Rozdział czternasty
Wydanie trzecie, internetowe, nieustannie uzupełniane
Po otrzymaniu polecenia utworzenia szkoły szczecińskiej, kapitan Maciejewicz, tego samego dnia, 9 kwietnia 1946 roku, polecił komandorowi ppor. w stanie spoczynku, Janowi Sadowskiemu, by ten niezwłocznie wyjechał do Szczecina i objął zarząd nad budynkami przydzielonymi uczelni. Komandor Sadowski dotarł na miejsce już 12 kwietnia. Czasu miał niewiele. Za trzy dni miała się odbyć wizytacja kompleksu przy alei Piastów 19 przez ministrów Stefana Jędrychowskiego i Kazimierza Petrusewicza. Od ich decyzji uzależniony był los projektu utworzenia Szkoły Morskiej w Szczecinie. Wolni od partykularnych interesów, nie zważający na uszczuplenie prerogatyw szkoły gdyńskiej, działacze ministerialni byli przekonani o politycznej i gospodarczej słuszności tej inicjatywy.
Do Szczecina kapitan przyjeżdżał wcześniej już kilkakrotnie. Na rekonesans. Doskonale wiedział, jakiego obiektu należy szukać. Gmach musiał być przestronny i funkcjonalny. Sale wykładowe i pracownie w jednej części, a w drugiej – internat oraz mieszkania profesorskie. Poza tym pełne zaplecze gospodarcze i boisko. Marzeniem był basen, a także warsztaty lub pracownie dostosowane do prac bosmańskich. Był w gmachu u zbiegu dzisiejszych ulic Piłsudskiego i Wyzwolenia, gdzie mieściła się niemiecka szkoła sterników morskich. Stąd m.in. przywieziono do Gdyni przyrządy nawigacyjne i pomoce dydaktyczne, które mogłyby być wykorzystane w pracy uczelni gdyńskiej.
Wreszcie trafił na aleję Piastów 19. Budynki, które oglądał, tak scharakteryzował Jerzy Kędzierski, w latach czterdziestych kierujący m.in. Wojewódzkim Wydziałem Odbudowy Szczecina: „Gmach, który Niemcy zaczęli budować w 1942 r., i nie zdążyli go wykończyć, doprowadzając go do stanu surowego, zamkniętego, tj. z nakrytym dachem, kompletną stolarką i oszkleniem. Budynek ten o części frontowej i dwu bocznych skrzydłach, dużym dziedzińcu i przyległym frontowym budynku mieszkalnym zrobił na gościach duże wrażenie.”
Niemal idealny budynek i to z niewielką salą gimnastyczną! Formalności w przydzieleniu szkole obiektów przy alei Piastów trwały wręcz chwilę. Natychmiast przystąpiono do remontu, a wkrótce do wyposażania oraz gromadzenia pomocy naukowych. Wiosną 1947 r., czynne było już biuro szkoły, zlokalizowane na parterze. Obok organizowano bibliotekę. Na pierwszym piętrze – sale nauki indywidualnej oraz miejsca do odrabiania lekcji. Poza tym – sale wykładowe i sypialnie.
Przy współpracy z komandorem Sadowskim opracowane zostały zasady funkcjonowania nowej, szczecińskiej placówki. Maciejewicz natomiast prowadził w Gdyni akcję werbunkową. Chciał zabrać do Szczecina najlepszych specjalistów, którzy zapewniliby samodzielnej już teraz szkole, kształcącej nawigatorów, właściwy poziom dydaktyczny i naukowy. Na listę przyszłego grona pedagogicznego wpisał nazwiska kapitanów żeglugi wielkiej: Antoniego Ledóchowskiego, Józefa Giertowskiego,[1] Romana Budki, Bolesława Bąbczyńskiego.[2] Nauczycielami mieli być profesorowie: Laure, Malinowski,[3] Gordon, Procyk i inni. Funkcję wychowawców przyszłych kapitanów powierzył Paszyńskiemu i Wójcickiemu.
7 maja 1946 roku, już oficjalnie, bo z polecenia ministerstwa, kapitan Maciejewicz ocenił dotychczasowe prace organizacyjne. Nie, nie uda się – stwierdził – rozpocząć normalnej nauki w tym roku szkolnym. Szkoła to organizm, to całość – sale wykładowe, mieszkania, miejsce ćwiczeń i praktyk zawodowych. Zdecydowano więc, że adaptacją kompleksu zajmie się Biuro Odbudowy Portów, a nie Szczecińska Dyrekcja Odbudowy. Wcześniej, obie instytucje toczyły boje o zakres kompetencji, zamiast skoncentrować się na celu przedsięwzięcia.
Kolejnym impulsem do pracy nad utworzeniem szkoły było przemówienie ministra Jędrychowskiego, wygłoszone w Szczecinie, we wrześniu 1946 roku. Na nic jednak hasła, motywacje polityczne. W październiku minister Petrusewicz, po zapoznaniu się ze stanem prac podczas specjalnie zorganizowanej w tym celu konferencji, podjął decyzję o przesunięciu rozpoczęcia nauki w Szczecinie na jesień roku 1947. Również podczas tego spotkania definitywnie potwierdzono, że w Gdyni pozostanie Wydział Mechaniczny. Kolejnym kardynalnym dorobkiem konferencji było potwierdzenie, że kapitan Maciejewicz ma wszelkie uprawnienia do angażowania kadry administracyjnej i pedagogicznej. Nakazano, by wszystkie mieszkania profesorskie były gotowe do końca kwietnia 1947 roku, natomiast gmach szkoły musi być oddany w połowie czerwca,[4] tuż przed obchodami centralnych uroczystości Święta Morza. W jego części głównej miała znaleźć się pływalnia, sala koncertowa i kino. Takie były plany.
Obchody Święta Morza odbywały się 29 czerwca. Ich główną atrakcją była wizyta „Daru Pomorza”. Żaglowiec przybył tu w słoneczne, upalne popołudnie i zacumował przy nabrzeżu Wałów Chrobrego, obok statków białej floty, jednostek Marynarki Wojennej i statków służby portowej. Na lądzie, naprzeciw „Daru” wybudowano ołtarz polowy. Prezydent Bierut, w otoczeniu ministrów i generalicji, odebrał paradę jednostek pływających. Na pokładzie „Daru” rozmawiał z grupą uczniów, którzy jesienią mieli rozpocząć naukę w szczecińskiej Państwowej Szkole Morskiej.
6 sierpnia 1947 r., Maciejewicz otrzymał nominację od wiceministra żeglugi Kazimierza Petrusewicza:
Wyznaczam Obywatela z dniem 1 sierpnia 1947 r., na stanowisko dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie.
Tymczasem 1 września 1947 roku dyrektorem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni został inż. Antoni Garnuszewski. Powrócił na to stanowisko po dwudziestu latach! To on był przez wiele lat dyrektorem Szkoły Morskiej w Tczewie.
Maciejewicz, świadom rozwoju techniki żeglugowej i postępu cywilizacyjnego zdecydował, iż do egzaminu wstępnego, jak się później ze względu na liczbę chętnych okazało – konkursowego, zostaną dopuszczeni chłopcy po małej maturze (cztery klasy gimnazjalne). Nauka miała trwać trzy lata. Dopiero w roku następnym ogłoszono nowe zasady naboru do szkół morskich. Podstawowym warunkiem było ukończenie rocznej Szkoły Jungów. Podlegała ona Państwowemu Centrum Wychowania Morskiego.[5] Przez sześć miesięcy uczniowie uczestniczyli w zajęciach teoretycznych, a po ich zaliczeniu, przez kolejne pół roku odbywali szkolne pływania. Co więcej: „Warunkiem przyjęcia do Szkoły Jungów było w roku 1948/49 ukończenie z wynikiem bardzo dobrym lub dobrym kursu pracy morskiej PCWM, poprzedzonej udziałem w korespondencyjnym kursie organizowanym przez miesięcznik „Żeglarz”, wiek 16-18 lat, bardzo dobry stan zdrowia, dla kandydatów do PSM świadectwo ukończenia 4 klas gimnazjum (mała matura) oraz egzamin z zakresu gimnazjum”. [6]
Uroczystość otwarcia szkoły szczecińskiej zaplanowano na 5 listopada 1947 r., Miała odbyć się w auli szkolnej, gdzie zaledwie zdołano uprzątnąć gruzy i wstawić szyby. Zamiast podłogi była cementowa posadzka. „Parkiet położymy później – mówił Maciejewicz, – najważniejsze sale wykładowe i sypialnie”. Brygady firmy Floriana Woźniackiego pracowały w gmachu przy alei Piastów przez kilkanaście godzin dziennie. Maciejewicz osobiście odbierał wyremontowane części obiektu.
Co kilka dni przyjeżdżały z Gdyni samochody wyładowane sprzętem i pomocami naukowymi. Część wyposażenia przysłano koleją. W pracach remontowych uczestniczyli już pierwsi uczniowie, przyjęci podczas wiosennego naboru. Reporter gdańskiej gazety pisał: „Dyr. Maciejewicz przeniósł się do polskiego Szczecina, jak to w jego stylu – na pionierską pracę u zachodnich rubieży”.[7]
– Nic nie było w stanie go zniechęcić – wspomina Jan Paszyński. – Zawsze dawał wolną rękę temu, kto już raz wykazał się w pracy przedsiębiorczością, zaradnością i pomysłowością. Pamiętam, ile emocji wywołał w „Macaju” pomysł Majerowskiego. I choć ta opowieść zabrzmi trochę makabrycznie, to jednak oddaje entuzjazm „Macaja” do każdej formy technicznych ulepszeń, usprawnień, jakie wprowadzaliśmy w Szczecinie. Otóż kłopotem dla kuchni szkolnej było dostarczanie posiłków na piętra, gdzie znajdowały się jadalnie. Majerowski powiedział wówczas dyrektorowi, że na cmentarzu, w krematorium widział dobrze zachowaną windę mechaniczną. To wystarczyło. Po kilku dniach urządzenie zamontowano w szkole, a uruchamiał je, oczywiście, Maciejewicz.
