Rozdział czwarty
wydanie trzecie, internetowe - nieustannie uzupełniane
Przejmujące zimno. Wysoka oceaniczna fala przesłoniła horyzont na kilkanaście sekund. Wśród rozdmuchiwanych wiatrem wierzchołków fal, zamajaczyła sylwetka niewielkiego statku. Oficer wachtowy natychmiast zameldował o tym dowódcy. Padły rutynowe komendy: opuścić szalupę, wysłać oficera, dowiedzieć się o narodowość żeglarzy, a przede wszystkim sprawdzić zawartość ładowni. Po kilkudziesięciu minutach, na pokład rosyjskiego krążownika wkroczył w asyście marynarzy wysoki, jasnowłosy drab. Nie rozumiał słowa po rosyjsku, nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy, nie miał też przy sobie żadnych dokumentów. Ot, codzienność służby w ochronie „przemysłu rybnego Imperium Rosyjskiego”. Zobojętniałe załogi na pokładach dziesiątek starych i wysłużonych okrętów spędzały długie miesiące na północnych akwenach Oceanu Spokojnego. Umykali przed nimi kłusownicy ze Szwecji, Anglii, Norwegii i Japonii. Każdy kapitan statku rybackiego miał oczywiście rosyjską banderę i wciągał ją na maszt, widząc okręty patrolowe, ale na nic zdawały się te wybiegi. Nikt nie był pewny dnia ani godziny na wodach Morza Ochockiego.
Inni młodzi oficerowie otrzymywali przydziały do Floty Czarnomorskiej. Tam klimat wręcz zachęcał do spędzania na pokładzie nocnych godzin wolnych od służby. Wizja regularnej żeglugi, choć nieustannie narażonej na niespodziewane ataki lokalnych piratów, przyciągała do Sewastopola czy Odessy tych, którzy nie do końca wierzyli w sprawczą moc swoich ambicji.
Najbardziej atrakcyjnym przydziałem dla absolwenta było skierowanie do floty operującej na Morzu Bałtyckim – najnowocześniejszej, najszybszej, stwarzającej szansę na awans, prestiżowej. Rosyjskie bazy w Rewlu i Helsingforsie, stanowiły przedmiot marzeń młodych oficerów. Maciejewicz należał do tej grupy. Chciał oglądać świat, ruszyć w stronę dalekich portów.
1 maja 1912 r., w jego żeglarskiej książeczce dokonano wpisu: „Członek załogi kanonierki «Siwucz» [1] na stanowisku oficera nawigacyjnego”. Był to jeden z wielu okrętów, na którym zawodową praktykę odbywali słuchacze Morskiego Korpusu. Przez letnie miesiące pływali wśród fińskich i alandzkich szkierów, doskonaląc się w nawigacji oraz obsłudze pokładowej artylerii.
Trudno mówić o tych okrętach, że były zwrotne, szybkie, łatwe w obsłudze. Ale zaprawa, jaką na nich odebraliśmy okazała się zbawienna w czasie wojny, pierwszej wojny światowej.
Podstawową zaletą służby na tym okręcie był fakt, że często zawijano nim do portu. Oficerowie mogli więc bywać w domach, sporo wolnego czasu spędzać w gronie przyjaciół i znajomych. Maciejewicz odwiedzał wówczas swoich krewnych, którzy mieszkali w domu matki jego przyszłej żony. Podtrzymywał też znajomość z Polakami, z którymi uczył się w korpusie. Najczęściej spotykał się z Adamem Mohuczym i Mamertem Stankiewiczem.
Imponował młodszym kolegom. Interesował się bowiem wszystkim, co decydowało o sprawnym i bezpiecznym eksploatowaniu okrętu. Znał się więc doskonale nie tylko na nawigacji, ale także chętnie schodził do siłowni. Zastanawiał się wówczas, czy nie powrócić do sal akademickich, by kontynuować naukę. Jako Polak miał jednak trudności w zdobyciu odpowiednich dokumentów, kwalifikujących go do szkół specjalistycznych.
Najbardziej interesowało go wówczas to, co stanowiło ciągle jeszcze nowość w siłach wojenno-morskich – okręty podwodne. Niestety, dodatkową przeszkodą w dostaniu się do Oficerskiej Szkoły Podwodnego Pływania był nie najlepszy stan zdrowia. Komisja lekarska potwierdziła wcześniejsze obawy – nerwica serca.
10 marca 1913 r., Maciejewicz został skierowany na stanowisko oficera wachtowego krążownika „Riurik”. Oto był cel marzeń i wysiłków. Ten okręt należał bowiem do najlepszych i najnowocześniejszych. Był okrętem flagowym admirała von Essena.
