Rozdział pierwszy

Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane

01 Rozdział pierwszy

Nawet nie zauważył nazwy stacyjki. Poprzez brudne szyby wagonu wypełnionego zapachem słoniny, cebuli i machorkowym dymem patrzył na przemieszczające się we wszystkich kierunkach tobołki, walizy, wielkie skrzynie. Spod sterty bagaży wyglądały czerwone i spocone twarze, z nadzieją, że zdołają chwycić choć odrobinę świeżego powietrza. Masy ludzi podbiegały do nadjeżdżających wagonów i po chwili odchodziły potulnie lub odpychane były przez kolejną grupę wygnańców. Wszystkie miejsca na dachach zajęte.

Przenikliwy świst parowozu i tumany białej pary przesłoniły zawiedzione i wygłodniałe twarze. Tym pociągiem nikt więcej już nie odjedzie. Kiedy przybędzie następny? Ile dni przyjdzie czekać na złudną nadzieję, że uda im się wtopić w tę szarą masę ludzi bezdomnych, niepewnych swego losu i ruszyć na poszukiwanie spokojniejszych dni?

Maciejewicz kurczowo ściskał niewielką walizeczkę. Parę listów, trochę cukru i kilka konserw. Był tam także ręcznik. Prawdziwy. A w nim znajdował się skarb największy. Jedwabna chusta z białymi frędzlami. Prezent dla Olgi.[1]

Obrazy umykające za oknami pociągu mieszały się z utrwalonymi w pamięci chwilami całego życia. Wpatrywał się w odbicie swojej twarzy w szybie. Co dalej? Jak potoczy się życie, które odmienił jeden rozkaz? Kurczowo ścisnął rękę, tę samą, która przed kilkunastoma dniami przekręciła dźwignię aparatu wyzwalającego eksplozję ładunku wybuchowego. Najpierw doszedł go potężny huk, potem słup wody strzelił w niebo, a na końcu usłyszał symfonię dźwięcznych, metalicznych odgłosów kawałków rozerwanego poszycia okrętu, padających na nabrzeże i w wodę kanału portowego. Po chwili odłamki lodu wypełniły wyrwę spowodowaną eksplozją. I zapadła cisza… Jak wtedy, gdy uświadomił sobie, że okręt osiadł na dnie. Ten dźwięk, to jakby odgłos łzy uronionej przez świat, w żalu po utracie marynarzy… Wtedy, gdy minie się linię życia, wraca się do jego początku.

– Moja pierwsza w życiu podróż… Był zmierzch. Opatulonego w szale, matka wzięła mnie na ręce i poszła do bałaguły. Miał on pokraczny i wielki, jak pamiętam, faeton pocztowy, utrzymujący komunikację między pomniejszymi miejscowościami. Żyd zgodził się nas zabrać. Opuszczaliśmy więc Niemirów. Rano obudziłem się już w wagonie kolejowym. Nie potrafiłem wówczas docenić faktu ani łaski, jaką rząd carski wyświadczył mojemu ojcu, a także mnie i starszemu bratu. Oto na nowe miejsce naszego zamieszkania, do Połtawy, gdzie ojciec otrzymał służbowe skierowanie, jechaliśmy wagonem klasy drugiej, choć legitymowaliśmy się biletami klasy trzeciej. Zresztą, cóż znaczy ten fakt wobec precedensowej wręcz sytuacji, że ojciec mój, jako Polak, został awansowany do rangi pułkownika armii carskiej, w której od lat zajmował stanowiska dowódcze![2]

Bug pod Niemirowem

To było moje morze… leniwie toczące się wody Bugu w okolicy Niemirowa… [3]

Pierwsze utrwalone w świadomości zdarzenia. Fragmentaryczne, dotyczą najczęściej wrażeń ogólnych lub szczegółów. W przypadku, gdy brak jakichkolwiek dokumentów, stanowią jakże cenny materiał faktograficzny. Urastają do rangi dokumentu.