Zanim jednak uruchomiono kuchnię, posiłki były przygotowywane w mieszkaniach życzliwych szkole, mieszkających w sąsiedztwie, szczecińskich rodzin.
Nowych uczniów zawsze witał krótkim przemówieniem. Tak zapamiętał je kpt. E. Daszkowski:
– Tak wy przyjechali, kochani tu do nauki i pracy, razumiecie? – nastąpiła mała przerwa w powitaniu i przez moment kapitan przyglądał nam się uważnie, czy rzeczywiście r a z u m i e m y, po co żeśmy do Szczecina przyjechali. – Tak ja nie będę długo po durnemu gadał. Widzieli wy miasto po drodze, a teraz wy jesteście w swojej szkole. Od roku wasi starsi koledzy tu tyrają i uczą się. Tak teraz jest nas o setkę więcej, to razem prędzej wszystko pokończym. Ot, wasza, powtarzam, szkoła i tak dbajcie o nią jak o statek. A teraz wy się umundurujcie, na razie w drelichy i spotkamy się na wieczornym apelu! [8]
Poza dobrym przygotowaniem gmachu należało zagospodarować najbliższą okolicę szkoły. Zarządził więc Maciejewicz niwelację terenów przy ul. Sikorskiego, w stronę ul. Kordeckiego. Uczniowie zakasali rękawy i podjęli czyn – usypią… „Wały Macaja”! Na wzór nadodrzańskich Wałów Chrobrego. Później odbywały się tam szkolne uroczystości oraz zawody sportowe. Popołudniami dyrektor często wymykał się ze szkoły, a że wiosna 1947 r., była pogodna, zauważyliśmy, że znikał w ogródkach działkowych, znajdujących się do dziś przy ul. Kordeckiego. Już w Gdyni zamęczał profesorów, by uprawiali działki. Urządził je za domem profesorskim. Coś podobnego chciał zrobić także w Szczecinie.
– I jak niegdyś w Gdyni – mówił dalej J. Paszyński, – tak i teraz spotykaliśmy się wieczorami, by pogawędzić, omówić plan pracy na dzień następny. Maciejewicz przychodził jako ostatni. Musiał osobiście pozamykać drzwi, sprawdzić okna, zajrzał tu i tam i dopiero wtedy… zapalał papierosa. Tak, niegdyś był podobno namiętnym palaczem, ale teraz palił tylko po pracy. Po prostu – miał tyle do zrobienia w ciągu dnia, tak wypełniał sobie czas zajęciami, że nie starczało mu już nawet chwili na papierosa.
Prawe skrzydło gmachu zajęli nauczyciele i wychowawcy. Struktura niemal jak na statku. W każdej chwili, w czasie służby i po pracy, wszyscy na jednym pokładzie. Nikogo nie dziwiły i nie szokowały Macajowe „loty” przez korytarze. On, rutynowym obchodem, zaczynał i kończył dzień w szkole. Kiedy chłopców angażowano do przeładunków w porcie, sprawdzał, w jakich pracują warunkach, czy otrzymali ubrania drelichowe i, chalera, gorącą herbatę, żeby nie poprzeziębiali się, malczyki. Zarobione pieniądze sprawiedliwie dzielił: to na potrzeby szkoły, a to – słuszną część – na nagrody dla najlepszych „pracerzy”. Byłby doskonałym ministrem finansów. Nieustannie, gdy mowa była o finansach, powtarzał z troską: „Panowie, duimy skarba państwa do maksima, oj, duimy! A teraz – do nauki! Wszyscy do zajęć!”. Nic nie mogło usprawiedliwić opóźnień w realizowaniu programu nauczania.
– Uczył nas prawa drogi na morzu – wspomina kpt. Eugeniusz Daszkowski. – Pierwsze zajęcia nieco nas oszołomiły, ponieważ Maciejewicz biegał po sali, rzucał terminami żeglarskimi, zaskakiwał nas słownictwem z carskiej floty. Niedługo potem odpowiadaliśmy przed tablicą, posługując się jego zwrotami. „Paraszutnyje cwieta”, panie kapitanie, to – i unosiliśmy ręce, jak wcześniej czynił to on, by zobrazować opadające na małych spadochronach rakiety sygnałowe. Ale on nie patrzył, on był już przy tablicy, już chwytał kolorowe kredy i rysował sytuacje, zapalał kolorowe światła pozycyjne statków, pokazywał, jak płyną kursem na zderzenie, jak wykonują inne manewry. A światła te gasił… rękawem marynarki jakże sfatygowanego już munduru. Nie miał czasu na ścierki, celebrację i galanterię. Tam, za drzwiami sali wykładowej czekały kolejne problemy, awarie, kolizje i kataklizmy.
W kolejnej sali wykładowej rozgrywał się inny dramat. Chłopcy sztormowali, dryfowali a wreszcie szczęśliwie skrywali się pod powierzchnią litościwej natury swoich nauczycieli, z których każdy był indywidualnością, nie mającą w otaczającym ich świecie odpowiednika.
– Nasz matematyk, profesor Otto Laure wywołał do tablicy jednego z kolegów – opowiadał kpt. E. Daszkowski. – Uczeń wyskoczył, stanął na baczność i wykrzyknął: nieobecny! Profesor, który mimo upływu miesięcy ciągle nie kojarzył twarzy z nazwiskiem – zerknął do notesu. Odczytał kolejne nazwisko. Wywołany poderwał się z miejsca i powtórzył fortel: nieobecny! Hm.. Posmutniał profesor, ale nie rezygnował. Przy bodaj dziesiątym nazwisku zrozumiał, że coś jest nie tak. Odliczyć – zawyrokował, ale tak, że każdy wypowiada jeden numer. Okazało się, że jest nas 27. A więc cała klasa. No, chłopaczkowie, to jak to jest: jesteście a właściwie to was nie ma!?
Bardzo emocjonalnie natomiast reagował kpt. Antoni Ledóchowski. Szybował przez sfery niebieskie, odbijał się od zenitu, docierał przez nadir do kolejnych światów, a w klasie nieustannie spoglądał na sufit. Wodzili za jego wzrokiem zaczarowani terminologią i ruchami rąk profesora i… niczego nie rozumieli. „Przecież to proste! – wołał zawsze donośnym głosem. – Jak dwa razy dwa, a tego uczyła was pani w pierwszej klasie, tak i to, co ja mówię, jest tak samo proste. Jak w pierwszej klasie…”. Chłopcy nie ulegali jednak jego błagalnemu spojrzeniu. Nie rozumiemy… Wracał więc do swojego biurka i już spokojnie stwierdzał: no to zaczynamy od początku!
W sąsiedniej sali profesor Lewandowski prowadził zajęcia z języka polskiego. Upodobał sobie jedno słowo: prawda. Któregoś razu uczniowie postanowili policzyć, ile razy ich polonista użyje tego ozdobnika w czasie jednej lekcji. Jedni twierdzili, że sto razy, inni – że o wiele więcej. Gdy dał się słyszeć dzwonek, jeden z chłopców nie wytrzymał i krzyknął: dwieście czternaście!
– Spojrzał na nas, zmarszczył czoło, podrapał się w głowę – wspominał kpt. E. Daszkowski. – A kto policzył? Odpowiedzieliśmy gromko: wszyscy! Hm.. Znów się zasmucił. Jeśli to prawda, to, prawda, trochę dużo tego prawda…
Najwięcej wysiłków wkładali w przebicie się przez kamienny wyraz twarzy profesora Procyka,[9] nauczyciela fizyki, który nie dawał poznać po sobie żadnych uczuć i emocji. W środku zimy chłopcy otworzyli okna w sali wykładowej. A cóż to, dlaczego tak chłodzicie salę? Ci zgodnie odrzekli: hartujemy się! Profesor pokiwał głową, a po chwili wrócił z pokoju nauczycielskiego, odziany w palto, z szalem szczelnie osłaniającym szyję. Na następnej lekcji sala była prawie pusta. Okna szczelnie pozamykane. Profesor, znów w płaszczu, zdziwił się: Jak to, już się nie hartujecie?
W gmachu przy Piastów zawsze było bardzo zimno. Uczniowie przychodzili na zajęcia w płaszczach lub okrywali się kocami. Maciejewicz sam nadzorował uruchomienie kotłowni. Wpadł wówczas na oryginalny pomysł.
– W Gdyni mieliśmy nawet basen, więc tu urządzimy klasyczną rosyjską łaźnię – zdecydował. Oczywiście, że pierwszym jej gościem był dyrektor.
Z Korpusu Kadetów, potem z Tczewa i Gdyni przeniósł do Szczecina tradycję szkolnych balów morskich. W mieście, w którym była szkoła morska, żaden bal nie mógł się równać balowi morskiemu. Ta prosta dewiza oznaczała, że trzeba było wystrojem sali, programem, orkiestrą, poczęstunkiem a nade wszystko oficerską galanterią podbić serca lokalnych dam.
– Bezludne wyspy, skarbce piratów, egzotyczne wybrzeża – całe lewe skrzydło szkoły zamienialiśmy na barwny i oszałamiający szczurów lądowych świat marynarskiego żywota – opowiada kpt. E.Daszkowski. – Raz były to wnętrza tajemniczego żaglowca, innym razem fragmenty rafy koralowej. Biegali szczęśliwcy, którym udało się dostać zaproszenie na taki bal morski po całej szkole, a my, dumni i wyprężeni, staliśmy z boku, gotowi w każdej chwili objaśniać, pomagać, towarzyszyć w wycieczce. Niekiedy udawało nam się nawet zatańczyć z uroczą szczecinianką! Tak, tak, bo to był bal przede wszystkim dla gości. My pełniliśmy rolę gospodarzy.