Sytuacja polityczna końca 1913 r., i początku 1914 nakazywała dalsze doskonalenie sprawności bojowej wszystkich rosyjskich flot. Nie bez trudności realizowano założenia reformy. Do eksploatacji wprowadzono nowe okręty kierując na ich pokłady kadry najmłodszych oficerów. Nowe plany strategiczne zakładały; że podstawową funkcją Floty Bałtyckiej jest obrona Zatoki Fińskiej. Założenie to uzupełniono potrzebą rozszerzenia zakresu działania do Wysp Alandzkich. Zakładano także, że okręty rosyjskie powinny kontrolować również południową część Bałtyku. Na tych wodach prowadzono więc ćwiczenia i manewry. W 1913 r., po zakończeniu cyklu zajęć taktycznych, „Riurik” został skierowany na czele armady do portów Wielkiej Brytanii, Francji i Norwegii. Poza złożeniem oficjalnej wizyty w Portland, Breście i Stavanger wyprawa miała na celu zaprezentowanie państwom Europy Zachodniej sił morskich Imperium Rosyjskiego, krytykowanego za brak zdecydowania w umacnianiu swej potęgi na morzu. Z Rewla okręty wyszły 27 sierpnia i powróciły 21 września.
Z życiorysu Konstantego Maciejewicza:
W chwili ogłoszenia mobilizacji Floty Bałtyckiej pozostaję w służbie na krążowniku pancernym «Riurik»; 17 lipca 1914, w chwili ogłoszenia wojny rosyjsko-niemieckiej pozostaję w służbie na tym krążowniku i przyjmuję udział w operacjach wojennych Floty Bałtyckiej.
To jedyne zdania skreślone ręką Maciejewicza na temat jego losów w latach I wojny światowej. Rekonstrukcja tego okresu jego życia i służby rodzi najwięcej kłopotów. Wiadomo, że na „Riuriku” pełnił funkcję oficera wachtowego, że w czasie jednej z pierwszych akcji bojowych doznał poważnej kontuzji. Alarm bojowy poderwał bowiem na nogi całą załogę, która pozostawała pod pokładem. Marynarze biegali na stanowiska bojowe. Także Konstanty Maciejewicz. Działa „Riurika” oddały pierwsze salwy. Potężny wstrząs targnął okrętem. Właśnie w tym momencie Maciejewicz wyskoczył na pokład. Siła wybuchu spowodowała uszkodzenie narządu słuchu. Konsekwencją tego wypadku było to, że słyszał dźwięki w zawężonym paśmie częstotliwości.
Owe salwy… Zapamiętał je na całe życie. Było to 2 lipca 1915 r., dokładnie o 09.36. Przed kilkoma dniami okręty rosyjskie wyszły ze swoich baz, z zamiarem ostrzelania Kłajpedy. Nadzwyczaj nie sprzyjające warunki pogodowe, przede wszystkim gęsta mgła, uniemożliwiały sprawne wykonanie planu. Tymczasem Niemcy postanowili założyć pole minowe na dojściu do portu w rejonie Bogskar. Nie spodziewali się, że siły rosyjskie są tak blisko. Kiedy załoga „Albatrosa” stawiająca tę zaporę skończyła pracę, dowódca okrętu, komodor von Karpf polecił wysłać meldunek do dowódcy „Roona”. Tekst depeszy został przechwycony przez rosyjskich radiotelegrafistów, odszyfrowany i przekazany do dowództwa flotylli. Postanowiono zaatakować słabsze od rosyjskiego zgrupowanie okrętów nieprzyjaciela. Tylko ta pogoda… Atak przesuwano z godziny na godzinę. Liczono, że lada moment mgła ustąpi i odsłoni kryjące się w niej wrogie okręty. Rozproszona flota rosyjska koncentrowała swe siły. Wreszcie padły pierwsze salwy. Wymiana ognia była tak intensywna, że wkrótce poczęło brakować amunicji. Na miejsce zgrupowania zdążał też „Riurik”. Działa krążownika rozpoczęły ostrzał niemieckiego okrętu „Roon”. Mimo, że ogień prowadzono z odległości około jedenastu tysięcy metrów, „Riurik” celnie raził przeciwnika. Niemcy musieli ratować się ucieczką. Wtedy działa „Riurika” skierowano na krążownik „Lubeck”. Także i ten okręt nie miał najmniejszych szans w starciu z jednostką rosyjską. Jego pokładowe uzbrojenie ustępowało kalibrem i mocą przeciwnikowi. Uciekł. „Riurik” wykonał kolejne manewry i w polu rażenia jego artylerii znów znalazł się krążownik pancerny „Roon”. Potężne fontanny wzbijały się w niebo tuż przy burtach niemieckiego okrętu. Odłamki pocisków raziły jego