekł oficer pełniący służbę dyżurną. – Wasze dokumenty są już przygotowane. Tu jest bilet, tu polecenie służbowego wyjazdu, a z tym zaświadczeniem zgłosicie się do magazynu. Tam otrzymacie wyprawkę. Odmeldować się!
„Rynda” – tak mi się spodobała nazwa okrętu, że nie zdążyłem nawet zapytać, czy to aby nie jest żaglowiec?
W półmroku głównego korytarza Maciejewicz zapoznał się przede wszystkim z treścią rozkazu wyjazdu na okręt szkolny. „Rynda”[2] stała w Helsingforsie[3]. Znajdujący się tam port wojenny carskiej floty uchodził za największą bazę rosyjskiej Marynarki Wojennej.
Magazynier wydał Polakowi wielki worek uszyty z żaglowego płótna.
– Najpierw polecono mi zdjąć ubranie cywilne i przywdziać uniform kadeta. Wciągnąłem bluzę i sięgając po spodnie, spojrzałem w szybę pobliskiego okna. Ledwie odbita sylwetka sprawiła mi niebywałą radość. Oto spełniały się marzenia. Stawałem się marynarzem! Kiedy jednak zamierzałem wciągnąć spodnie, poczułem się wielce zakłopotany. Co to…? Spodnie zapinane na bokach? Nogawki z dwiema klapami? Uznałem ten strój za rzecz niegodną mojej osoby, bardzo wstydliwą! Później, a trwało to wiele dni, wydawało mi się, że wszyscy przechodnie spoglądają na mnie ze zdziwieniem. No, wstydziłem się strasznie! Magazynier popędzał, rzucając na ławkę kolejne sorty ubraniowe: strój wyjściowy, drelich roboczy, bieliznę. Worek pęczniał. Ledwie mogłem go unieść!
Przed wyjściem z gmachu raz jeszcze rzucił okiem na polecenie wyjazdu: stawić się w bazie Helsingfors 3 czerwca 1907 roku, do godziny 14.00, w celu odbycia praktyki morskiej na pokładzie okrętu „Rynda”.
Czerwcowe słońce odbijało się w wodach Zatoki Fińskiej. Za kilwaterem niewielkiego parowca został Petersburg i Kronsztadt.[4] Po kilkunastu godzinach przed dziobem zamajaczyły skaliste wysepki i szkiery fińskich brzegów.
Helsingfors zachwycał przede wszystkim ogromnym ruchem statków i okrętów. Wszyscy się spieszyli przed zimą. Często wejście do portu zamarzało.
Na dziedzińcu dworca morskiego w Helsingforsie stało kilkanaście dorożek. Żaden z dorożkarzy zagadniętych przez marynarza nawet nie próbował nawiązywać z nim rozmowy, nie starał się zrozumieć, dokąd ten młody człowiek chce jechać?
– Skatudden? Aaa…, Skatudden! – dorożkarz pokiwał głową. Mrugnięciem oka wskazał Maciejewiczowi, by ten wsiadł, co znaczyło, że go tam zawiezie.
Zanim zniknęli w labiryncie miejskich ulic, Polak, choć zmęczony całonocną, trwającą ponad dwadzieścia godzin podróżą, spoglądał na Kauppatori – niewielki ryneczek, tuż przy głównej ulicy, wypełniony rybakami sprzedającymi ryby wprost z
W Helsingforsie centrum miasta było w porcie, albo – najważniejsze nabrzeża były w centrum miasta.
łodzi. Ponad ratuszem, wysoko w niebo wzbijała się olbrzymia kopuła katedry luterańskiej. U jej podnóża pomnik cara Aleksandra II, który zgodził się, aby język fiński był równoprawny z rosyjskim. Skręcili w prawo. Mijali brunatne ściany soboru Uspieńskiego, zwieńczonego wieżyczkami pokrytymi patyną. Ta prawosławna katedra Wniebowzięcia miała trzynaście złoconych kopuł. Symbolizują one Jezusa i dwunastu apostołów. – Dorożka wjechała na nabrzeże trójkątnego w swym kształcie półwyspu Katajanokka Skatudden. Stąd rozpościerała się malownicza perspektywa drogi wodnej, głównego szlaku żeglownego między zdradliwymi podwodnymi skałami i niewielkimi granitowymi wysepkami.
– Podszedłem do wartownika, który stał przy bramie bazy. Ten wskazał mi miejsce, gdzie cumowała „Rynda”. Po chwili byłem już przy trapie. Więc to tak wygląda mój pierwszy okręt? Jaki brudny! Kim są ci umorusani ludzie biegający z taczkami i koszami? Na czym będzie polegać moja praca?