W niedzielne przedpołudnie, nie bacząc na balowe szaleństwa, słuchacze przywracali szkole jej codzienny wygląd. Choć w głowie szumiało, choć serce pukało, pobudzone widokiem i śmiechem pięknej gimnazjalistki, trzeba było sięgać po tablice matematyczne, po podręcznik nawigacji… Następna okazja – niebawem. Imieniny Macaja. Stawali wówczas w szeregu, prężyli pierś by na dany znak zaśpiewać „La Palomę”. Im głośniej śpiewali, tym bardziej Macaj płakał. Nic nie było w stanie wzruszyć go bardziej nad tę katalońską tęsknicę. Po chwili unosił rękaw munduru, cały biały od kredy, przecierał nim twarz, po czym unosił w geście podziękowania drugą dłoń. Był to znak do bisu. I wtedy razem z nim popłakiwali również niektórzy uczniowie.
W grudniu 1947 r., jak nakazywała tradycja, zorganizowano w Gdyni doroczne święto szkoły. W popularnym miesięczniku „Marynarz Polski” ukazał się wówczas reportaż z tej uroczystości.
„Po części oficjalnej zebrani przyszli na tradycyjną lampkę wina. Rozwiązały się języki. Wielu absolwentów przybyło po raz pierwszy po wojnie na doroczną uroczystość. Z radością i humorem wspominali stare, szkolne czasy, wszystkie sztubackie «kawały i grandy». Wspominają rejsy szkolne, przygody, karne wachty, czyszczenie kotwicznych łańcuchów czy zenz.
Naraz ciszę przerywa okrzyk:
– Koledzy! Teraz zdrowie naszego najlepszego nauczyciela i komendanta, starego, kochanego «Macaja». Niech żyje nasz «Macaj»!
Gromkie trzykrotne «niech żyje» było odpowiedzią, a wnet dyr. Maciejewicz, porwany silnymi rękami absolwentów, wyfrunął trzykrotnie w górę. «Stary Macaj» odmłodniał. Błyszczały płowe oczy wilka morskiego, gdy z dumą patrzył na swoich pupilów, w których gronie spędzał tę dwudziestą siódmą rocznicę”.116
Z podobnymi wyrazami sympatii Maciejewicz spotykał się często. Żartowano proponując, że święto szkoły szczecińskiej należałoby obchodzić 11 marca, w dzień imienin kapitana.
W 1948 roku, w stosie depesz gratulacyjnych i kart z życzeniami, znalazła się też laurka wykonana przez słuchaczy szkoły. Opatrzyli ją dedykacją, nawiązującą do tego cytatu ze Słowackiego, który umieszczony został na grobie Józefa Piłsudzkiego:
Kto mając wybrać – wybrał zamiast wygód
Twardy żywot żeglarza, niechaj umie,
Jak Ty prowadzić w rejsy pełne przygód
I niech potęgę morza rozumie.
Tego samego dnia otrzymał patent jachtowego kapitana morskiego. Bo żagli nie chciał zdradzić. Był częstym gościem Państwowego Centrum Wychowania Morskiego, zaglądał do ośrodka szkoleniowego uczelni w Łebie, interesował się rozwijaniem działalności żeglarskiej; uczestniczył w egzaminach na żeglarskie dyplomy morskie.
– Do szczęścia czegoś jednak mi brakowało. Brakowało morza. I statku. Chciałem ściągnąć do Szczecina „Dar Pomorza”. Wszak byliśmy szkołą kształcącą nawigatorów, więc nie w Gdyni lecz w Szczecinie winien teraz znajdować się port macierzysty Białej Fregaty. Pertraktacje w tej sprawie szły bardzo opornie. A o zmianie portu macierzystego to nawet nie chciano słuchać. Niemniej „Dar” był wówczas częstym gościem w Szczecinie, a na strychu przy Piastów przechowywaliśmy zapasowy komplet jego żagli.
Komendant Białej Fregaty, kapitan Gorazdowski, znakomity marynarz, dowódca ORP „Garland”, kolega kpt. B. z przedwojennej szkoły morskiej, otaczał statek troskliwą opieką. Maciejewicz w pełni akceptował jego osobę. Obaj poznali się dobrze w czasie rejsu „Daru” dookoła świata. Kiedy więc podniesiono sprawę przekazania fregaty do Szczecina, kpt. B. zapałał wielką ochotą na objęcie dowództwa na żaglowcu. Wszak to dopiero byłaby sprawa! Dowodzenie fregatą szkolną byłoby ostatnim etapem przed przejęciem stanowiska dyrektora szkoły po Macaju.
Podobno obaj kapitanowie, Gorazdowski i B., w sposób daleki od oficerskich zwyczajów, starli się w dyskusji nad ideą i warunkami przekazania statku do Szczecina. Tymczasem uczniowie Wydziału Nawigacyjnego musieli – z braku statku – zadowolić się zapasowym kompletem żagli fregaty, przechowywanych na strychu przy Piastów 19. Wejście na strych zamykane było najpierw na jedną, potem na dwie kłódki. Kiedy kolejne inspekcje Macaja kończyły się wielką nocną gonitwą po korytarzach szkoły – on gonił swoich podopiecznych – i kiedy zaistniała konieczność założenia trzeciej kłódki, dyrektor zrezygnował z tego zamiaru i polecił przenieść żagle do innych pomieszczeń.
– Nu, już dobrze – miał powiedzieć. – Tego podartego foka to zostawcie. Żeby nie mówili, że stary, chalera, nie człowiek.
Taki był. Mógł przecież zlikwidować miejsce nocnych schadzek uczniów, którzy potrafili przemycać do strychowej żagielkoi nie tylko butelkę wina, ale przede wszystkim wielbicielki morskich wilków.
Któregoś dnia przyprowadzono przed jego kapitańskie oblicze ucznia, który podczas wyjścia do miasta wdał się w bójkę. W dyrektorskim gabinecie stawili się również poszkodowani. Jeden z nich miał złamaną rękę. „Jakeś ty to zrobił?” – zapytał Maciejewicz. „Rynną. Kiedy mnie zaatakowali, pochwyciłem kawałek rynny. Ten mniejszy się zamachnął, trafił ręką w dziurę i… trach!” „Hm… Tak dwóch na jednego, a?” – zwrócił się do poszkodowanych. Stali, nie próbując nawet się tłumaczyć.” Tak będzie z ciebie dobry marynarz” – powiedział do chłopca, który obawiał się, że zostanie ze szkoły wrzucony. „Umiesz sobie radzić” – dodał kapitan. – „A to na morzu strasznie ważne.”
Zawsze też przewodniczył komisjom egzaminacyjnym w szkole.
– To nie był zaszczytny obowiązek – wyznał kiedyś.
Dla kapitana jedyną miarą przydatności ucznia do zawodu była jego wiedza i przygotowanie praktyczne. W tamtych jednak czasach na pierwszym miejscu stawiano inne wymagania. I jeszcze przed rozpoczęciem sesji egzaminacyjnej było wiadomo, kto otrzyma dyplom, a w konsekwencji skierowanie na statek.
– Zawsze – opowiadał kapitan – w pracach Komisji Egzaminacyjnej uczestniczyli przedstawiciele ministerstwa. Zazwyczaj była to pewna pani. Przychodzi taki uczeń „bez szans”. Siada. Losuje pytanie, ale zanim udzielił odpowiedzi, najczęściej bardzo dobrej, delegatka z Warszawy pytała: „A kiedy to ostatni raz otrzymaliście paczkę od stryjka z Ameryki?” Uczeń automatycznie, odruchowo odpowiadał: „Ja nie mam stryjka w Ameryce, tylko ciotkę!” „A, prawda, zapomniałam”. Efekt? Z wiedzy i umiejętności oceny dobre, z wyrobienia politycznego, czy też postawy ideowo-politycznej – niedostateczny. Ilu chłopców w ten sposób skrzywdzono… Ale raz zdarzył się incydent, który sprawił mi drobną satysfakcję. Przychodzi chłopak i słyszy, że nie otrzyma zgody na pływanie. I to jeszcze przed egzaminem. Oburzył się i nawet krzyknął: „Co, ja nie dostanę zgody? To wy nie dostaniecie, ale ja – na pewno!” Po kilku dniach zgłosił się do delegatki z ministerstwa i położył na biurku list, napisany odręcznie, na firmowym papierze Urzędu Rady Ministrów. Pismo podpisał ojciec ucznia, wicepremier! Był to, przy okazji dodam, ostatni występ niesympatycznej przedstawicielki ministerstwa.
Był bezkompromisowy, zapatrzony przez lata w morski horyzont, nie dostrzegał i widzieć nie chciał ludzkiej ponad miarę wybujałej próżności, niekompetencji, politykierstwa. Coraz częściej niepokoił ministerialnych urzędników swoimi listami, petycjami, żądaniami. Domagał się jednak tylko tego co niezbędne, co konieczne.
Jeżeli moje wnioski pozostają wciąż bez echa, być może dla dobra Szkoły należy wyznaczyć na moje miejsce kogoś innego, który by potrafił przekonać władze o słuszności żądań. [10]
Stosunki międzyludzkie w szkole, tak doskonałe dotychczas, nieustannie kontrolowane przez Maciejewicza i właściwie kształtowane dzięki jego osobowości, autorytetowi, zaczęły się psuć. Dochodziło do paradoksalnych sytuacji. Był np. w szkole bufet uczniowski. Słodycze, napoje, przybory szkolne. Ale pod ladą było też zawsze piwo oraz papierosy. Jeden z „ważnych” pracowników szkoły co drugą noc budził ucznia opiekującego się sklepikiem i kazał serwować sobie piwo. Maciejewicz, niestety, nie miał wpływu na te praktyki. Od tamtej pory, jak wspominają jego współpracownicy, coś w „Macaju” zaczęło pękać. Dotychczasowy entuzjazm do pracy w szkole przygasł. Mówił coś o pływaniu, przejściu na choćby oficerskie stanowisko na statku.