załogę, niszczyły pokładowe wyposażenie. I kiedy wydawało się, że Niemcy zostaną pozbawieni jednego ze swych okrętów, trafny strzał z „Roona” uszkodził dalmierze „Riurika”, uniemożliwiając precyzyjne kierowanie ogniem artylerii głównej. Usunięcie usterki trwało kilkadziesiąt minut. Czas ten jednak wystarczył, by „Roon” opuścił niebezpieczny akwen. Bitwa u wybrzeży Gotlandii, określona przez historyków jako najpoważniejsza z dotychczasowych akcji na Bałtyku, nie zmieniła jednak układu sił. Miała znaczenie prestiżowe. Podniosła morale załóg rosyjskich, wykazała, że są one dobrze przygotowane do prowadzenia działań wojennych i walki z doskonale uzbrojonym przeciwnikiem.[2]
Kontuzja, której Maciejewicz doznał w czasie bitwy, wymagała kilkutygodniowego leczenia. Otrzymał urlop wypoczynkowy. A w życiu prywatnym Maciejewicza zaczynało dziać się coraz więcej. W czasie wizyt u państwa Stankiewiczów był małomówny, sprawiał wrażenie człowieka, który ciągle się gdzieś spieszy. Całe popołudnia spędzał w mieszkaniu swojego brata, Henryka, który po ukończeniu Instytutu Górniczego otrzymał dobrą posadę i ożenił się z połtawianką – Wogą Gacari. Od niej Konstanty dowiedział się, że ich wspólna znajoma z Połtawy, Olga Kazin, chce na stałe przenieść się do Piotrogrodu. Po latach, w 1970 r., pani Olga Maciejewiczowa opowiadała synom, którzy spisywali jej wspomnienia:
Mój dziadek, ojciec mamy, był adwokatem, dyrektorem Banku Wzajemnego Kredytu w Połtawie. Na zjeździe dyrektorów banków wybrano go na dyrektora banku w Piotrogrodzie. [3]
Matka Olgi, w czasie długich wieczornych spotkań w domu Maciejewiczów, bacznie obserwowała swoją córkę, która spośród wielu młodych ludzi, upodobała sobie do rozmów Konstantego. Jego opowieści, donośny głos i przenikliwe spojrzenie potrafiły „okiełznać” temperament Olgi na wiele godzin.
Pierwsza oficjalna wizyta Konstantego w domu rodziców trwała 15 minut. Później bywał coraz częściej. Pierwszy raz pocałował mnie w dekolt. Razem jeździliśmy na koncerty. Święta Wielkanocne obchodziliśmy bardzo uroczyście.[4]
Znajomość przerodziła się w sympatię, a potem w uczucie. Dla kręgu znajomych i przyjaciół obu rodzin stało się oczywiste, że ci młodzi stanowią doskonałą parę, choć… Oboje, niezwykle impulsywni i uparci, często się sprzeczali, co komentowano sprawdzonym porzekadłem: kto się czubi… Bywało, że różnica poglądów ujawniana w czasie dyskusji kończyła się chłodnym pożegnaniem. Przez kilka dni nie spotykali się, by po przejściu minorowych nastrojów znów oddawać się pełnym gestykulacji dyskusjom.
Pod koniec lata 1915 r., Konstanty ośmielił się poprosić o rękę Olgi. Ta oświadczyny przyjęła z wielką radością, ale już w czasie kreślenia wizji przyszłego wspólnego życia doszło do sprzeczki. Postanowił udowodnić narzeczonej, że jest człowiekiem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Z domu narzeczonej wybiegł na piotrogrodzką ulicę. Jak zawsze, energicznym krokiem ruszył w stronę morskiej bazy. Sierpniowy wieczór, pełen spadających gwiazd, okrywał chłodnym wiatrem ostatnie spacerujące pary zakochanych. Nazajutrz Konstanty Maciejewicz zgłosił się do raportu w dowództwie floty. Mówił podobno krótko i z wielkim rozgorączkowaniem. Nie wyobraża sobie życia bez całkowitego poświęcenia się pracy, służbie oraz doskonaleniu marynarskich umiejętności i dlatego prosi o skierowanie do służby na… okrętach podwodnych.
Obok lotnictwa – służba podwodniacka uchodziła nadal za dziedzinę ogromnych możliwości. Wśród pilotów oraz marynarzy okrętów podwodnych spotykało się ludzi rzeczywiście odważnych. Niedoskonałość konstrukcji oraz ciągłe doskonalenie sztuki podwodnej nawigacji, były przyczyną nierzadkich a tragicznych w skutkach wypadków. Ambicją jednak dowódców wielu flot świata oraz punktem honoru ich marynarzy było opanowanie techniki podwodnego pływania.