Kolor ciężkiego marynarskiego worka w niczym nie przypominał już bieli, którą jaśniał jeszcze w gmachu Morskiego Korpusu. Osiadł na nim szarobrudnymi plamami popiół i węglowy miał. Z kominów kilku stojących w pobliżu okrętów wydostawała się cienka smużka dymu. Tylko przy „Ryndzie” panował gwar i co chwila rozbrzmiewały salwy śmiechu. Umorusane twarze ładowaczy węgla połyskiwały błękitem oczu i bielą zębów. Stojący przy trapie podoficer wylegitymował Maciejewicza. Polecił mu zameldować się u oficera dyżurnego.
– Wchodząc, rozglądałem się w nadziei, że zobaczę kadetów z korpusu. Przecież przyjechali tu przed kilkoma dniami, zaraz po zakończeniu nauki. Ja byłem absolwentem Korpusu Kadetów, więc nie musiałem w szkole morskiej kończyć najpierw klasy maturalnej. Naukę rozpoczynałem więc od pomaturalnego kursu specjalistycznego, polegającego już tylko na studiowaniu zagadnień morskich. Teraz miałem z kolegami, którzy mieli za sobą dwa lata zajęć lądowych w szkole, wyruszyć w pierwszy praktykancki rejs. Więc gdzie oni są? Tajemniczo to wyglądało… Kiedy tak rozmyślałem, dobiegł mnie wrzaskliwy głos nakazujący zdjąć czapkę. Przyzwyczajony do komend wojskowych, natychmiast wykonałem to polecenie. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że w Rosji obowiązuje zwyczaj, iż wstępując na pokład okrętu, należy oddać honory banderze poprzez zdjęcie nakrycia głowy. Obowiązek ten dotyczył wszystkich marynarzy i oficerów. Także admirała floty. Jak mówię, nie wiedziałem o tym. Więc stoję. Po chwili, po dłuższej chwili, rozległ się gromki śmiech. Zrozumiałem, że ktoś zrobił mi kawał. Naciągnąłem więc czapkę i podszedłem do oficera, który bacznie mi się przyjrzał. On , nie mówiąc ani słowa, ręką wskazał drogę.
Zameldował się w biurze oficera dyżurnego. Ten sprawdził dokumenty, otworzył jakąś księgę i jednym tchem wyrecytował kilkanaście numerów! Pierwszy odnosił się do liczby porządkowej kadeta na liście załogi, a ostatni był numerem miejsca przy stole w kajutkompanii.
– Zrozumiano? A teraz przebrać się i do roboty!
Uczeń z odwachu pokładowego zaprowadził Maciejewicza do miejsca, gdzie znajdowała się jego szafka. Numer szalupy, numer hamaka, numer odwachu, numer karabinu, numer…
– Po stromych schodach wyszedłem znów na pokład. Miałem na sobie nowiutki jasny drelich. Natknąłem się na wychowawcę, który ze zdziwieniem spojrzał na mnie i mój świeży strój. Zapytał, dlaczego jeszcze nie pracuję? Odpowiedziałem, że nie wiem, co mam robić i gdzie pójść? Wskazał mi wówczas grupkę umorusanych postaci… Wtedy zrozumiałem, że te smoluchy, to moi koledzy. Uf… Więc to tak ma wyglądać moja marynarska kariera? Ja, maturzysta, student, przy ładowaniu węgla? Chyba jakaś pomyłka! Ale nie, nie było pomyłki. Szybko się o tym przekonałem. Zacząłem ciężką szuflą ładować węgiel do taczek. Przez pierwsze pół godziny tłumiłem w sobie bunt i rozgoryczenie. Narzucone przez kolegów tempo pracy zmuszało do pośpiechu.
O zmierzchu oznajmiono koniec zajęć. Nikt nie wracał na okręt wolnym, zmęczonym krokiem. Tu wszystko należało wykonywać sprawnie, biegiem, bez opieszałości. Obolałe mięśnie domagały się odpoczynku. Po przebraniu, umyciu się i zameldowaniu na wieczornej zbiórce, chłopcy zebrali się w kajutkompanii. Ci, którzy byli tu od kilku dni, poszczególne czynności wykonywali wręcz mechanicznie. Z szafek wyjmowali hamaki i kilkoma ruchami spracowanych rąk rozwieszali je pod sufitem. Nikt nie interesował się „nowym”. Ten, podpatrując współtowarzyszy, we wszystkim ich naśladował.