– Pamiętam, jak jednego roku, przed gmachem szkoły przy Piastów miał przemaszerować pierwszomajowy pochód – wspomina J. Paszyński. – Tego dnia „Macaj” był podminowany od samego rana. Pracownicy służb specjalnych zajęli gmach i wszystkie pomieszczenia, których okna wychodziły na ulicę. W pewnym momencie jeden z oficerów, wopista, omal nie postawił nas w stan oskarżenia, bowiem na ścianach sal wykładowych zobaczył wiele schematów i poglądowych tablic z przekrojami statków, systemami kodów sygnalizacyjnych, szczegółami ożaglowania jachtów. „Przecież to na pewno tajne!” – krzyczał. Innym razem, w ośrodku w Łebie, patrol znalazł kartkę z wypisanymi godzinami służb wartowniczych jednego z uczniów. Chłopak zanotował sobie, gdzie i kiedy będzie stał na warcie. „Tajne!” – oficer, czerwony ze złości, biegał po placu, wymachiwał i krzyczał. Dla takiego człowieka oskarżenie kogoś o zdradę stanu czy tajemnicy państwowej, bądź podejrzenie o działalność na rzecz zachodniego wywiadu, nie stanowiło najmniejszego problemu. Ale konsekwencje takiego nieodpowiedzialnego, głupiego i w wielu wypadkach zbrodniczego oskarżenia, którenieodwracalnie zmieniało koleje życia innych ludzi – nie obchodziły już nikogo.
Kapitan Maciejewicz, uznawany dotychczas za najwyższy w Polsce autorytet w sprawach żeglugi, morskiego wychowania, wręcz wzór kapitana polskiej floty, również stał się przedmiotem intryg o podłożu politycznym. Pod koniec lat czterdziestych, kilka osób, niektóre nawet z jego najbliższego otoczenia, stwarzało wokół niego atmosferę braku zaufania, formułowano wręcz zarzuty dotyczące jego niewłaściwej postawy politycznej. Nikt jednak nie odważył się jeszcze wystąpić otwarcie i stwierdzić, że kapitan nie może być dyrektorem szkoły morskiej, bo nie jest członkiem partii.
– Ale zawsze był uczciwym człowiekiem! – pamiętam taki argument podkreślany w naszych, uczniowskich dyskusjach, bo przecież widzieliśmy, co zaczynało się dziać – wspomina kpt. Zbigniew Bargielski. – Ja przyszedłem do szkoły dopiero w 1949 r., i o „Macaju” słyszałem z opowieści starszych kolegów. Mimo to dla mnie i moich rówieśników był wzorcem osobowym, czymś nieosiągalnym. Ogromnie go szanowaliśmy, tak jak zresztą większość kadry. Tak, był człowiekiem. I zanim stał się „kapitanem kapitanów”, został „kapitanem uczniów”. Hm… Dziesiątki przykładów… Zaszokował mnie swoją wielkodusznością okazaną mojemu koledze. Wyjeżdżaliśmy właśnie na święta. Śnieg, zimno i chlapa. Ten chłopak miał podarte buty. Szorował skarpetą po chodniku. „Macaj” zobaczył go, szykującego się do wyjścia. „Stój! Gdzie? Zaraz!” Podbiegł do ucznia, uklęknął, chwycił go za nogę, a kiedy zobaczył, że buty są rzeczywiście porwane, omal nie ściągnął mu ich mocnym szarpnięciem. „Do domu, marsz!” I pchnął kolegę w stronę drzwi prowadzących do jego mieszkania. Tam wyciągnął stertę butów i kazał mierzyć. Pasującą parę przetarł rękawem z kurzu i powiedział uczniowi, żeby ten nie ważył się po powrocie zwracać tych butów.
Maciejewicz był bardzo zasadniczy w sprawach socjalnych. Uczniowie otrzymywali podręczniki, zeszyty, mundury, obuwie. A to musiało być szczególnie wytrzymałe. Musztra i wielogodzinne przemarsze zapewniały szkolnemu szewcowi pracę przez okrągły tydzień. Każdy uczeń mógł dwa razy oddać obuwie do zelowania. Wystarczy. Macie, chalera, porządne szkurpy!
Takich obiadów, jak w szkolnej stołówce, nie jadali wcześniej. Na drugie śniadanie dostawali dwie bułki z masłem i kubek mleka.
– Czy zatem można było bać się tego człowieka? – mówił dalej kpt. Bargielski – To nic, że krzyczał, że omal nie pękały nam w uszach bębenki. Wiedzieliśmy, że taki jest i koniec. Wręcz dawaliśmy mu powody do „wykrzyczenia się”. Zazwyczaj do sytuacji takich dochodziło wtedy, gdy któryś z wykładowców spóźniał się na zajęcia. Wychodziliśmy wtedy z sal wykładowych na schody, na papieroska. Macaj natomiast bardzo często, zaraz po dzwonku, przebiegał przez korytarze, by sprawdzić, czy w szkole wszystko w porządku. Kiedy widział nas w kłębach tytoniowego dymu – ruszał w pościg. A biegał niewiarygodnie szybko. Zasadą tej „gry” było, żeby się nie odwrócić. Każdy bowiem nosił mundur i z tyłu wyglądaliśmy jak bliźniaczo do siebie podobni. Jeśli więc któryś z uciekających odwrócił się, groziło mu, że dyrektor zapamięta jego twarz. Pamiętam też koszmarną awanturę, którą zapewne słyszało pół miasta. Było to bodaj podczas pierwszego apelu, jaki odbył się z udziałem dwóch kandydatek do zawodu marynarskiego, przyjętych po raz pierwszy w dziejach naszego szkolnictwa. A więc ustawiliśmy się w szeregu, poszczególnymi kursami i składaliśmy raporty dyrektorowi. Przyjął je, odwrócił się i chciał stanąć w gronie profesorów, lecz w tym momencie spojrzał na napis: Państwowa Szkoła Morska. Jeden z kolegów dopisał tam dużymi literami: koedukacyjna. Strzelił wówczas „Macaj” swoim „chalera” tak głośno, że zadrżało powietrze. Odwrócił się do nas i oczywiście zapytał, kto to zrobił? Dużo powiedzieć: zapytał… że właśnie to chciał wiedzieć, domyślaliśmy się jedynie, bo nieustannie wyrzucał z siebie potok słów we wszystkich znanych tylko sobie językach i narzeczach. Nikt się nie przyznawał. Nawet groźba rozwiązania szkoły nie zrobiła na nas wrażenia. Kiedy jednak zdecydował, że wyrzuci ze szkoły co dziesiątego – zwątpiliśmy. Ale uczniowski spryt podpowiedział nam rozwiązanie. Otóż, jeśli pamiętam, wystąpił cały kurs. Chyba najstarszy. „Macaj” wiedział, że nie może zwolnić całego rocznika. Ba! My też o tym wiedzieliśmy, bowiem rzeczą powszechnie wiadomą był fakt, że Macaj nikogo jeszcze – poza jednym przypadkiem – ze szkoły nie wyrzucił. Bąknął więc coś pod nosem, odwrócił się i powiedział: „Chalery, koedukacyjna! Wot, mają rację” – dodał ciszej.
Ów przypadek to Klemens N. Chłopak nigdy nie wykazał się punktualnością. Minuta spóźnienia na zajęcia czy zbiórkę była w szkole karana godziną pracy na rzecz uczelni. Klemens miał w tej dziedzinie zagwarantowane zatrudnienie do końca życia. Kiedy inni ruszali na przepustki, on chwytał pędzel i malował ozdobne łańcuchy okalające budynek szkoły. Stąd jego przezwisko: łańcuch. Kiedy jednak wszyscy spali, on ruszał w miasto. Na egzamin maturalny spóźnił się o całą godzinę. Tym wyczerpał nawet Macajową cierpliwość.
Ostatnie lata czterdzieste i początek pięćdziesiątych zapisały się w dziejach polskiego szkolnictwa morskiego nieustannymi reorganizacjami. 24 czerwca 1949 roku obie szkoły morskie weszły w skład Państwowego Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni. Dyrektorzy obu szkół – od tej chwili – podlegali dyrektorowi PCWM. Także on miał teraz zarządzać statkami szkolnymi. Jakie były motywy takiego posunięcia, jakże odbiegającego od dotychczasowych tradycji polskiego szkolnictwa morskiego? Po latach przywoływano w komentarzu do owego faktu stare porzekadło: gdzie dwóch się bije… Kolejnym, niezrozumiałym posunięciem było wprowadzenie z dniem 01.09.1949 dwuletniego cyklu nauki, w miejsce trzyletniego kursu. Należało zrobić wszystko, by odciąć się od wzorców przedwojennych, a więc wrogich obecnemu porządkowi rzeczy.
Podczas narad i posiedzeń Rady Pedagogicznej częściej zajmowano się sprawami określania np. pochodzenia społecznego ucznia aniżeli jego umiejętnościami. O losach szkoły zaczynali też decydować ludzie spoza grona pedagogicznego, działacze i aktywiści. Zdarzało się, że dyrektor szkoły nie mógł kwestionować opinii wypowiadanych przez uczestniczących w tych posiedzeniach uczniów, członków organizacji partyjnej. Niezwykle wiele do powiedzenia miała też organizacja młodzieżowa ZMP działająca w uczelni.
Dyrektor Maciejewicz buntował się, nie akceptował takich praktyk. Dochodziło bowiem do sytuacji paradoksalnych. Oto np. uczeń z kategorii „politycznych pewniaków” mógł podczas przerwy w egzaminach wejść do sali, ułożyć zestawy pytań tak, by wybrać zestaw dla siebie najbardziej korzystny. Kapitan, jeśli tylko widział coś takiego, polecał pracownikom, aby „pamieszali szyki” uprzywilejowanemu uczniowi, zresztą i tak wiedział, że chłopak, gdyby nawet nie odpowiedział na żadne pytanie, otrzymałby ocenę pozytywną. Bywało jednak, że nie potrafił się powstrzymać i wybuchał. Na wiosennym posiedzeniu nadzwyczajnym połączonych rad pedagogicznych Państwowej Szkoły Morskiej i Państwowego Liceum Administracji Żeglugi i Portów, w obecności delegatów Departamentu Szkolnictwa Morskiego Ministerstwa Żeglugi, Maciejewicz formułował „szalenie niebezpieczne zdania”. Spotkanie to było poświęcone współdziałaniu organizacji ZMP z dyrekcjami szkół.