Intensywny rozwój tego rodzaju broni datuje się od przełomu XIX i XX wieku. Wówczas to oceniono skuteczność torped, wykorzystano ją przy konstruowaniu torpedowców, a wizja posługiwania się bronią spod wody nakazywała podejmowanie dalszych prac badawczych oraz konstruktorskich.
Pierwsze flotylle rosyjskich okrętów podwodnych, które w czasie wojny z Japonią operowały na Pacyfiku, potwierdziły aż nadto swą przydatność w prowadzeniu działań wojennych. I choć nie trafiono torpedą żadnego okrętu przeciwnika, to jednak Japończycy z wielką ostrożnością rozwijali akcje, bowiem wiedzieli, że miejsc ważnych ze strategicznego punktu widzenia strzegą podwodniacy. Tak było między innymi we Władywostoku. Japończycy nie odważyli się zaatakować tego portu i bazy, bo był on osłaniany przez okręty podwodne.
Już w 1906 r., admiralicja podjęła decyzję o stworzeniu Szkolnego Oddziału Podwodnego. W roku następnym przyjęto 200 osób, które pod kierunkiem wcześniej wyszkolonych instruktorów miały stanowić załogę czterech okrętów. Dla nich komendant szkoły, kontradmirał Szczęsnowicz zorganizował bazę w Lipawie – przystań wraz z niezbędnym zapleczem. W 1909 r., w wyniku intensywnie prowadzonego szkolenia, sformowana została pierwsza brygada okrętów podwodnych Morza Bałtyckiego. Tworzyły ją dywizjony, po pięć jednostek każdy.
W czasie rzadkich zejść na ląd biegliśmy na targowiska, by wypić surowe jajko, poczuć zapach świeżo upieczonego chleba, zasmakować ciepłego mleka.
Lipawa,[5] a potem Rewel[6] stały się centrami szkolenia kadr podwodniackich. Intensywnie eksploatowany sprzęt szkoleniowy wymagał napraw i remontów. Stworzono więc zaplecze techniczne, ale nie ustrzeżono się wypadków. Głośnym echem w społeczności morskiej odbił się ten, który miał miejsce 23 marca 1913 r.,[7] Tego dnia w okolicy lipawskiej latarni morskiej zatonął jeden ze szkolnych okrętów. Do zajścia doszło na skutek źle domkniętego luku wentylacyjnego. Dzięki akcji ratowniczej udało się podnieść z głębokości 30. metrów zatopiony okręt i uratować jego kilkuosobową załogę. Doświadczenie związane z wypadkiem „Minogi”,[8] bo tak nazywał się ten okręt, skłoniło konstruktorów do zwrócenia większej uwagi na wyposażenie okrętów w środki ratunkowe.
– Wszyscy mi odradzali, ale – jak mówiłem – pokłóciłem się z narzeczoną i postanowiłem zrobić jej na złość. A co mogło wywołać większy efekt jak nie zdecydowanie się na pływanie podwodne? Napisałem więc podanie, które zostało zaopiniowane pozytywnie i drogą służbową przesłane do Oficerskiej Szkoły Pływania Podwodnego. Tam zakwalifikowano mnie na komisję lekarską – pierwszy etap sprawdzania przydatności kandydata. Lekarz chyba dwa razy mierzył mi ciśnienie. Kolejne wyniki byty gorsze od poprzednich. I odrzucili. No, nie spodziewałem się czegoś podobnego. Dawaj przekonywać, że to zdenerwowanie, że czuję się świetnie, a już na pewno nie znajdą drugiego tak zdrowego jak ja! Członkowie komisji raz jeszcze się naradzili. Zgoda, ale zezwala się na pływanie podwodne tylko w okresie wojennym; przyczyna – zły stan zdrowia.
Władze morskie nie mogły, ze zrozumiałych względów, przebierać wśród zgłaszających się do nich osób. Każdy, kto dobrowolnie chciał służyć na okrętach podwodnych, potwierdzał tą decyzją swoją odwagę.
Szkolenie odbywało się w Rewlu. W tamtejszym basenie portowym stał stary krążownik „Piotr I”, który pełnił funkcję bazy dla szkolnych załóg okrętów podwodnych. Maciejewicza skierowano wówczas na „Szczukę”. Mimo że była to jednostka szkoleniowa, obowiązywały na niej wszelkie rygory wynikające ze stanu wojny.