Pierwsza noc na okręcie… O czym myślał Maciejewicz, gramoląc się na marynarskie posłanie? Nigdy wcześniej nie widział morza, nie znał jego smaku, a kończący się dzień resztką sił zamykał pod powiekami, powstrzymując marzenia i sny fantastyczne. Spać…
„Rynda” – czyli dzwon okrętowy. Ten, którym wybija się szklanki. Jak na ówczesny poziom techniki wojennomorskiej była to jednostka przestarzała, choć w czasie pierwszej wojny światowej okręt uczestniczył w działaniach operacyjnych. Od 1906 r.,
Marynarz śpi i śni inaczej niż inni ludzie. Zawsze bardzo czujnie, by nie dać się zaskoczyć oceanowi… [5]
pełnił funkcję jednostki szkolnej. Był jednym z dziewięciu okrętów przeznaczonych do szkolenia kadetów we Flocie Bałtyckiej. W 1910 r., niemieckie źródła fachowe wymieniają obok „Ryndy” całą flotyllę okrętów szkolnych. Tworzyły ją wówczas: „Riurik”, „Aurora”, „Admirał Makarow”, „Oleg”, „Admirał Korniłow”, „Dwina”, „Afrika”, „Woin”, „Wiernyj”, „Chabarowski”, „Pamiat’”, „Asowa”, „Łastoczka”, „Riga”, „Nikołajew”. We flocie czarnomorskiej eksploatowano jeszcze dwa okręty szkolne: „Beresan” i „Dniestr”.
W czerwcu 1907 r., w Helsingforsie zgrupowano niemal wszystkie jednostki szkolne. Nabrzeża i pobliska reda były przepełnione gwarem i odgłosami komend. Załogi pracowały od świtu do zmroku. Zapowiedziano bowiem wizytację floty przez cara Mikołaja II. Było pewne, że monarcha odwiedzi jeden z okrętów szkolnych. Należało więc przygotować wszystkie.
– Nazajutrz, bardzo wcześnie, wcześniej niż zwykle, zostaliśmy wywołani na poranną zbiórkę. Koledzy zeskakiwali z hamaków, wprawnymi ruchami rąk zwijali je i umieszczali w szafkach-regałach wzdłuż burt. Po trzech minutach wszyscy byli na pokładzie. Na dole zostałem tylko ja. Opanował mnie strach. Nie umiałem sobie poradzić z tym hamakiem. Próbowałem zwijać go na wszystkie możliwe sposoby, ale zamiast zgrabnej kostki powstawał tłumok, nie mieszczący się w regale. Zawstydzony, wyszedłem wreszcie na górę. Wychowawca przydzielił mi do pomocy kolegę. Razem uprzątnęliśmy hamak, ale wiedziałem, że następnego dnia też nie będę w stanie wykonać tych czynności tak szybko jak inni. Musiałem więc wstawać dużo wcześniej i przygotowywać się do porannego apelu. Po śniadaniu wezwano nas do miejsc przydziałów bojowych. Tam wychowawcy podzielili zadania i gromkim okrzykiem wysłali nas do pracy. Trzeba było zakasać nogawki, zdjąć obuwie i, trzymając w dłoniach cegiełki, uklęknąć jeden obok drugiego. Kilku kolegów polewało pokład i posypywało go piaskiem. My natomiast, najmłodsi, rytmicznie szorowaliśmy deski cegiełkami, przywracając im biel i czystość. No, tego już było za wiele! Otarte kolana, spuchnięte dłonie, zmarznięte stopy i potworny ból w krzyżu. Nie wytrzymam. Nie dam rady! Rezygnuję!!! Nie godzi się, aby maturzysta i to z najlepszymi ocenami, musiał tak ciężko pracować! No tak, ale jak stąd ucieknę, to co powie matka? Przecież ona tak bardzo protestowała, tak nie chciała, bym poszedł do służby morskiej. Zdezerterować? Nie, nie mogę… Zawziąłem się i pomyślałem, że niech się dzieje co chce, a ja i tak przetrzymam to wszystko. Na drugi rok będę już tylko polewać pokład przed innymi kandydatami; w trzecim roku nauki zostanę może podoficerem i pomocnikiem wychowawcy? Po zakończeniu pierwszego tygodnia, a staliśmy już w Helsingforsie od około dziesięciu dni, zarządzono przygotowanie okrętu do wyjścia w morze. Jak się okazało – mieliśmy zmienić tylko pozycję na redzie. Manewry te wykonywano w cyklach dziesięciodniowych Chodziło o to, by nauczyć kadetów trudnej sztuki odchodzenia i przybijania do brzegu. Załoga „Ryndy” – to prawie 400 osób. Biegaliśmy więc wykonując polecenia, wszystko zgodnie z przewidzianym dla każdej czynności czasem. Nic wolniej, nic szybciej.