Rosja, wiosna 1918 roku. Obalenie dotychczasowego porządku społecznego zrodziło w jednych nastroje przygnębienia, w innych wyzwalało nadzieję na lepsze, szczęśliwsze życie. Konstanty Maciejewicz był jednym z tych, który stracił właściwie wszystko. Teraz jako „zdemobilizowany marynarz Floty Bałtyckiej” jechał do Połtawy, gdzie spodziewał się zastać w zdrowiu najbliższą rodzinę, żonę Olgę i pierworodnego syna, również Konstantego. Od wielu tygodni nie miał od nich żadnej wiadomości. Informacje przekazywane przez znajomych nawzajem się wykluczały. Miał świadomość, że ujawnienie, iż jest oficerem carskiej floty, w niczym nie mogło pomóc, wręcz zagrażało życiu całej rodziny.

Jechał więc do Połtawy. W pociągu pasażerowie rozmawiali półgłosem. Nikt nie siedział wygodnie. Należało się tak usadowić, by w razie potrzeby móc szybko wyskoczyć i biec. Biec jak najdalej od śmierci. Grasujące w pobliżu szlaków kolejowych bandy napadały na pociągi i rabowały żywność oraz dobytek podróżnych. Nierzadko pociągi zatrzymywano i przez zatłoczone wnętrza wagonów przeciskali się ludzie zbrojni, legitymujący pasażerów. Raz byli to czerwoni, innym razem petlurowcy lub denikinowcy. Zawsze – władza.

Zapadający zmierzch wyzwalał wspomnienia. Maciejewicz patrzył na łany zbóż, sady i ogrody. Tęsknił do nich będąc w Petersburgu, w tamtejszym Morskim Korpusie; uciekał myślą do zapamiętanych obrazów w czasie wielogodzinnych bojowych wacht na pokładzie „Riurika”[4], usypiał z ich wizją podczas chwil wolnych od służby na okrętach podwodnych. Kiedyś powiedział, że jego anioł stróż często wymykał się spod kontroli i wędrował na podolskie bezdroża. Tam, gdzie:

„wsie i miasteczka giną w kotlinach, białe domki w zieleni sadów. Stąd podróżny ma ciągłe niespodzianki; widzi przed sobą rozległe pole, gdzieś w dali siniejącą smugę lasu, wieżyczkę jakiejś cerkwi, oblicza przestrzeń i czas, kiedy tam dojedzie, gdy nagle pod stopami jego otwiera się nowy krajobraz: wieś ze stawem lub rzeczką, dalej droga, wijąca się po stokach wzgórza, spadziste pola, bujnym zbożem pokryte.

riurik

Ten okręt nauczył mnie marynarskiej dumy i pokory. Wszystko, co wiem o marynarskim zawodzie,  związane jest z „Riurikiem”[5]

Mija się to wszystko, przebywa długą i uciążliwą drogę po urwiskach ku górze i znów widać w dali tę samą smugę lasu i cerkiewkę, tylko nieco wyraźniejszą. Już prosto, dojedziemy tam za jakieś dwie godziny na pewno. Ale, o dziwo! Ziemia się rozwarła! Znów pod stopami bieleją domki w sadach, błyszczy jakiś strumień, na samym dnie kotliny, po której trzeba się wić tam i z powrotem ostrożnie, to się wspinać pod górę, to zjeżdżać na dół, okrążać całą wieś i wreszcie wydostać się na gładki szlak. I znowu w dali ta sama smuga lasu i cerkiewka, lecz już rozebrana z mgły sinawej”.[6]

Pociąg wlókł się niemiłosiernie wolno. Podobno w sąsiednim wagonie urodziły się bliźniaki. Dwóch chłopaków. Ludzie podawali sobie z rąk do rąk menażki, kubki, gliniane kwarty wypełnione wodą. Nikt nie baczył, że pozbywał się resztek drogocennego płynu. Nikt nie zastanawiał się także, że być może przez kilkadziesiąt kolejnych godzin nie będzie okazji do uzupełnienia zapasu. Maciejewicz uświadomił sobie w tym pociągu, że nie pamięta dziecięcego gwaru wypełniającego dom rodzinny. Był najmłodszym z rodzeństwa. Na inne dzieci zawsze musiał patrzeć z dołu. Z kolei próbował wyobrazić sobie, jak płacze jego syn. Wyszukiwał w pamięci wszelkie zasłyszane kwilenia. Wydawało mu się jednak, że każde z nich brzmi jakoś nienaturalnie. A jeśli już ledwie posłyszany dźwięk przybierał cechy realności, zagłuszały go koła wagonu uderzające beznamiętnie o złącza szyn. Pociąg jechał bardzo wolno.