W drugim półroczu poziom nauki bardzo się obniżył, co jest spowodowane i tym, że uczniowie są zbyt przeciążeni pracą społeczną w ZMP. (…) Od wielu już lat, gdy nadchodzi wiosna daje się zauważyć rozluźnienie dyscypliny wśród uczniów, ospałość, niemniej stwierdzam, że ZMP jest zbyt zastraszające i uczniowie mało aktywni są w ciągłym strachu przed wyrzuceniem ich z ZMP i utratą możności ukończenia szkoły.[11]
Z relacji Jana Paszyńskiego:
– To było jeszcze w Gdyni. Wieczorem ktoś zapukał do mojego pokoju. Gość przedstawił się, powiedział, że będzie pracownikiem szkoły, właśnie przyjechał i przychodzi z sąsiedzką prośbą. Chciał pożyczyć żelazko, żeby odświeżyć mundur. Słowo za słowo i dowiedziałem się, że wrócił z Anglii, że tam została jego żona oraz dzieci, a on sam w każdej chwili, jeśli zechce, może do nich wrócić. Rzecz niebywała – przyzna pan – ale prawdopodobna. Rozmowa się rozwija i B. zapytał: „A co to, PPR-owcy u was rządzą? Ja bym tych s…, komunistów…” itd. Słucham, nic nie mówię. Minął jakiś czas, może dwa tygodnie, a kolega B. jest już najlepszym przyjacielem działacza partyjnego i zarazem wychowawcy S.! Obaj wyskakują na wódkę! Znów mija parę dni i mój wieczorny gość jest działaczem PPR. „Co, nie możecie załatwić takiej drobnostki? – wołał.- Zaraz zadzwonię do… ” – i tu sypały się imiona lub towarzyskie pseudonimy działaczy oraz oficjeli. (…) W szkole mieliśmy trzy organizacje polityczne: PPR – pracowników i uczniów, a jej sekretarzem w pewnym okresie był właśnie uczeń oraz dwie organizacje PPS – uczniowską i pracowniczą. Członków PPR było bardzo niewielu. I oto nadszedł kongres zjednoczeniowy. Kpt. B. został z ramienia PPR szkolnym pełnomocnikiem do sprawy zjednoczenia. (…) Po zjednoczeniu sekretarzem organizacji został znowu jeden z uczniów, Zbigniew W. Żeby pan widział to jego ważniactwo! Kamrat z B. całą gębą!. A z S. jeszcze większy!
Protokoły z posiedzeń Rady Pedagogicznej. W lutym 1951 roku kpt. B uświadamiał zebranym, że uczeń T. podał w ankiecie personalnej fałszywe dane (ojciec jego był właścicielem tartaku, a T. w ankiecie personalnej podał, że ojciec jest robotnikiem)”. Na innym nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Pedagogicznej Państwowego Liceum Administracji Żeglugi i Portów – odsyłał „obcego klasowo” ucznia na badania psychiatryczne.
Później ta tragiczna sprawa… Były uczeń szkoły morskiej, Adam H. Przyczynił się swoimi zeznaniami do oskarżenia żony kapitana B. o szpiegostwo. Odbył się proces, zapadł surowy wyrok.
Matkę zaaresztowano 3 stycznia 1953 r., pod zarzutem uczestniczenia w siatce szpiegowskiej organizowanej przez Adama H.. Wyrokiem NSW w 1953 r., została osadzona na 12 lat więzienia. Została zwolniona w dniu 1 maja 1955 r., Po uwolnieniu Matki z więzienia, w 1960 r., SN zalecił wznowienie procesu i SW w Szczecinie w swojej sentencji wyroku wyjaśnia, że głównym przewinieniem mojej Matki było… niezawiadomienie stosownych władz o rozmowie z Adamem H., w której została powiadomiona przez niego o jego działalności na rzecz obcego wywiadu. Wszystko wskazuje, że rozmowa owa była swoistą prowokacją ze strony Adama H.? (…) Różne były interpretacje tego faktu – łącznie z posądzeniem Ojca o udział w tej sprawie. [12]
W tamtych latach członkowie najbliższej rodziny ludzi oskarżonych o zdradę ojczyzny byli również szykanowani. Tymczasem kpt. B… pracował, kształcił przyszłych oficerów, wykorzystując swój niekwestionowany talent pedagogiczny i wiedzę fachową. Cieszył się nadal zaufaniem władz. Było tak jednak do lata 1953 roku.
Ojciec tak zapisał ten fakt w swoim dzienniku: „W dniu 16 czerwca 1953 r., towarzysz N., przedstawiciel Kom. Żegl. PZPR przy skreślaniu mnie z listy członków PZPR zarzucił mi, że „namawiałem do pozostania w Anglii oficerów PMH” i jest to donos usuniętego ucznia PSM P. [13]
Ze stanowiska wicedyrektora technikum Morskiego nawigacyjnego i wicedyrektora PSM w Szczecinie został zwolniony 31 lipca 1953 roku.
Sekretarze partii, działacze polityczni, kadrowcy… Jakże wiele mieli oni do powiedzenia w sprawach rozporządzania ludzkimi losami na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych!
Dyrektor Maciejewicz obserwował te wszystkie zmagania. Niosąc brzemię kapitańskiej samotności nie miał powierników, którym zwierzałby się z własnych przemyśleń. Przynajmniej – niewielu ich było. Zdarzało się, że kręcił głową, westchnął, machnął ręką… On tego wszystkiego nie był w stanie objąć, a co dopiero zrozumieć! Wyzbyty jakiejkolwiek ludzkiej słabości w rodzaju chciejstwa, pazerności, wrogości, zachłanności itp. dobrotliwie kiwał głową i niepostrzeżenie wychodził. Ubolewał nad bzdurnymi decyzjami karierowiczów, martwił się losem powierzonej mu morskiej młodzieży, ale nie był w stanie zrobić cokolwiek na rzecz zmiany koszmaru partykularnych interesów i kunktatorstwa.[14] On się na tym nie znał! Był marynarzem, był człowiekiem uczciwym. Nigdy nie należał do żadnej organizacji politycznej, nie uczestniczył w dysputach ideologicznych. Nigdy też, jak zdołałem wniknąć w jego życie, nie był ze względów politycznych i jakichkolwiek innych przesłuchiwany czy szykanowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Co najwyżej – przez jego satelity – w osobie z punktu widzenia dziejów szkoły morskiej całkiem ważnej i jakże niesławnej – Michała Figurskiego, jednego z „najbliższych współpracowników” K. Maciejewicza, kadrowca, działacza partyjnego, często kontaktującego się z Urzędem Bezpieczeństwa. W swoim czasie nieustannie stykał się z dyrektorem Maciejewiczem, poprawiał, odwoływał, zmieniał jego polecenia. I szantażował.
Z relacji Kazimierza Machaja:
– Ileż złego uczynił ten człowiek… To on wprowadził w szkole „szpiegostwo”, on dyskredytował decyzje i osobę Maciejewicza. Bywało, przychodzi do mnie Maciejewicz i mówi: „Co on robi? Widział pan?”. Wielokrotnie słyszałem z ust Konstantego Maciejewicza utyskiwania, że Figurski znów zmienił jego decyzje, zanegował polecenie, zażądał posunięcia niezgodnego z wolą dyrektora. Pamiętam jakiś apel, podczas którego Figurski rzekł: „Dziś nie będzie wydawania butów, jak zapowiadał dyrektor Maciejewicz”.
Figurski – jak wynika z relacji ówczesnych pracowników szkoły i uczniów, był kiedyś kierownikiem lotniska. Tam przyłapano go na sabotażu, jak określano w latach czterdziestych praktyki nieuczciwego gospodarowania paliwem lotniczym. Nie poszedł do wiezienia. Zajął się organizacją klubów sportowych. Powstawały wówczas takie zespoły jak „Legia”, „Gwardia”, „Widzew”. Słyszałem, że w latach II wojny światowej pełnił funkcje oficera politycznego. Wreszcie powierzono mu szalenie delikatną materię, jaką były sprawy kadrowe w szczecińskim szkolnictwie morskim. Zasięg jego działania obejmował także Technikum Eksploatacji Żeglugi i Portów, w okresie, gdy dyrektorem tej placówki był Kazimierz Machaj. W szkole morskiej pracowała również Stanisława Figurska, żona kadrowca, osoba aktywna i mająca wiele do powiedzenia w sprawach internatu. W latach sześćdziesiątych państwo Figurscy vel Fruchtmanowie, po okresie pobytu w Izraelu, zamieszkali po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego.
– Nie tolerowałem tego człowieka – mówi K. Machaj. – Któregoś dnia przychodzi do mnie i oznajmia, żebym wyrzucił ze szkoły jednego z uczniów. „Co wy mi tu możecie kazać? – odpowiedziałem. – Jeszcze jestem dyrektorem szkoły i to ja decyduję, kogo wyrzucić, a kogo nie”. Po tygodniu Figurski wraca do sprawy i informuje mnie, że już podpisał stosowny dokument w tej sprawie i przesłał informacje o zwolnieniu ucznia do Urzędu Bezpieczeństwa. Owszem, poczułem się nieco zaskoczony, ale dalej bagatelizowałem tę sprawę. Po kolejnych kilku dniach przychodzi pracownik UB. „Dyrektorze, nie stosujecie się do poleceń Urzędu Bezpieczeństwa?” – mówi tamten. „Jakich poleceń? O niczym takim nie wiem” – ja na to. A on: „Przecież skierowaliśmy do towarzysza Figurskiego pisemko w sprawie jednego ucznia, on je podpisał, a wy, dyrektorze, nie wykonaliście decyzji”. „Pisemko? Jakie? Niczego takiego nie widziałem na oczy!”. „Ale my wam mówiliśmy, towarzysz Figurski mówił”. „O, nie! Na słowo takich decyzji się nie podejmuje” – odparowałem. Wtedy ów człowiek sięgnął do kieszeni i wyjął dokument. Figurski potwierdził własnoręcznie, że polecenie przyjął do wiadomości i zobowiązał się równocześnie, że o sprawie poinformuje dyrektora, czyli mnie. Kiedy jednak poprosiłem o przekazanie mi tego dokumentu – odmówiono mi. Natychmiast wezwałem ucznia, który musiał podpaść czymś szczególnym, opowiedziałem mu o wszystkim, bo w gruncie rzeczy dobrze znałem chłopaka i wiem, że był to porządny człowiek. Doradziłem, aby wrócił na lekcje i jeśli przyjdą funkcjonariusze z Urzędu Bezpieczeństwa do klasy, zapytają o niego, to on ma szybko wstać i zameldować, że… jest nieobecny! „Tylko żeby cię nikt nie uprzedził” – dodałem. Nieustannie intrygował mnie powód, dla którego chciano usunąć chłopca ze szkoły? I dowiedziałem się, że podczas wycieczki szkolnej do Krakowa doszło do jakiegoś zatargu, może nawet bójki między chłopcami. Ten nieszczęśnik, napadnięty czy zaskoczony przez przewodniczącego organizacji młodzieżowej oraz jego przyjaciela z UB, nie pozostał bierny i poturbował obu. Przetrzymałem więc ucznia w szkole przez jakieś dwa tygodnie. Wówczas przychodzi funkcjonariusz UB i mówi, że właściwie to mógłbym napisać do rodziców wyrzuconego ucznia, by tamci przysłali chłopca do szkoły. „Karę za swoje przewinienia to on już dostał” – stwierdził. Oznajmiłem wówczas, że cieszę się z takiego obrotu sprawy, ale nie będę wysyłał listu, bo to zbędne. Dowiedział się wówczas, że nie wykonałem jego polecenia i chłopca nie wyrzuciłem ze szkoły.