Pierwszy rejs kadeta Maciejewicza, to pływanie między portami Zatoki Fińskiej. Podróż zagraniczna była organizowana z reguły w czasie drugiego pobytu uczniów na praktyce. Z racji trwających wtedy manewrów, zamieniono „Ryndę” w „statek nieprzyjacielski”. Przemykali więc między wysepkami, kryli się za szkierami, uciekając przed ścigającymi ich eskadrami. Intensywnie eksploatowana siłownia nie wytrzymała nieustannych zmian obrotów. Uszkodzeniu uległa m.in. maszyna parowa.
– Był tam bardzo ciekawy silnik, jakbyśmy dziś powiedzieli – „leżący”. Tłoki poruszały się w pozycji horyzontalnej. Cylindry umieszczone były po bokach. I właśnie jeden z nich się zepsuł. Pożeglowaliśmy więc na pomocniczych żaglach do Lipawy. Tam maszynę rozebrano, zabito drewnianymi kołkami jakieś dwa otwory w cylindrach, całość skręcono i motorek zapyrkotał. Okrętem wstrząsały jednak drgawki. Postanowiono więc, że do Kronsztadu wrócimy pod żaglami. Miałem przydział do bezanmasztu. Stałem tam razem z kolegami i nie wiedzieliśmy zupełnie, co robić. Jakoś nie było wcześniej czasu, by zapoznać nas z obsługą żagli. Każdy więc z instruktorów stał przy nas i podpowiadał, co robić.
Rejsy kandydackie zawsze kończyły się regatami wioślarskimi ekip ze wszystkich jednostek szkolnych. Maciejewicz uwielbiał wręcz ten sport. Po latach, podczas każdego postoju polskich statków szkolnych, polecał opuszczanie szalup i z błyskiem w oku patrzył, jak jego podopieczni doskonalili się w trudnej sztuce wiosłowania.
Wrześniowe słotne dni przydały stołecznemu miastu pastelowych barw. Wyludniły się bulwary i skwery. Zmoczone deszczem pomniki i brukowane ulice odbijały światło przenikające przez szarosiną powałę gęstych chmur. W odświeżonych mundurach, z biletami oraz rozkazami wyjazdu, słuchacze rozchodzili się na petersburskie dworce. Otrzymali dwutygodniowe urlopy, które były jedyną w roku okazją do odwiedzenia rodzin.
Morski Korpus, gmach Admiralicji, Pałac Zimowy – wszystkie te gmachy tworzyły centrum Piotrogrodu. Tu nawet na chwilę nie słabło życie, gwar i te sznury powozów. Dzień i noc…
We wrześniu, na podolskich równinach, niepodzielnie panowało jeszcze lato. Roziskrzone nocą niebo porywało snopy iskier wyrzucanych przez komin ciężko pracującego parowozu. Zapach przekwitających traw docierał do wagonów.
Widok syna w marynarskim mundurze zapewne wzruszył matkę i nakazał jej pogodzić się z decyzją jej najmłodszego dziecka.
– Nawet nie będę wiedziała, gdzie….
Ciężkie łzy opadły na skrzyżowane, zaciśnięte dłonie. W świadomości ludzi lądu śmierć w kurzu bitewnych pól była zrozumiałym końcem ludzkiego losu. Śmierć na morzu, najczęściej bezimienna, bez nagrobka – uchodziła za coś sprzecznego z ludzką i… boską naturą..
Na pierwszy spacer ulicami Połtawy wybrał się Maciejewicz w okolice Placu Publicznego. Tam, gdzie wzniesiono pomnik ku czci Piotra I. Ten widok władcy i twórcy morskiej potęgi Rosji nie opuszczał młodego Polaka. Nawet w czasie krótkich urlopowych dni. Zresztą, z wzajemnością. Maciejewicz zawsze podziwiał Piotra I, interesował się jego dokonaniami także później, już w Polsce.
Po powrocie z wakacji, z niecierpliwością oczekiwał na pierwszy poranny dźwięk trąbki. Sześć, siedem setek chłopców biegło wówczas do umywalni. Każdy z ręcznikiem i parą świeżych białych skarpetek. Na poranną toaletę mieli pół godziny. O 6.30 rozpoczynał się apel. Później śpiewano „Ojcze nasz” i „Zbaw nas, Boże”. Kolejne trzydzieści minut przeznaczano na ćwiczenia gimnastyczne, z których wszyscy szli wprost do jadalni, na skromne śniadanie. Spożywano je bardzo szybko. O 8.00 rozpoczynały się zajęcia. Rytm i porządek dnia odmierzany był kolejnymi sygnałami trębacza.