Być może tak właśnie myślał i tak przeżywał swój powrót do Połtawy Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz. W tej projekcji z wyobraźni, zaledwie kilka zdań jest bezsprzecznie prawdziwych. Szansę na inne zniweczył czas, przemijalność ludzkiej pamięci i kruchość dokumentów.

Odpowiedzi na pytania o czas i cel pobytu, zajęcia, miejsca zamieszkania, kierowane do miast oraz instytucji, w których pracował kapitan Maciejewicz, do archiwów i muzeów, z reguły rozpoczynały się tak jak ta:
„Z przykrością informujemy, że w muzeum mirgorodzkim i połtawskim, w archiwum okręgowym i rejonowym, nie znaleziono dokumentów potwierdzających pobyt w tych okolicach kapitana żeglugi wielkiej Konstantego Matyjewicza-Maciejewicza (…)”.

Inne listy zawierały odpowiedzi ogólne:

„(…) informujemy, że w zasobach biblioteki naukowej Państwowego Archiwum Okręgu Połtawskiego znajduje się wiadomość o tym, że Matyjewicz-Maciejewicz Konstanty Ludwikowicz ukończył w 1907 r., Połtawski Piotrowski Korpus Kadetów i został skierowany na dalszą naukę do Petersburga, do Morskiego Korpusu.

Jego ojciec, Matyjewicz-Maciejewicz Ludwik Ludwikowicz, podpułkownik, dowodził w 1900 r., I Batalionem 36 Orłowskiego Pułku Piechoty i mieszkał w Połtawie przy ulicy Nowokuźnieckiej. Innych materiałów, niestety…”.[7]

Podstawowym źródłem informacji pozostaje więc tradycja rodzinna oraz, jakże nieliczne, zapiski Konstantego Maciejewicza, a także – prawdziwy skarb – wielogodzinna opowieść kapitana utrwalona na taśmie magnetofonowej. Uzupełnia ją podobna relacja żony kapitana, pani Olgi Maciejewiczowej. Wiele faktów przechowali w pamięci synowie oraz córka kapitana. Niektóre z nich, najczęściej w formie anegdotycznej, pochodzą od przyjaciół i znajomych.

„Kiedy przyszedłem na świat, byłem szóstym dzieckiem, ale z całego rodzeństwa przeżyło nas tylko czworo (Roman, Helena, Henryk, Konstanty – przyp. M. K.). Dwoje zmarło”. [8]

Konstanty, najmłodszy syn Ludwika Matyjewicza-Maciejewicza, urodził się 11 listopada 1890 r., Rodzina Maciejewiczów mieszkała wówczas w Niemirowie. Było to niewielkie miasteczko w powiecie brasławskim, należącym do guberni podolskiej. Malowniczo położone nad rzeką Zamczyk, górowało nad jeziorem powstałym w kotlince rozlewiska rzeki.

U schyłku XIX stulecia, w rejestrze miejskim figurowały 843 domy. Znaczną część mieszkańców, których liczbę szacowano na ponad 5400 dusz, stanowili Żydzi. W Niemirowie istniało jednak filologiczne gimnazjum męskie dla pięciuset uczniów, szkoła ewangelicka, progimnazjum żeńskie i pensja dla panien. Życie obywatelskie koncentrowało się na podolskim przedmieściu, gdzie zlokalizowano urząd policyjny, zarząd gminy, pocztę i stację poczty konnej. Na Sztylówce mieścił się budynek Sądu Pokoju i apteka. Mieszkańcy pracowali w gorzelni parowej, browarze lub fabryce tytoniu, poza tym w cegielni, fabryce świec łojowych i czterech młynach. Życie toczyło się tam sennie, a jego rytm wyznaczała przyroda. Dwa razy w roku organizowano wielkie jarmarki. Zjeżdżała się wówczas do Niemirowa okoliczna ludność, by sprzedawać towary, bawić się i weselić.