„Szczuka” [9] to stary okręt podwodny, z czasów wojny rosyjsko-japońskiej. W sierpniu 1915 r., operował na Morzu Bałtyckim. Wówczas nadawał się jedynie do celów szkoleniowych. Dopiero w 1916 r., Flota Bałtycka i Flota Czarnomorska otrzymały 11 okrętów typu AG. [10] Zbudowała je amerykańska firma Holland. [11] Jej rosyjskim przedstawicielem zostały znane Zakłady Newskie w Petersburgu. Rosja kupiła nie tylko łodzie typu „Fulton”, które nosiły nazwę „Sum”, ale także zleciła w 1911 roku budowę trzech niewielkich, jednoosobowych łodzi według projektu „Holland 27B”. Miały one chronić twierdzę Kronsztad. W 1913 roku, w Nikołajewie, rozpoczęto natomiast budowę trzech łodzi według projektu „Holland 31 A”, typu „Narwal”. Wreszcie w latach 1915-16 zakupiono w Stanach Zjednoczonych 11 łodzi projektu „Holland 602 F), typu AG. Wszystkie, po dostarczeniu do Władywostoku, przewieziono koleją do Zakładów Bałtyckich, gdzie dokończono montażu i wyposażenia.
Podwodniacy to była szczególna grupa wybrańców, ludzi o niezwykłych charakterach. Wówczas nikt nie wyobrażał sobie, jak dalece ta formacja sił zbrojnych się rozwinie. My byliśmy pierwszymi. Wybrańcami i… samobójcami, jak mawiano.
Popularne „agnichy” (te bałtyckie otrzymały kryptonimy AG-11- AG-15) znane były we flotach świata od trzydziestu lat. Najnowsze konstrukcje charakteryzowały się ciekawym rozwiązaniem luków wejściowych. Wyposażono je, na wypadek zatopienia okrętu, w specjalne cylindryczne osłony włazu głównego, zapewniające powstanie poduszki powietrznej między dolnymi krawędziami tego cylindra a sufitową częścią wnętrza okrętu.
– Nasze szkolenie było bardzo intensywne. Byliśmy potrzebni na okrętach, a nie w szkole. 20 kwietnia 1916 r., zdałem egzaminy końcowe i otrzymałem tytuł oficera specjalisty pływania podwodnego. Wówczas wiedziałem, że trafię na jedną z „agnich”. Jednak los spłatał mi wielkiego figla.
W szkole Maciejewicz spotkał swojego kolegę z Morskiego Korpusu, później przyjaciela, z którym pływał na „Riuriku”, Czesława Maciejewskiego.[12] W 1915 r., obaj byli oni entuzjastami podwodnego pływania i choć mogli dalej awansować, zdobywać coraz wyższe stanowiska we flocie nawodnej – wybrali okręty podwodne. Szkołę podwodniacką ukończyli z najlepszymi wynikami.
W chwilę po zakończonych egzaminach wbiegł do Sali kurier z admiralicji.
– Porucznik Mac… Macu.. Macieje…
– Jestem – odpowiedział Maciejewicz, wyciągając rękę po depeszę. Przeczytał ją, nie spojrzawszy, że adresatem wiadomości jest w istocie porucznik Maciejewski, Maciejewicz natychmiast pobiegł do gmachu Admiralicji. Tam – również nie sprawdzając tożsamości – wręczono mu rozkaz zamustrowania na… szkolny żaglowiec „Musson”, w charakterze I oficera! W pierwszej chwili nie bardzo wierzył własnym uszom. To po to ukończył kurs podwodnego pływania, uczestniczył w wielkich bitwach I wojny światowej, żeby teraz pójść na tyły, i w dodatku na jakąś żaglową krypę? O, nie! Zameldował się u admirała. Nie przebierając w słowach powiedział co sądzi o takiej decyzji.
– Poruczniku Maciejewski, przecież prosiliście… – adiutant admirała sięgnął po jakiś papier leżący na biurku i podał Maciejewiczowi.
– Ale ja, ja nazywam się Maciejewicz!
Okazało się, że zaszła pomyłka. Otóż Czesław Maciejewski zamierzał wstąpić w związek małżeński i poprosił dowództwo o przydział na jednostkę, na której pobyt umożliwiłby mu dopełnienie niezbędnych formalności oraz, choć przez kilka tygodni, pozwoliłby cieszyć się nowym stanem cywilnym. Zgodę otrzymał i to on miał pójść na „Mussona”. Słysząc to wyjaśnienie, Maciejewicz uśmiechnął się serdecznie i w sposób daleki od służbowego machnął ręką, odwrócił się na pięcie i skierował kroki w stronę wyjścia. Admirał zatrzymał go jednak, kazał podejść bliżej i spokojnie powiedział:
– A wiecie co, poruczniku, właśnie takich ludzi jak pan potrzeba nam na okrętach szkolnych. Zgodnie z zaistniałą pomyłką – rozkaz wykonać. Wasz przydział służbowy – „Musson”. Możecie odejść.
W tym czasie Morski Korpus dysponował trzema bliźniaczymi żaglowcami. Nosiły one nazwy „Briz”, „Passat”, i „Musson”. Na pokładzie tego ostatniego Maciejewicz zgłosił się 1 maja 1916 r., Przygnębiony i załamany, ze zgrozą patrzył na plątaninę lin i niezbyt wysokie maszty. Umorusani kadeci ładowali prowiant do ładowni. Wyglądali tak jak on, przed laty, gdy pierwszy raz zameldował się na „Ryndzie”.