Oznajmiał on zakończenie przedpołudniowych wykładów, obiad, powrót do zajęć, czas wolny i ciszę nocną.
– Co mnie najbardziej zaskoczyło w korpusie? Otóż wiele słyszałem o stosunkach panujących między kolegami studiującymi na niższych i wyższych kursach, w innych uczelniach wojskowych. Dystans, brak więzi koleżeńskich, braterstwa, poczucia wspólnoty. W Morskim Korpusie było inaczej. Tam zawsze odczuwaliśmy pomoc ze strony starszych uczniów. Nigdy nie odmawiali wsparcia radą, nie tworzyli zamkniętych koteryjek. Ja myślę, że punktem honoru całej braci było odróżnianie się w tym właśnie względzie choćby od artylerzystów. A że starsi nam imponowali, to zupełnie normalna rzecz.
Najważniejszym dniem w życiu szkoły był 6 listopada – święto Morskiego Korpusu połączone z największym balem Petersburga. Uczelnia dysponowała salą, której rozmiary i wystrój nie miały sobie równych. Nawet Pałac Zimowy ustępował pod tym względem auli przy Newskim Prospekcie. Na środku sali znajdował się około pięciometrowej wysokości pomnik Piotra I. Wielką atrakcję dla gości stanowił także gigantycznych rozmiarów model brygu. Można było nawet wejść na jego pokład oraz do międzypokładu. Setki osób, przedstawicieli śmietanki towarzyskiej Petersburga, arystokracji i drobnej szlachty, ubiegało się o zdobycie zaproszeń na bal. Jednym ze sposobów było pozyskanie sympatii kadetów, którzy, w zależności od kursu i uzyskiwanych lokat, otrzymywali do własnej dyspozycji po jednym lub kilka zaproszeń.
– Ojciec najchętniej wspominał właśnie te bale z lat szkolnych – mówi Olgierd Maciejewicz. – Potrafił z wielką dokładnością odtwarzać szczegóły związane nie tylko z wystrojem, ale także podawanymi potrawami. Mówił, że w mieście przez wiele dni relacjonowano przebieg zabawy. Wśród gości bywali także członkowie carskiej rodziny.
– A tu – Konstanty Maciejewicz junior [6] otworzył stronę w rodzinnym albumie – są zdjęcia z balów organizowanych w naszej pierwszej szkole morskiej w Tczewie. Pamiętam, jak ojciec niejednokrotnie wspominał, razem z kpt. Mamertem Stankiewiczem,[7] tamte petersburskie zabawy. Starali się nawet ich tradycję zachować, poprzez sugerowanie uczniom podobnego przystrajania sali, budowania witraży o motywach morskich.
Maciejewicz nie miał trudności w nauce. Technika okrętowa, a także zajęcia z przedmiotów wiążących się z matematyką czy fizyką sprawiały mu przyjemność. Gorzej było z językami. W korpusie obowiązywały lektoraty z rosyjskiego, niemieckiego i angielskiego. Oceny z tych przedmiotów nie decydowały jednak o promocji.
W pierwszych dniach czerwca 1908 r., rozpoczęła się dla kadeta Maciejewicza druga kampania morska. Była ona podzielona na dwie części. Najpierw słuchacze korpusu odbywali dwumiesięczną służbę na jednym z krążowników, a później, w celu doskonalenia umiejętności nawigacyjnych, mustrowali na jednostki żaglowe. Maciejewicza skierowano na „Rossiję”,[8] krążownik wybudowany w 1896 r., wyposażony i uzbrojony zgodnie z ówczesnymi wymogami rosyjskiej doktryny morskiej. Był prawie dwa razy dłuższy od „Ryndy”, na której Maciejewicz pływał rok wcześniej. Podstawę uzbrojenia stanowiły cztery działa kalibru 203 mm. Krążownik dysponował również pięcioma wyrzutniami torpedowymi. Kadeci cieszyli się jednak głównie z tego, że miało ich ominąć wyczerpujące cegiełkowanie pokładu. Nie widzieli, że ćwiczenia szalupowe, jakie organizowano tam codziennie, wymagały więcej wysiłku niż prace pokładowe.