Figurski szybko wypracował metodę wywierania presji i forsowania swoich decyzji. Jeśli napotykał na opór, podchodził do telefonu, dzwonił do Urzędu Bezpieczeństwa i informował kogoś, że ma taką to a taką sprawę i że przyjdzie o tej czy innej godzinie.
– Kiedyś zrobił coś takiego w stosunku do mnie. Natychmiast zatelefonowałem do tej samej instytucji i kategorycznie zażądałem, aby w sprawach szkolnych kontaktowano się wyłącznie ze mną. Wówczas zmienił front. Stał się przymilny, wręcz chciał nawiązać kontakty koleżeńskie. „O, towarzysz dyrektor! – wołał na mój widok. – Proszę, wejdźcie do mnie, zobaczcie jak pracuję”. Któregoś razu zaszedłem. Nie minęło parę minut, a tu: puk, puk… Do pokoju wszedł uczeń. Stanął przy drzwiach i drży. Figurski przywitał się z nim, poklepał, zagadnął, wygodnie rozsiadł się w fotelu i rzekł: „No, i co tam słychać?”. Nie wierzyłem własnym uszom. Ten chłopak zaczął „kablować” jak się to mawiało. „Dobrze – Figurski na to – i co jeszcze? Nic? No to przyjdź za parę dni, to sobie pogadamy.” Nie zdążyłem ochłonąć a tu znów: puk, puk… Następny uczeń i kolejna porcja informacji. Kiedy znów usłyszałem pukanie do drzwi, zerwałem się z krzesła i przekręciłem klucz w zamku. O, nie, myślę sobie, następnego to ty już nie wysłuchasz. O wszystkim opowiedziałem koledze, nauczycielowi, który był aktywnym działaczem w Komitecie Wojewódzkim Partii. „Daj pan spokój – odrzekł tamten, – ja nic tu nie pomogę. Niech mnie pan nie miesza do tej sprawy, nie chcę o niczym słyszeć! Zresztą, co ja mogę? On pracuje dla UB. Nie, nie chcę mieć z tym nic do czynienia!”.
Zastraszenie to najskuteczniejsza metoda pozyskania informatorów. Podczas jednego z przesłuchań M. Figurskiego w czasie rozprawy z powództwa byłych uczniów Szkoły Morskiej, między sędzią a podejrzanym odbył się taki dialog:
Sędzia: Podobno wymuszano zeznania i informacje od uczniów pod groźbą pistoletu?
Figurski: Jaki pistolet? Co za pistolet?
Sędzia: Jakiego typu były te pistolety?
Figurski: „tetetka”.
Sędzia: Oba?
Figurski: Oba.
Figurski posiadał zezwolenie na broń i spotykając się z kimkolwiek w swoim gabinecie, zawsze otwierał szafę pancerną, gdzie na widocznym miejscu leżał pistolet.
Anegdoty, wspomnienia… Niech przemówią dokumenty. Oto fragment sprawozdania dyrektora Technikum Żeglugi i Eksploatacji Portów w Szczecinie, z jesieni 1951 r., W części poświęconej wychowawcom czytamy:
Podkreślić należy podrywanie autorytetu przez ob. Figurskiego kierownikowi internatu i wychowawcom w pierwszym okresie roku szkolnego, który przed frontem uczniów odezwał się do ob. Żywnego, „że go wyrzuci na zbity łeb” oraz pozwalał uczniom nazywać kierownika internatu „babiarzem” ponieważ za zgodą i wiedzą dyrekcji jego własna żona odwiedzała go na służbie, przynosząc mu jedzenie. Znany jest również fatalny zgrzyt wywołany przez ob. Figurskiego przez jego odnoszenie się i stosunek do nowoprzyjętego wykładowcy i wychowawcy ob. Władowskiego. (…) Na skutek złej atmosfery stworzonej przez ob. Figurskiego dla swoich osobistych celów praca wychowawców była bardzo utrudniona, a kurs IV jako kurs starszy zamiast pomóc w pracy internatowej kierownikowi i wychowawcom nieświadomie utrudniał tę pracę ulęgając jego złym podszeptom”. W innym miejscu, w części poświęconej pracy organizacji ZMP czytamy o działaczach i aktywistach wykorzystujących funkcje oraz „rangę organizacji” do celów dalekich od nauki i uczniowskiej karności. Każdy sprzeciw wobec inicjatywy ZMP był w owym czasie poczytywany za decyzję polityczną, negowanie znaczenia organizacji. „I tu czynnikiem hamującym był ob. Figurski, który bardzo często podtrzymywał niesłuszne stanowisko niektórych ZMP – owców mniej uświadomionych.
Takich dokumentów nie pisało się w tamtych latach bezkarnie. Chyba, że „zasługi” wysoce ustosunkowanego człowieka przekraczały jego koneksje. M. Figurski najprawdopodobniej zdążył już wówczas przekroczyć wszystkie możliwe bariery moralności i najzwyklejszej przyzwoitości.
Pod sprawozdaniem figuruje wiele podpisów – członków organizacji partyjnej oraz podpis autora dokumentu – Kazimierza Machaja.
Powie ktoś – to wszystko dotyczy technikum, a nie szkoły morskiej. M. Figurski opiekował się w jednakowym stopniu każdą z tych placówek. Przy czym do dziś zachowały się dokumenty z dziejów technikum. Te ze szkoły morskiej – przepadły.
– Ta sieć donosicieli Figurskiego była nadzwyczaj rozwinięta – mówi Jan Paszyński. – Każdy miał swojego „opiekuna” lub „opiekował” się kolegą. Bywało, że i mnie zagadywał. A ponieważ niejedno przesłuchanie w życiu już miałem za sobą, więc nietrudno było się zorientować, do czego ów „proletariusz” zmierzał. Tak, podkreślał swoje robotnicze pochodzenie. Mówił, iż jego ojciec był biednym robotnikiem w tartaku, gdzie stracił dwie nogi. Tymczasem – podczas jednej z rozmów – padła nazwa miejscowości, którą jak się okazało, obaj dobrze znaliśmy. Figurski zapytał mnie, czy pamiętam właściciela okazałego sklepu kolonialnego? Wiedziałem, o który mu chodzi, ale nie mogłem sobie przypomnieć. „Fruchtman” – on na to. Rzeczywiście! – natychmiast skojarzyłem. Pytam, skąd on tak dobrze pamięta ten szczegół? A Figurski: „Bo to był mój tate!” – wystrzelił i jakby się zmieszał, dostrzegł, że popełnił błąd.
Wrogość i obcość klasowa… W protokóle z posiedzenia Rady Pedagogicznej PSM, w kwietniu 1951 roku, czytamy: „Kilku uczni (około 30-stu) zostało usuniętych z szeregów ZMP z powodu wrogiego nastawienia i wrogiej roboty”. W ferowaniu wyroków i szermowaniu wnioskami w tej sprawie dzielnie sekundowała mężowi Stanisława Figurska. Podczas posiedzenia Rady Pedagogicznej technikum w lutym 1951 roku omawiała sprawę ucznia Henryka M., który „jak wynika z ankiety personalnej prowadził przedsiębiorstwo budowlane i był skazany wyrokiem Komisji Specjalnej na 12 miesięcy obozu pracy za grę w karty”. S. Figurska zastanawiała się, czy taki człowiek może być uczniem technikum. Ob.ob. F., B., i B., którzy wspólnie z uczniem grali w pokera, otrzymali kary po 1,5 roku wiezienia.
Uczeń M. bronił się, mówiąc o przypadkowym wciągnięciu go do gry, o tym, że jego brat jest członkiem PZPR, a on sam był aresztowany przez gestapo i osadzony w obozie Oranienburg. Biorąc powyższe pod uwagę – Rada Pedagogiczna postanowiła pozostawić ucznia M. w szkole.