Po kilku dniach – nowa sensacja. Maciejewicza mianowano dowódcą okrętu. Polecono równocześnie, by natychmiast wyprowadził żaglowiec na wody Zatoki Fińskiej i rozpoczął realizowanie programu praktyki. Wtedy to ten entuzjasta nowoczesności, człowiek, który zamierzał pływać pod wodą, uczestniczyć w akcjach bojowych, stanął na pokładzie „Mussona”, a w jego oczach malowała się rozpacz. Nie miał bowiem praktycznie żadnego przygotowania do dowodzenia żaglowcem. Na „Mussonie” był wówczas sternikiem człowiek wielkiej duszy, stary matros, Łotysz, który okręt znał doskonale.
– Czy pozwoli pan kapitan, że poradzę, aby wychodzenie z portu, przy pogodzie takiej jak dziś rozpocząć od….
I potoczyły się serdeczne rady, z których Maciejewicz natychmiast skorzystał.
Młody człowiek nie lubi słuchać. Ale na morzu wszystkie te i podobne zasady trzeba zostawić na brzegu, przed odejściem statku od nabrzeża. Z tą chwilą zaczyna obowiązywać logika życia i śmierci, odpowiedzialności za innych i wyzyskanie statku do smakowania tego, o czym się się marzyło – do żeglowania!
Wiedza i doświadczenie sternika trafiły na wdzięcznego słuchacza i… ucznia. Nowy dowódca żaglowca godzinami słuchał swojego „mistrza”. Kiedy stawał na mostku, nakazywał najpierw bezwzględną ciszę. Chciał bowiem dobrze słyszeć życzliwie i półgłosem wypowiadane przez Łotysza rady. Po miesiącu Maciejewicz już tylko spoglądał na swojego nauczyciela, który mrugnięciem oka akceptował jego komendy. I tak było przez całe życie Maciejewicza. Z łatwością wkraczał w nowe sytuacje życiowe i zawodowe. No, prawie… Ale do lat pięćdziesiątych dwudziestego stulecia, kiedy to musiał stawić czoło morzu głupoty i politycznej ciemnoty, miało jeszcze upłynąć sporo czasu.
– Każdą pracę trzeba polubić. Każdą, którą przychodzi nam wykonywać. Wtedy lepiej i szybciej staniemy się w niej mistrzami. Nawet ta praca, która na pierwszy rzut oka nam się nie podoba, nie odpowiada naszym oczekiwaniom, jest w stanie dostarczyć wiele satysfakcji. Tylko trzeba umieć ją polubić. A później…, później będziemy twierdzić, że nie moglibyśmy w życiu robić nic innego!
Trzy żaglowce zatrzymały się na nocny postój u skalistych i niebezpiecznych szkierów, w pobliżu jednej z fińskich wysepek. Rano warunki pogodowe uległy pogorszeniu. Silny wiatr utrudniał sprawne podniesienie kotwicy i wyprowadzenie jednostek na otwarte morze. Wszystkie załogi pozostawały w gotowości. Maciejewicz nie potrafił ukryć zdenerwowania. Uczniowskie ręce z wysiłkiem podnosiły kabestanem ciężką kotwicę. Krótka bałtycka fala wybijała ich z rytmu. Nieco pewniej poczuł się w chwili, gdy za kołem sterowym stanął jego przyjaciel. Łotysz usłyszał komendy, jakie padały na „Passacie”. Kadeci niezwykle szybko wspinali się po wantach. Wielkie płotniska, uwolnione i swobodne, przytuliły się do wiatru. Żaglowiec doznał pełni swobody. I wtedy dał się poczuć silniejszy jeszcze podmuch. Wiatr uderzył w napięte liny i maszty. „Passat” skłonił się lekko na lewą burtę i statek zaczął dryfować w kierunku ostrych przybrzeżnych skał podwodnych. Podniesiona przed chwilą i z takim trudem kotwica, ze zgrzytem łańcucha znów powędrowała do wody. Manewr odejścia nie udał się też na „Brizie”. Wszystkie oczy na obu żaglowcach były skierowane na „Mussona”. Napięte mięśnie twarzy Maciejewicza rejestrowały każdy podmuch wiatru. Wyschnięte wargi szykowały się do głośnego okrzyku: kotwica – góra!
– Może jeszcze chwileczkę? – usłyszał szept sternika.