Po wyjściu z portu, okręty kierowały się w stronę tzw. Bałtyckiego Portu (Paldiski) – letniej bazy ćwiczeń morskich słuchaczy korpusu, niewielkiej osady – miasteczka
Marynarze zawsze opowiadali historię swoich okrętów. Zawsze była ona pelna dramatycznych momentó, ale też zawsze mówili o swoich okrętach niezwykle przyjaźnie…
położonego około 30 km na zachód od Rewla.[9] Znajdowała się tam szkoła przygotowująca kadry dla żeglugi śródlądowej. Gmach zamieniano latem na lądową bazę zespołu okrętów szkolnych. Kadeci, obok realizowania zadań przewidzianych programem nauczania, wykonywali tam prace… rolne, uprawiali duży ogród warzywny, wzbogacając tym samym swoje menu.
Pod koniec lipca „Rossija” wyszła w morze. Jej celem była Kopenhaga. Okręt zatrzymał się w niewielkiej zatoce Koge, skąd uczniowie łodziami dostali się na ląd i pociągiem pojechali na wycieczkę do Kopenhagi.
W pierwszych dniach sierpnia 1908 r., Maciejewicz został wysłany wraz z grupą najlepszych kadetów na pokład fregaty „Wiernyj”,[10] pięknego, trójmasztowego rejowca. Po klęsce w wojnie z Japonią i reorganizacji szkolenia praktycznego kadetów, powrócono do tradycji uczenia przyszłych oficerów sztuki nawigacji na żaglowcach. Był to pierwszy kontakt Maciejewicza z typem statku, który w jego późniejszym życiu odegrał najistotniejszą rolę. Wówczas jednak fascynowały go, jak chyba każdego młodego człowieka, osiągnięcia techniki, nowoczesność, urządzenia mechaniczne i z równym zapałem jak sztukę nawigacji poznawał systemy napędowe okrętów. Po latach zastanawiał się nawet i szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie skierował kroków do morskiej uczelni technicznej. Przecież w odległym od Petersburga o około 25 kilometrów Kronsztadzie, znajdowała się szkoła inżynierów morskich, kształcąca mechaników okrętowych.
Kadeci, odbywający służbę na jednostkach żaglowych, rozpoczynali dzień gimnastyką polegającą na wyścigach przez saling. Było to ćwiczenie popularne we wszystkich chyba ówczesnych flotach. Po śniadaniu doprowadzano okręt do czystości – myto pokład, czyszczono mosiądze i klarowano takielunek. Codziennie dwukrotnie podnoszono i opuszczano bramstengi i bramreje. Czynność ta zabierała wyszkolonym kadetom nie więcej jak trzy minuty. Kolejnym punktem dnia były wprawki w żeglowaniu szalupami wyposażonymi w żagle. Doskonalono również umiejętności w obsłudze artylerii. Żaglowce, także „Wiernyj” wyposażone były w kilka dział małego kalibru.
Po kilkunastu dniach okręty udawały się w okolice Kotki na zgrupowanie floty szkolnej. Tam ćwiczono tworzenie szyków bojowych i atakowanie jednostek nieprzyjacielskich.
Najbardziej żałowaliśmy, że jadąc na urlop w rodzinne strony nie mogliśmy zabrać wizerunków naszych okrętów. Trzeba było więc o nich opowiadać, opowiadać, opowiadać…
We wrześniu – sezon szkolnego pływania znów kończyły regaty szalupowe. Po wyokrętowaniu gardemarini[11] otrzymywali dwutygodniowy urlop i wyjeżdżali w rodzinne strony. W pociągach wszystkich relacji niepodzielnie panowała wtedy młodzież. Rozśpiewani, pogodni, nierzadko zaopatrzeni w butelkę mocniejszego trunku. Mundury kadetów Morskiego Korpusu lśniły złoceniami pagonów oraz umieszczonymi na nich kotwicami. Właśnie te oznaki wzbudzały największe zainteresowanie połtawskich kolegów Maciejewicza.
– Ja reagowałem podobnie przed laty, kiedy widywałem studentów z Petersburga. Szyk marynarskiego munduru wzbudzał powszechny podziw. Myślę, że spodobał się on także mojej matce, choć nigdy chyba głośno się do tego nie przyznała.
Spacerując po Połtawie, Maciejewicz dostrzegał coraz wyraźniej jej prowincjonalny charakter. Nad Newą też było wiele targów i rynków, handlowano produktami rolnymi, rybami, owocami. Ale tamtej rzeczywistości towarzyszyła inna atmosfera – wielkomiejska, portowa, zamorska. Z przyjemnością więc wrócił do szkoły. Zanim jednak zameldował swoje przybycie, jak zawsze wybrał się na spacer po Newskim, w okolice gmachu Admiralicji.