Figurska na tym samym posiedzeniu „wnosi na porządek obrad sprawę ucznia Stanisława G. (syn policjanta granatowego, który został zabity w 1939 roku, w czasie wejścia wojsk radzieckich na tereny polskie). (…) Opinia Rady Pedagogicznej o tym uczniu jest jak najlepsza (pilny, karny, uświadomiony). Ob. Dyrektor zwrócił uwagę na fakt, że G. mając siedem lat został umieszczony w Domu Dziecka w Moskwie gdzie przebywał do 1946 r., Fakt ten świadczy o tym, że podstawy socjalistycznego wychowania G. otrzymał w Związku Radzieckim, a więc nie należy się spodziewać odezwania się w nim dziedzicznych obciążeń. (…) Ob. Figurski zabiera głos, stanowczo podkreślając, że G. jako obcy klasowo i obciążony dziedzicznie (ojciec – granatowy policjant) winien być bezwzględnie usunięty ze szkoły lub przeniesiony do innej szkoły. Ob. Figurski stwierdza, że G. nie powinien przejść z naszej szkoły do pracy w porcie, która jest niesłychanie odpowiedzialna i ze względu na swój specyficzny charakter wymaga tylko zupełnie pewnych pod względem politycznym kadr. W dalszym ciągu zabrała głos ob. Figurska stwierdzając, że G. w pełni zasługuje na to, by uczyć się w naszej szkole, jest człowiekiem pewnym. Ob. Figurska podkreśliła pobyt G. w Domu Dziecka w Moskwie, zaznaczając, że powinniśmy kontynuować dalsze wychowanie G. w zasadach, które zaszczepiono mu w Szkole Radzieckiej. Ob. Figurska stawia wniosek o zatrzymanie ucznia G. w szkole”…
Ob. Figurska rozpętała kampanię w sprawie uczennicy, która miała zdjęcie Piłsudskiego. Nikt ob. Figurskiej nie mógł dorównać zaciętością w walce z „obcą i wrogą klasowo” uczennicą, która nosiła nazwisko „pochodzenia obcoklasowego”: Csaky-Pallavicini. Albo sprawa uczennicy Teresy M., „która jako córka kułaka (24 ha ziemi) nie powinna korzystać ze wszystkich udogodnień, jakie daje szkoła przedpołudniowa. Ponieważ jej ojciec jest zamożny, może wiec zapewnić swej córce utrzymanie i mieszkanie poza szkołą. Wobec tego ob. Figurska stawia wniosek, by uczennicę M. wydalić ze szkoły lub przenieść do klas popołudniowych. (…) Ob. Dyrektor wyjaśnia, że sprawa uczennicy M. została przejęta przez władze centralne i decyzję swoją ministerstwo poda nam w najbliższych dniach do wiadomości”. Podobna informacja dotyczyła dwóch kolejnych uczennic.
Rok wcześniej S. Figurska, po zgłoszeniu kilku wniosków personalnych stwierdziła: „Nie zgłaszanie dyrekcji przez wykładowców jak uczniowie zachowują się podczas lekcji jest błędem, gdyż uczniowie nie zostają karani od razu, a wychowawcy starają się z nimi rozmawiać indywidualnie, lecz prośby nie pomagają, wobec tego zmuszeni jesteśmy takich uczni karać”. Ówczesny wicedyrektor Państwowego Technikum Administracji Żeglugi i Portów w Szczecinie, Jacek Nieżychowski odpowiedział zatroskanej wychowawczyni młodego pokolenia słowami, które w języku protokółu brzmią jak następuje: „Ob. Nieżychowski – wypowiada swoje zdanie co do nakładania zbyt surowych kar dla uczniów przez ob. Figurską, przytaczając zaistniały fakt względem uczennicy Wojtowicz. Stwierdza, że zbyt surowe kary przestają być wreszcie środkiem wychowawczym dając w efekcie ujemne wyniki”.
Jakże nieprawdopodobnie, wręcz dramatycznie brzmią po latach te relacje! Ileż w nich absurdu, głupoty i nonsensu! Większość przykładów pochodzi z bratniej uczelni, ale czy w szkole morskiej było inaczej? Czy ktoś może zaprzeczyć podobnym praktykom, „sabatom idiotyzmu” w stosunku do słuchaczy PSM? Z pewnością sytuacja tam panująca dalece prześcigała koszmar bzdurnych problemów i decyzji zapadających w technikum. Wszak tam przedmiotem „troski” byli ambasadorowie, ludzie wybrani na reprezentantów socjalistycznej i ludowej Polski.
Oto kolejne przykłady. Pewnego dnia społeczność PSM została sparaliżowana wiadomością, że jakiś wyjątkowy typ, człowiek pozbawiony wszelkich skrupułów, wróg klasowy wypisał na korytarzu hasło szkalujące najświętsze imię Generalissimusa Stalina. Napisał, że to – po prostu – h… Figurski wpadł w szał. Zimna krew sprawiedliwego komunisty wzięła górę nad emocjami i przystąpił do śledztwa. Kto w czasie lekcji wychodził z klasy pod jakimkolwiek pretekstem? Okazało się, że jeden z uczniów wyszedł za potrzebą. „Masz tu kredę – Figurski na to – i pisz to samo hasło”. Na nic zdały się rozpaczliwe zapewnienia, że to nie on, że nie śmiałby itd. Napisać musiał. Figurski spojrzał wytrawnym okiem i wydał wyrok na miarę Salomona: winien! Ten sam charakter pisma! Krzywe kulfony narysowane drżącą ze śmiertelnego strachu dłonią miały być identyczne z kształtem liter hasła-wzoru. Chłopak, rzecz jasna, wyleciał ze szkoły. Metody stosowane przez M. Figurskiego znalazły kontynuatorów w gronie uczniowskim. Inny przykład: było to bodaj przed kolejną rocznicą urodzin Stalina. Kapitan Bąbczyński wygłaszał płomienny referat, sala skandowała. Na koniec wszyscy wstali z miejsc i wiele minut trwali w owacjach na cześć Wielkiego Stalina. Parę dni później odbywało się posiedzenie Rady Pedagogicznej. Nagle otworzyły się drzwi, do sali wszedł uczeń i zbliżył się do stołu. „Czego tu chcesz? Trwa posiedzenie!”. „Przyszedłem złożyć oświadczenie” – odpowiedział stanowczym głosem. I zeznał, co następuje: wybrał się z kolegą na spacer po mieście. Tu wymienił oczywiście nazwisko kompana. Nagle tamten stwierdził: „Chodź, pojedziemy do Lasku Arkońskiego, bo nie mogę już patrzeć na tę gębę”. Chodziło, rzecz jasna, o wizerunki Stalina, których w mieście było szczególnie dużo. Członkowie Rady Pedagogicznej osłupieli. Nie wiadomo już, kto przerwał milczenie, by upewnić się, czy dobrze zrozumiał nazwisko oskarżonego. Uczeń powtórzył je raz jeszcze. Nietrudno przewidzieć, jaki był finał sprawy: oskarżony nie otrzymał prawa pływania. A oskarżający? Uciekł za granicę podczas pierwszej podróży statkiem do portu zachodniego.
Pani Olszewska była podobno świetnym pedagogiem. Wykładała matematykę. Przed laty poznała rodzinę Feliksa Dzierżyńskiego. Kiedyś, w gronie uczniów, stwierdziła, iż był on człowiekiem takim samym jak inni, miał także słabości i wady. Kilka dni później pożegnała się z pracą w szkole morskiej.
Rozstanie z PSM-ką przeżywali boleśnie także uczniowie. Niektórzy, uparci i wierni marzeniom, wrócili do zawodu po roku 1957. Inni, rozżaleni i załamani, uciekali się do wręcz dramatycznych gestów protestu. Jeden z nich codziennie odwiedzał ministerstwo, prosił i błagał, by przywrócono mu prawo ukończenia szkoły i dostania się na statek. Nieustannie słyszał: nie. Wreszcie podjął próbę samobójstwa. Chciał skoczyć z Mostu Poniatowskiego do Wisły.
– Któregoś dnia spotkałem Karola J. na spacerze. Nie poznał mnie – mówi K. Machaj.- Wówczas był uczniem szkoły morskiej. Tyle, że ze statusu. On zajmował się przede wszystkim jakimiś papierkami a nie nauką. Przed egzaminami przyszedł do mnie w towarzystwie Figurskiego i zażądali, abym oblał jednego z chłopców. Jego nazwiska już dziś dobrze nie pamiętam. Chyba Mackiewicz. Niezły uczeń. Zaprotestowałem mówiąc, co będzie, jeśli on jest dobrze przygotowany? Tamci: „Ale my polecamy wam go oblać!”. Proszę pana, ja tak pilnowałem, żeby nikt z kolegów nauczycieli nie oblał tego chłopaka! Sam postawiłem mu: dobry.
– Nie zapytał pan o przyczyny prośby obu „aktywistów”?
– Po co? W odpowiedzi mogłem usłyszeć jedynie sakramentalne „G… was to obchodzi”. Widocznie tamten podpadł. Rozumie pan? Bzdura! Jakaś wielka bzdura! Wtedy właśnie egzaminy końcowe zdało chyba stu czterdziestu chłopców, ale tylko siedemnastu otrzymało prawo pływania. W gronie podejrzanych znalazł się chłopak, który przeszedł szlak od Lenino do Berlina! Miał pełno bojowych medali i odznaczeń! Cóż miał począć z sobą taki nawigator? Był tragarzem na dworcu (fakt!) albo imał się innej najprostszej pracy. Mechanik to przynajmniej rower potrafi naprawić, a nawigator? Przed kolejnymi egzaminami wstępnymi liczna grupa odrzuconych przyszła wtedy pod gmach, stanęli na schodach i nie chcieli wpuścić do środka nowych kandydatów. „Nie idźcie do tej szkoły – wołali – nie otrzymacie prawa pływania!”. Zdarzały się, proszę pana, takie incydenty. Patrzyłem na tych zaprawionych w życiu chłopaków, wychowanków PCWM, zahartowanych, nierzadko z wielkimi wojennymi przeżyciami.
Brak pływania – to szok.