Po chwili lekko przechylony szkuner wyśliznął się ze skalistej zatoczki i spokojnie ruszył w stronę otwartego morza. Chłodzone bryzą krople potu na twarzy dowódcy łagodziły napięcie nerwowe. Łotysz podszedł do przełożonego i… przeprosił go, iż ośmielił się zasugerować kapitanowi decyzję, o co nie był proszony. Maciejewicz zrozumiał, iż od tej chwili już tylko on będzie decydować o wszelkich sprawach na okręcie. Uśmiechnął się i uściskał starego sternika.
Przygoda na „Mussonie” trwała zaledwie cztery miesiące. Kiedy jesienią słuchacze Morskiego Korpusu powrócili do sal wykładowych, Maciejewicz został odkomenderowany na pokład dobrze mu znanego „Riurika”. Objął tam funkcję oficera wachtowego. Lecz znów na krótko. W „Bałtijskim Zawodzie” dobiegał końca montaż kolejnych „agnich”. Wiedział, że lada dzień otrzyma rozkaz przejścia na AG-15.[13] Bardzo chciał pływać właśnie na tym okręcie. Doskonale znał jego dowódcę. Razem ze Stankiewiczem od lat tworzyli trójkę przyjaciół.
20 listopada 1916 r., nazwisko Maciejewicza pierwszy raz zapisano w dzienniku pokładowym AG-15. Umieszczono je na drugim miejscu, po dowódcy, miał bowiem pełnić funkcję starszego oficera okrętu. O skierowanie to zabiegał Maciejewicz bardzo intensywnie, ponieważ… chciał się żenić. Jego narzeczona była gotowa zapomnieć o dawnych sprzeczkach, ale Konstanty powiedział, że poślubi ją, kiedy zostanie marynarzem okrętów podwodnych. Poślubi ją bez względu na to, czy pani Oldze będzie się to podobało czy nie.
Kobiety zawsze były zazdrosne o statek. Ale zawsze też doskonale wiedziały, że statki są środkiem, a one – zawsze celem…
Termin ślubu wyznaczono na 15 stycznia 1917 r., Kawalerski wieczór zaplanowano na wieczór sylwestrowy. AG-15 cumowała wówczas w bazie w Helsingforsie. Maciejewicz zaprosił przyjaciół, by w otoczeniu butelek znakomitego szampana powitać Nowy Rok. Rok szczególny. Koledzy żartowali, że w przypadku Maciejewicza „co rok, to…. nowa szkoła”. Teraz miała to być ta najtrudniejsza, życiowa, rodzinna. Spotkanie rozpoczęło się na kilka godzin przed północą. Jego charakter w pełni odpowiadał marynarskim tradycjom. Oto zaproszeni goście mieli obowiązek przybycia w… strojach nocnych. Jak jeden mąż wypełnili życzenie gospodarza i przyszli w pidżamach i nocnych koszulach. Kiedy wybiła północ, rozbawione towarzystwo, z kielichami szampana, wybrało się na nocny spacer ulicami świętującego Helsingforsu. Poszli oczywiście w bieliźnie nocnej.
Zimowe miesiące osłabiły tempo działań wojennych. Skute lodem wody Bałtyku w znacznym stopniu ograniczyły żeglugę. Statki handlowe z trudem przedzierały się przy wsparciu lodołamaczy na otwarte morze. Nieczęsto też w bazach marynarki wojennej ogłaszano alarmy bojowe. Marynarze wiele czasu spędzali konserwując i remontując swoje okręty. Było też wtedy wiele okazji do wspólnych biesiad. Najczęściej wspominano epizody z minionej kampanii, opowiadano przygody „Drakona”, „Okunia”, „Alligatora” i „Wołka”. Pierwszy z okrętów spotkał w czasie patrolu, w kwietniu 1915 r., nieprzyjacielski krążownik. Zdecydowano się na atak torpedowy. Wróg został trafiony.
W maju tego samego roku „Okun” zdołał przedrzeć się przez linię kontrtorpedowców konwojujących dziesięć niemieckich statków. Przygotowywał się właśnie do wystrzelenia torped w stronę jednostek handlowych, gdy został dostrzeżony przez nieprzyjaciela. Musiał ratować się ucieczką, by nie zostać staranowanym. Niemiecki kontrtorpedowiec najechał jednak na peryskop „Okunia”.
Wiele do opowiadania mieli też członkowie załogi „Wołka”. Patrolowali szlak, którym wielkie transportowce przewoziły rudę ze Szwecji do Niemiec. Pewnego dnia napotkali frachtowiec, który nie miał żadnej bandery. Ostrzelali go z broni pokładowej. Wówczas zauważyli, jak na maszt statku wciągnięta została bandera niemiecka. Polecono wówczas kapitanowi statku, by natychmiast opuścił wszystkie szalupy, skierował do nich załogę, a sam zabrawszy statkowe dokumenty, zbliżył się do okrętu podwodnego. Polecenie zostało wykonane wzorowo. Niemcy wiedzieli bowiem, że w przeciwnym razie ich statek zostałby storpedowany, a jego załoga nie miałaby żadnej szansy na ratunek. Kapitana aresztowano, statek zatopiono, a załogę pozostawiono na morzu, w szalupach.