Monumentalny gmach Admiralicji stał się jednym z głównych elementów centrum Petersburga. Fasady gmachu i wnętrza posiadają 56 dużych rzeźb, 11 płaskorzeźb oraz 350 ozdób stiukowych. Po obu stronach arkad głównego wejścia, ozdobionego portykiem, ustawiono potężnych rozmiarów nimfy morskie, symbolizujące wodne, ziemskie i niebieskie oblicze bogini Hekate. Płaskorzeźba nad arkadami symbolizuje narodziny floty rosyjskiej. Uzupełniają ją alegoryczne wyobrażenia sławy. Piękną kolumnadę wieży, zwieńczoną pozłacaną iglicą, zdobią osiemdziesiąt dwie rzeźby wyobrażające w kilku wariantach pory roku, główne kierunki wiatru oraz mitologiczne boginie astronomii i budownictwa okrętowego. Gmach Admiralicji spajał przestrzeń znajdujących się nad Newą placów. Z tego miejsca rozchodziły się promieniście główne magistrale Petersburga. Wysoka baszta Admiralicji jak gdyby zamykała ten punkt miasta. [12]
Pochodzenie i wysokie oceny w nauce. To – obok uśmiechu szczęścia gwarancja, że kiedyś, po latach spędzonych na morzu, stąpać będziemy po schodach gmachu Admiralicji, by stamtąd zarządzać flotą… Przecież to chyba normalne marzenia?
I zaczęły się dni i tygodnie nauki według ustalonego porządku. Tradycyjny bal, sobotnie „rachunki sumienia”, czyli cotygodniowe oceny postępów w nauce, święto szkoły, nominacje, kolejne odznaki mundurowe, pałasze dla słuchaczy starszych kursów, złocenia. Po majowych egzaminach 1910 r., rozpoczynało się pełne niecierpliwości oczekiwanie na decyzję o przydziale na czas letniej praktyki morskiej. Maciejewicz i jego koledzy zostali na pierwszą część letniej kampanii skierowani na wyspę, którą uczniowie nazywali: Sachalin. Wśród ubogich skrawków ziemi porośniętej jeszcze skromniejszą zielenią, ustawiono szereg namiotów. Chłopcy doskonalili się tam w ćwiczeniach z brania namiarów. Podzieleni na kilkuosobowe grupy, zajmowali się stosowaniem sekstantów ze sztucznym horyzontem, służących do precyzyjnego określania kąta położenia słońca i innych ciał niebieskich; prowadzono tam także zajęcia kartograficzne a nawet prace hydrograficzne.
Niedziela. Jakże oczekiwano na ten dzień. Można było otrzymać zezwolenie na wyprawę szalupą ku pobliskim wysepkom, wylegiwać się na słońcu, marzyć – spędzać czas beztrosko. Wówczas nadrabiali zaległości w korespondencji, mogli poczytać książki nie wchodzące w zakres lektury obowiązkowej, grać w piłkę, który to sport był niezwykle popularny wśród uczniowskiej braci.
Po kolejnym urlopie wrócili do zabarwionego jesienią Petersburga.
– Był to dla mnie najprzyjemniejszy i najłatwiejszy rok. Odbywaliśmy zajęcia w specjalistycznych pracowniach: fizycznej, radionawigacyjnej, teorii artylerii. Zapoznawano nas także z działaniem i obsługą radiostacji. Jako, że byliśmy najstarszymi pośród kadetów, opiekunowie oszczędzali nas w czasie codziennej musztry. Podoficerowie prowadzący te zajęcia, odnosili się do nas z niejakim szacunkiem.
Egzaminy końcowe trwały… 40 dni. Codziennie – inny przedmiot. Atmosferę podenerwowania rozładowywały przygotowania do tzw. pogrzebu Sir Nauticala Almanaca.