E. Daszkowski wymienia w „Niedokończonym rozdziale” nazwiska wychowawców. Dwóch. Trzeciego pominął. To Jan Symonik, który przyjechał do Szczecina w ekipie gdyńskiej. Wcześniej pracował w Komitecie Miejskim PPR. Do szkoły przyszedł w mundurze oficera piechoty. Wygłaszał płomienne przemówienia, kreślił świetlaną wizję komunistycznej Polski – a mówił piękną polszczyzną, z akcentem kresowym. Jedyną jego słabością było to, że nie stronił od kieliszka. To on wołał głęboką nocą na szkolnym korytarzu, by przyprowadzono mu ucznia opiekującego się szkolnym bufetem. Żądał piwa. Kantyna przy Piastów 19 dysponowała tym trunkiem. Któregoś dnia wypił więcej niż zwykle. Podszedł do okna, by zaczerpnąć świeżego powietrza i wypadł z II piętra. Spadając, solidnie podzelowanym butem uderzył o parapet mieszkania na pierwszym piętrze a metaliczny dźwięk powtórzyły rzędy medali, jakie zazwyczaj miał przypięte do wyjściowej marynarki. Wiele miesięcy przeleżał w gipsie, ale po powrocie do szkoły dał się dobrze we znaki kolejnym rocznikom.
Galeria mniej lub bardziej niesławnych postaci jest ogromna! Polonistka, pani Korenreich, panie z ministerstwa: Zeslerowa czy Mocarska. Słynna „Królowa Mórz”, która decydowała o życiu lub zawodowej śmierci wielu absolwentów szkół morskich.
– Wtedy mogłem się zemścić tylko w jeden sposób. Skierowałem ją do obierania ziemniaków a potem sfotografowałem. Było to w 1955 roku, na pokładzie „Zewu Morza”, w rejsie z delegacją z ministerstwa – powiedział kpt. Andrzej Huza.
Kpt. E. Daszkowski wielokrotnie w swoich publikacjach wspominał, że przy Piastów 19 jadło się dobrze. Cztery razy dziennie. Ze wspólnego kotła korzystały także rodziny pracowników szkoły. To bez wątpienia zasługa kpt. Maciejewicza. Tylko, czy jest się czym chwalić?… Darmowy wikt i opierunek, fasowane buty, umundurowanie, sucho… Szkoła Morska była pod tym względem wyjątkową placówką dydaktyczną w kraju. Kształciła ambasadorów, którzy poza wszystkim musieli się także dobrze prezentować. To prawda. Ale, że ich rówieśnicy z innych szkół nie mogli w części nawet mówić o podobnych forach – to też prawda.
– Jadaliśmy na porcelanowych zastawach – wspomina K. Machaj.- Jak zabrakło mięsa, to się kupowało indyki i kaczki. To prawda, wszystko to można było kupić. Że drogie? Dla szkoły morskiej – nie.
– A te akcje pomocy w porcie? Młodzi chłopcy miast się uczyć, szli do pracy fizycznej i to wcale nie najłatwiejszej.
– Dziewczęta także. Nie pamiętam jak się ta akcja rozpoczęła, ale po drugim czy trzecim skierowaniu młodzieży do portu, ostro zaprotestowałem. W Warszawie zawarowałem sobie wśród innych i to prawo, że to ja i tylko ja mogę wysyłać młodzież do pracy przy rozładunku statków, a nie jakiś tam nieznajomy głos w słuchawce telefonicznej przedstawiający się słowami: tu Komitet Partii, lub: tu Urząd Bezpieczeństwa. Nie mogłem sobie pozwolić na zarywanie programu nauczania. „Nie dacie uczniów? To przyjdzie pismo z UB!” – zwyczajna formułka. I przychodziło. A ja nie puszczałem. Pan Daszkowski pisał o ratowaniu portu przez słuchaczy szkoły morskiej. Rzeczywiście, oni też pracowali, ale moja szkoła była tą, która przygotowywała personel portowych urzędników i to nas przede wszystkim tam angażowano. Pomijam dobrowolną, po zajęciach dydaktycznych, pracę na nabrzeżach. To już nie była moja sprawa.
W czerwcu 1951 r., – szkoły gdyńska i szczecińska otrzymały nowe nazwy: Technikum Morskie Nawigacyjne w Szczecinie i Technikum Morskie Mechaniczne w Gdyni, oba o pięcioletnim cyklu nauczania. Zlikwidowano też Państwową Szkołę Jungów. W dwa lata później podjęto jednak decyzję o likwidacji Technikum Morskiego Nawigacyjnego w Szczecinie i przeniesieniu kształcenia nawigatorów do Gdyni.
Do Szczecina często przyjeżdżały ministerialne komisje. Kontrolerzy niezwykle krytycznie oceniali, no właśnie… wszystko. W protokołach czytamy o zastraszającym stanie szkoły tak pod względem nauczania, jak i wychowania. Kadra pedagogiczna była pełna wad – nauczyciele starszego wieku, przestarzałe metody nauczania i brak naświetlania zagadnień od strony marksistowsko-leninowskiej. Kapitan Maciejewicz, kawaler najwyższego rosyjskiego odznaczenia, ale przyznanego przez cara, Orderu Św. Stanisława, człowiek o szlacheckim rodowodzie, kapitan Ledóchowski, hrabia, członek sławnego rodu.[15] Tak, nie byli to najlepsi propagatorzy marksistowsko-leninowskich metod wprowadzania młodych ludzi w dorosłe życie. Obaj odeszli, a raczej – wyrzucono ich z ich szkoły. [16]
Ocena mojej osoby i mojej pracy – całkowicie ujemna; wniosek jest jasny i zrozumiały.
Zresztą, niech przemówią także inne dokumenty. Na przykład ten z 11 kwietnia 1953 r., Należy jednak odczytywać je ze świadomością bezsilności ludzi, którzy w tamtych czasach nade wszystko rozumieli, co to honor i godność. Konstanty Maciejewicz przesłał drogą służbową do ministra żeglugi list, w którym ustosunkował się do kolejnej, nie wiadomo już której z rzędu kontroli ministerialnej, mającej na celu znalezienie argumentów przemawiających przeciw osobie „starego pedagoga”. Dotychczasowe złośliwe uwagi i spostrzeżenia inspektorów Maciejewicz kwitował milczeniem bądź ogólnikowymi wyjaśnieniami. Tym jednak razem starszy inspektor Edward N. sformułował swoje zarzuty w sposób bezkompromisowy, a zarazem głupi. Maciejewicz odpowiadał:
Porównuję moją pracę na terenie szkoły dziś i w okresie ubiegłym. Rok 1945. Odbudowa szkoły w Gdyni. Początek nauki. Organizacja kursów i całej szkoły. Pełne osobiste zadowolenie z wyników takiej pracy, uznanie władz i przełożonych. Rok 1947. Budowa szkoły w Szczecinie, zadowolenie osobiste z pracy, uznanie władz, odznaczenie Złotym Krzyżem Zasługi. Okres obecny. Absolutny brak czasu na własne życie, przeciążenie pracą fizyczną i moralnie brak własnego zadowolenia z wkładanego w pracę wysiłku. Tak oceniałem swój wkład w pracę, myślałem o sobie znacznie lepiej niż wypadło to w obiektywnej ocenie. Zdawało mi się, że żyję zagadnieniami szkoły, że przy realizowaniu koniecznych posunięć natury personalnej, naukowej i gospodarczej piętrzą się przeszkody zewnętrzne, a nie przeszkody tkwiące we mnie. Okazuje się, że wiek mój pozbawił mnie możliwości wydajniejszej pracy. W dziedzinie szkolenia dziś wymaga się i doświadczenia, i wykształcenia, i wyrobienia politycznego. Przeto pozwalam sobie prosić Ob. Ministra o odwołanie mnie ze stanowiska dyrektora Technikum Morskiego Nawigacyjnego w Szczecinie i przeniesienie w stan spoczynku. Proszę również Ministerstwo Żeglugi o skierowanie mnie do pracy jako inspektora pokładowego do Polskiego Rejestru Statków z przydziałem do pracy na terenie Szczecina. (…) Znam tę pracę i mam nadzieję, że znając biegle język rosyjski i terminologię marynistyczną potrafię wykonywać obowiązki inspektora, ku zupełnemu zadowoleniu władz zwierzchnich i na pożytek Polsce Ludowej.
Jest to pierwszy i bodaj jedyny dokument, w którym Maciejewicz próbuje sam dochodzić swoich praw, bronić się czy też skarżyć.
– Odejście ze szkoły omal nie załamało ojca – wspomina Olgierd Maciejewicz. – On nie wyobrażał sobie by po tylu latach, mógł nie spotykać się już więcej z młodzieżą.
Był w trakcie opracowywania nowych, wielkich planów i przedsięwzięć. Część z nich już zrealizował. Mieszkania dla pracowników, ciągłe unowocześnianie procesu dydaktycznego, pilne śledzenie nowinek światowych z dziedziny handlu morskiego i gospodarki morskiej. Teraz, nigdy wcześniej, ktoś odważył się, bez uzasadnienia i powodu, krytycznie ocenić poczynania kapitana. Nawet ci, którzy żegnali się ze szkołą, trzymając w ręku dokument z decyzją rady pedagogicznej o skreśleniu ich z listy słuchaczy, dokument podpisany ręką Maciejewicza, nie zdobyli się na słowo obraźliwe czy nieprzyjazne dyrektorowi.
Tymczasem, jeszcze wczesną wiosną 1953 r., Maciejewicz otrzymał informację, że jest typowany na kapitana statku szkolnego „Zew Morza”. Wiedział już, z czym należy tę pogłoskę łączyć. W kolejnym liście z 25 kwietnia 1953 r., do Zarządu Szkolenia Zawodowego ministerstwa powtórzył sentencję odpowiedzi na ministerialną krytykę:
Byłem gotów objąć stanowisko kapitana statku szkolnego «Zew Morza», ale po wniknięciu w treści wniosków powizytacyjnych doszedłem do wniosku, który sam uznaję, że człowiek, który nie żyje zagadnieniami miejsca pracy, nie może stać na kierowniczym stanowisku i nie powinien pozostać w szkolnictwie.
Kapitan Maciejewicz nie chciał wracać na wschodnie wybrzeże. Po 31 latach od chwili rozpoczęcia pracy w szkolnictwie morskim, poczuł się persona non grata. Poza tym – jak mówił – czuł się już zmęczony, chciał zmienić charakter pracy. Nikt jednak nie troszczył się zbytnio o dalsze losy kapitana, nikt poza jego wiernymi uczniami, z których zresztą wielu „nie mogło” mu pomóc, jak usprawiedliwiał ich kapitan.