Na początku XIX wieku odkryto tutaj źródła siarczane i złoża borowiny. W oparciu o nie powstało uzdrowisko. Słynne Łazienki Niemirowskie przyciągały licznych kuracjuszy już od 1815 roku. Najokazalszą budowlą w mieście był pałac[9] hrabiny Szczerbatowej. Niemirów bowiem stanowił jej serwitut majątkowy. Prawie wszystkie domy należały do

hrabiny. Obok pałacu, w cieniu przyzamkowego ogrodu, stał dom rodziny Orłowskich. Jego właściciel był nauczycielem matematyki w miejscowym gimnazjum. Starszą córkę po ukończeniu sześcioletniego progimnazjum skierowano na kontynuowanie nauki do Kijowa. Młodsza, Maria, pozostała z rodzicami. Profesorska pensja wystarczała tylko na opłacenie nauki w miejscowej szkole.

niemirow

 

Napis na podkładzie: Niemirów Gub. Podolska. Wyrugowawszy Olgerd W.X.L. Tatarów oddał Podole r., 1331. Synowcom Korjatowiczom. Niejakiś Niemira wynagrodzony ziemią za długi orężem – Wybudował … [nieczytelne] 1688. – Kozacy pod Chmielnickim r., 1648 wielką rzeź sprawili – Własność Jeremiasza Wiśniowieckiego, a następnie familij Szczęsnego Hr Potockiego. 1871 [?]. Rys. ołówkiem podmalowany akwarelą. 19,4 x 28,3 cm.

Niedaleko od Niemirowa, w Żmerynce, mieściły się koszary. Obie miejscowości wzajemnie się uzupełniały. W Żmerynce była bowiem węzłowa stacja kolejowa. Stąd odjeżdżały pociągi do Kijowa, Odessy, Wołoczysk. Oficerowie 12 Pułku Strzeleckiego często odwiedzali znajomych w Niemirowie. Status kulturalny Niemirowa był bowiem znacznie wyższy. Skutkiem tych wypraw były częste i huczne wesela niemirowskich panien z oficerami.

Dla Ludwika Matyjewicza-Maciejewicza dotychczasowa jego kariera wojskowa była najlepszą rekomendacją. Jako Polak awansował i obejmował coraz to bardziej odpowiedzialne stanowiska w pułku. Rodzinie Orłowskich imponowało także to, że Ludwik, ceniony przez wojskowe władze carskie, nigdy nie zapominał o swoim polskim rodowodzie. Po powstaniu styczniowym jego matka wyemigrowała na kilka lat do Francji. Zabrała ze sobą pięciu synów. Niestety, nie dysponowała tam wystarczającymi funduszami, by zapewnić chłopcom należyte wykształcenie. Jako szlachcianka miała prawo oddać synów do Korpusu Kadetów w Rosji, gdzie koszty utrzymania i nauki pokrywane były ze środków państwowych. Trzech chłopców przyjęto. Pozostałych, z racji młodego wieku, skierowano do szkół cywilnych. Najzdolniejszy z rodzeństwa, Ludwik, został oficerem wojsk lądowych. Prawdopodobnie – jako pierwszy z rodzeństwa ożenił się. Jego wybranką była Maria Orłowska. Młodzi zamieszkali w przestronnym domu państwa Orłowskich. W 1890 r., Ludwik otrzymał awans na podpułkownika. Cieszył się nieposzlakowaną opinią jako żołnierz oraz głowa rodziny. O przyszłość swojej rodziny był spokojny. Uposażenie, jakie otrzymywał, wystarczało na dostatnie życie.