– To uczniowska zabawa. Polega na tym, że w pierwszym dniu końcowych egzaminów, na drzwiach sal wykładowych pojawiały się informacje o takiej mniej więcej treści: „Zawiadamiamy, że dziś zachorował Sir Nautical Almanac. Znajduje się on pod troskliwą opieką lekarzy”. „Nautical Almanac” – to angielski rocznik astronomiczny, którym posługiwaliśmy się w czasie zajęć z astronawigacji. (…) Co kilka dni, w miarę postępu sesji egzaminacyjnej, publikowane były coraz to nowe komunikaty. Każdy donosił o systematycznie pogarszającej się kondycji Sir Nauticala. Wreszcie w ostatnim, czterdziestym dniu egzaminów, porozwieszano klepsydry – Sir Nautical zmarł. My, uczniowie najstarszego rocznika, doskonale wiedzieliśmy, o co chodzi. Zostaliśmy wtajemniczeni przez poprzedników. A chodziło o to, że po ostatnich egzaminach, wieczorem, w największej konspiracji, należało przeprowadzić ceremonię pogrzebu-rewii, by tym samym dać upust radości z faktu ukończenia nauki w korpusie. Przez wiele lat wykładowcy nie zorientowali się o co właściwie chodzi? A może, jak wszyscy marynarze, i oni byli przesądni, i nie mieli odwagi walczyć z obrzędami uświęconymi wieloletnią tradycją? Nie wiem. W czasie ceremonii pogrzebowej absolwenci przekazywali następcom tajemną złotą księgę korpusu. Była to prowadzona przez uczniów od dziesiątków lat kronika, w której odnotowywano ważniejsze daty z życia uczelni oraz umieszczano wiersze o treści antypaństwowej, kuplety, scenariusze „uroczystości pogrzebowych”. Zanim tego dnia zebraliśmy się w specjalnie przygotowanej sali, wyposażonej w katafalk, trumnę i świece, zaobserwowaliśmy dziwne zachowanie jednego z wychowawców. Domyślaliśmy się, że chce on nam przeszkodzić w odbyciu nocnej imprezy, kończącej się zawsze solidnym pijaństwem. Zamknęliśmy go więc w pokoju i odcięliśmy druty telefoniczne. Nie domyślaliśmy się jednak, że o pogrzebie wiedział także jeden z popów. Poinformował on przełożonych, a ci interweniowali w dyrekcji Morskiego Korpusu, protestując przeciwko bezbożnym obrządkom, profanacji i Bóg wie, jeszcze czemu. Ale nadeszła noc. W trumnie leżała kukła odziana w mundur kadeta. Wokół zebrali się już chłopcy, którzy mieli odśpiewać, niczym popi i diakoni, sprośne i niecenzuralne kuplety. Ponieważ obawialiśmy się dekonspiracji, uroczystość została skrócona. Przekazano złotą księgę (jeśli pamiętam, to jednym z ostatnich jej opiekunów był nasz Adam Mohuczy [13]). Kierownictwo szkoły dowiedziało się jednak o naszym nocnym misterium. Czternastu kadetów, najbardziej zaangażowanych w przygotowanie pogrzebu, nie otrzymało świadectw promocyjnych. Musieli ponownie przystąpić do egzaminów, ale nie wcześniej niż za rok.
Maciejewicz złożył egzaminy teoretyczne 20 maja 1911 r.,
Po kilku dniach był już na pokładzie jednego z kutrów torpedowych, na których ostatnio odbywał ćwiczenia. Tam złożył egzaminy z praktyki morskiej i uzyskał stopień gardemarina okrętowego. Na ostatnią zbiórkę przybył dyrektor korpusu. Odczytano wyniki i oceny końcowe. W szkołach tego typu rzeczą ważną była tzw. lokata końcowa. By ją określić, należało uśrednić uzyskiwane przez słuchacza oceny. Kto ukończył szkołę z najwyższą lokatą, miał możliwość wyboru floty, w której chciałby służyć. Największym zainteresowaniem cieszyła się, wówczas chyba najnowocześniejsza i najsilniejsza, Flota Bałtycka. Inni byli kierowani na Morze Czarne lub Daleki Wschód. Gardemarin nie mógł samodzielnie prowadzić nawigacji. Miał jednak dość innych zajęć, asystując oficerom na mostku. Program rosyjskiego szkolnictwa morskiego przewidywał, że absolwenci, noszący już mundury oficerskie, także złocone pałasze i czapki (w dni powszednie obowiązani byli nosić sztylety) winni odbyć kilkumiesięczny rejs na okręcie liniowym, by doskonalić swe umiejętności praktyczne. Uzyskiwane podczas takiego pływania oceny decydowały o przyznaniu im pierwszego stopnia oficerskiego – miczmana.
Maciejewicz, jak pisze o tym w życiorysie, już w czerwcu 1911 r., został ponownie zaokrętowany na krążowniku „Riurik”. Był to ciągle jeden z najnowocześniejszych okrętów liniowych Floty Bałtyckiej. Ten przydział świadczy więc o wysokiej lokacie, z jaką Polak ukończył Morski Korpus.