Tego samego dnia „Wołk” spotkał inny jeszcze niemiecki transportowiec. Jego kapitan zdecydował się na ucieczkę, ale po kilkugodzinnym pościgu dosięgły go rosyjskie torpedy. Minęło kilka godzin i znów dostrzeżono niemiecki statek towarowy. Rzecz tym razem miała przebieg dokładnie taki sam, jak przy spotkaniu z pierwszym frachtowcem.
– W marcu 1917 r., doszło do wybuchu pierwszej rewolucji burżuazyjnej. Nastroje rewolucyjne objęły także flotę. Kto wie, czy w stopniu nie większym niż inne formacje. Pamiętam, że dotychczasowe stałe załogi naszych okrętów zostały niemal w całości zwolnione. Na moim okręcie pozostał dowódca i ja. Otrzymaliśmy wówczas nową załogę – bardzo młodych chłopców, którzy nie mieli pojęcia o podwodnym pływaniu. Rozpoczęliśmy więc intensywne szkolenie. Muszę jednak powiedzieć, że przebieg marcowej rewolucji na okrętach podwodnych miał dość specyficzny charakter. No bo na tych okrętach jest tak, że załoga i oficerowie pozostają w stałym kontakcie. Obok siebie jedzą, śpią i pracują. Wytwarzają się wówczas zupełnie inne stosunki międzyludzkie niż na lądzie. Nie ma też dystansu, jak na okrętach nawodnych.
Kolega Maciejewicza, Czesław Maciejewski, w wywiadzie udzielonym reporterowi „Tygodnika Morskiego” tak wspominał tamte czasy:
Gdy w 1917 r., powstał Rząd Tymczasowy, na łodziach podwodnych powstały komitety rewolucyjne. Na mojej łodzi kolektyw dowodzenia wybrał mnie dowódcą. Uzgodniono, że dowódca będzie odpowiedzialny za taktykę i manewry, a kolektyw dowodzenia za utrzymanie dyscypliny. W skład załogi wchodziło m.in. trzech Polaków (…). W sumie, w dywizjonie łodzi podwodnych było chyba kilkudziesięciu polskich marynarzy. [14]
W innym wywiadzie, publikowanym także przez „Tygodnik Morski” kpt. Maciejewski uzupełnił tamte wspomnienia:
Muszę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się pracowało i z władzami rewolucyjnymi i z załogą okrętu. Podam przykład (…). Wiosną 1917 r., wydano rozkaz zniesienia wszystkich stopni oficerskich i określono organizację władzy na okrętach. Był nią duet w składzie: dowódca i komitet okrętowy. W rozmowach mieliśmy używać następujących zwrotów: towarzyszu dowódco, towarzyszu sterniku, towarzyszu mechaniku itd. Marynarze woleli jednak mówić mi wprost Czesławie Walerianowiczu i wielu z nich prosiło, abym nie mówił im przez «wy», lecz «ty». Wtedy też wszedł w życie zakaz noszenia oficerskich dystynkcji. Nie wszyscy zgodzili się z tym, próbowali protestować, nadal wychodzili do miasta w mundurach z epoletami, za co często spotykała ich przykrość. Marynarze czy żołnierze podchodzili do nich i siłą zrywali wszystkie dystynkcje oficerskie. Ja wówczas byłem w domu i nie wiedziałem o tym rozkazie. Załoga okrętu wysłała więc do mnie delegację marynarzy, którzy mieli mnie poinformować, o co chodzi i poradzić, bym zdjął z munduru wszystkie oznaki oficerskie. [15]
Przebieg służby Konstantego Maciejewicza na okrętach podwodnych wskazuje, że jego doświadczenia musiały być podobne do tych, jakie stały się udziałem Czesława Maciejewskiego. Jego jednak, Maciejewicza filozofią i ideologią była… praca. Jest ona celem i sensem życia – twierdził. Chciał być mistrzem. Już wtedy, u początku morskiej drogi, nikt nie mógłby kwestionować jego morskich kwalifikacji.
Zapewne dobrze czuł się na swoim okręcie. Po latach, jeśli wspominał AG-15, to zawsze podkreślał, że dobry to był okręt. Wtedy, wczesną wiosną 1917 r., nie wiedział jeszcze, że ten przedziwny związek marynarza i okrętu, ten związek, który nakazywał mu oddawać wszystkie siły bezwzględnemu w swej nieczułości stalowemu kadłubowi, wkrótce sprawdzi się w jakże dramatycznych okolicznościach.