W 1893 r., Ludwik Matyjewicz-Maciejewicz awansował na pułkownika. Z awansem wiązało się nowe stanowisko – objął dowództwo I Batalionu 36 Orłowskiego Pułku Piechoty, stacjonującego w Połtawie. Zapewne wiedział, że ziemie te niegdyś należały do Polski. W wieku XVII Połtawa weszła w skład zadnieprzańskich dóbr księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. Później, po 1648 r., było to miasto pułkowe Kozaków. W 1667 stało się integralną częścią Rosji. To właśnie tu Piotr I rozgromił – w 1709 r., wojska Karola XII. W ten sposób załamała się potęga Szwecji, a Rosja uzyskała status mocarstwa. Wdzięczni połtawianie wystawili zwycięskiemu carowi wielki pomnik-obelisk. Obchody setnej rocznicy zwycięstwa, połączone z odsłonięciem obelisku, stały się również okazją do „zaprezentowania” efektów kilkudziesięcioletniej przebudowy miasta Jego cechą charakterystyczną było to, że od głównego placu odchodziło osiem prosto biegnących ulic. Ów wielki plac zabudowano potężnymi gmachami w stylu rosyjskiego klasycyzmu. Dumni byli z tego przedsięwzięcia połtawscy kupcy. Oni nadawali ton życiu miasta. Często spacerowali szerokimi bulwarami wzdłuż przepływającej przez miasto rzeki Połtawki. Podróżny, przybywający tutaj, mógł sycić wzrok widokiem wież dziewiętnastu cerkwi. W mieście działało seminarium duchowne, słynne piotrowskie gimnazjum wojskowe oraz dwa teatry. W roku 1881 Połtawa liczyła 41.035 mieszkańców.

Maciejewiczowie zamieszkali w niewielkim, ale wygodnym domu. Wkrótce ich pierworodny syn, Roman, wyjechał do Petersburga. Do Połtawy przyjeżdżał na urlopy i wówczas był chlubą rodziców oraz rodzeństwa. Studiował w Michajłowskiej Szkole Artyleryjskiej, którą ukończył w 1903 roku. Ludwik Matyjewicz-Maciejewicz także myślał o wojskowej karierze pozostałych synów. Był przekonany, że skoro jego polskie pochodzenie nie stanowiło przeszkody w awansie, podobnie będzie z synami. Henryk zdradzał jednak zainteresowania inżynierskie. Rodzinny budżet z trudem wytrzymywał koszty, jakie należało ponosić na kształcenie inżyniera górnictwa. Konstanty, który wykazywał zainteresowania konstruktorskie, na próżno prosił rodziców o posłanie go do szkół technicznych. Kiedy miał 9 lat i ukończył klasę przygotowawczą szkoły realnej, został skierowany do Korpusu Kadetów[10]. Szybko pogodził się z wyrokiem losu. Po latach napisał:

„Naturalnie, że jako dziesięcioletniemu chłopcu imponowało mi, iż noszę mundur, że muszę salutować. O polityce w tym wieku nikt przecież nie myśli”.

swiadectwo szlachectwa

Pochodzenie, rodowód, przodkowie? Dokumenty i świadectwa ginęły, wystawiano nowe. Jednak zawsze w mojej rodzinie podkreślano nasze polskie korzenie… [11]

 

W 1904 r., używający wówczas dwuczłonowego nazwiska Ludwik Matyjewicz-Maciejewicz herbu Brohwicz II, do czego uprawniał go dokument świadectwa szlacheckiego nr 1446 z 25 kwietnia 1898 r., [12] został wraz ze swoim pułkiem skierowany na front rosyjsko-japoński. Jego listy, przepełnione słowami otuchy i prośbami o modlitwę, odczytywano po kilka razy. Sytuacja materialna rodziny pogarszała się z każdym dniem. Większość domowych i gospodarskich prac spadła na barki matki. Właśnie wtedy, w najtrudniejszym 1905 r., nadeszła wiadomość, że pułkownik Ludwik Matyjewicz-Maciejewicz poległ na polu chwały. Jednak gdzie i kiedy się to stało, dokładnie nie wiadomo.

Przebieg działań wojennych, wiadomości o klęsce pod Port Artur,[13] pogorszenie się ogólnej sytuacji gospodarczej, a nade wszystko wzrost nastrojów rewolucyjnych w Rosji,  były bacznie obserwowane przez młodego Konstantego. W sporządzonej niegdyś notatce napisał:

„Dorastałem w szkole, gdzie miałem wielu kolegów, z którymi się zżyłem. Byli wśród nas przedstawiciele różnych narodowości. Pamiętam mego serdecznego przyjaciela Datiewa, który był Osetyjczykiem, góralem z Kaukazu. On pierwszy zaraził mnie ideą socjalizmu. Już nie myślałem o carze jako o ojcu, lecz jak o ciemiężycielu. Był to rok 1905. Właśnie wtedy straciłem ojca, a cała Rosja przeżywała pierwszą rewolucję. Nic dziwnego, że i u nas w Korpusie Kadetów było wielu jej zwolenników. Ja nie byłem nigdy zbyt odważny i udzielałem się niewiele w tych kółkach. Ale inni mogli na mnie polegać”.

Nauka nie sprawiała Konstantemu najmniejszych kłopotów. Zaliczano go do najlepszych słuchaczy, a promocję do następnych klas popierano nagrodami lub dodatkowymi urlopami. Tymczasem klęska w wojnie rosyjsko-japońskiej wykazała nie tylko militarną słabość ówczesnej Rosji, ale także stała się okazją do krytyki sposobu przygotowywania kadr oficerskich. W szkołach podniesiono wymagania, a poza tym zwiększono nabór do uczelni typu wojskowego. Maciejewicz nieustannie wierzył, że po ukończeniu Korpusu Kadetów będzie mógł kształcić się dalej, ale już w wymarzonym kierunku. Niestety, nic, a szczególnie sytuacja materialna rodziny, nie mogło wesprzeć tych pragnień.

W 1907 r., kiedy kończył naukę w korpusie, spotkał brata swego przyjaciela. Ten przyjechał właśnie z Petersburga, gdzie był słuchaczem słynnego Morskiego Korpusu. Opowiadał chłopcom o morzu, o życiu marynarzy, wyczarowywał obrazy świata oglądanego z pokładu okrętu wojennego. Poza tym jakże wspaniale prezentował się jego mundur…

– To zachęciło mnie do złożenia podania o przyjęcie na słuchacza Morskiego Korpusu. Tymczasem na przeglądzie lekarskim, który musiał przejść każdy kandydat, okazało się, że mam słabszy od innych wzrok. A to był czynnik prawie dyskwalifikujący. Komisja egzaminacyjna odrzuciła więc moje podanie. To dopiero była rozpacz. Komendant Korpusu Kadetów, który nie krył sympatii, jaką mnie darzył, postanowił mi pomóc. Skreślił kilka zdań na moim nowym podaniu i polecił adiutantowi, by kopertę zaadresował wprost do komendanta Morskiego Korpusu. Powiedział mi, że w swej notatce podkreślił moje dobre wyniki w nauce, szczególnie w zakresie kursu matematyki i fizyki. Dodał, iż języków to ja uczyłem się niezbyt chętnie, ale oceny z pozostałych przedmiotów zawodowych były celujące. Podobno napisał również, że prosi o specjalne potraktowanie mojego podania lub przynajmniej przyjęcie warunkowe. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko. Zostałem poinformowany, że mam natychmiast stawić się w Petersburgu.

Uszczęśliwiony Konstanty pobiegł do matki. Od kilku tygodni nie mogli się porozumieć w jednej sprawie – matka bowiem nie chciała się zgodzić, by jej syn został marynarzem. Twierdziła, że to tak, jakby miała go utracić. W czasie wielogodzinnych rozmów perswadowała, argumentowała, kreśliła wizje niebezpieczeństw, jakie czyhają na marynarzy. W pewnym momencie musiała sobie jednak uświadomić, że nieruchomo wpatrzone przed siebie oczy syna wyrażają coraz większą wolę zrealizowania podjętej decyzji. Przestała więc mówić. Pogodziła się z myślą, że zostanie sama, że jej synowie rozpoczynają własne życie, z dala od domu, gdzie jeszcze tak niedawno rozbrzmiewał ich głośny śmiech, gdy bawili się razem z ojcem.

Późną wiosną, kiedy krótko po porannej rosie powietrze wypełniało się skwarem słonecznym, przed niewysokim pobielonym drewnianym domkiem, pod gankiem wspartym na dwóch smukłych kolumnach, matka pożegnała syna, życząc mu serdecznie szczęścia w życiu i pobłogosławiła na drogę. Wiedziała, że jeśli Bóg da, zobaczy swego najmłodszego dopiero za rok.

 mnieznane morze

Nie wiem, czy się bałem…

Kapitan kapitanów - uzupełnienia i komentarze