Ruud i inni

 

Po dwóch godzinach żeglugi szalupa dobiła do brzegu. Wyskoczyłem na pokryte kamieniami nabrzeże. Kiedy silnik łodzi przestał pracować, usłyszeliśmy czysty, metaliczny dźwięk, dobiegający jakby zza zamkniętych drzwi. To huczał jeden z największych spitsbergeńskich ptasich rajów.

Spojrzałem na olbrzymi masyw Gnalberget. Wyrasta on z morza zwartą rudą bryłą. Od jego ścian odrywały się co kilka minut wielkie stada ptaków. U podnóża góry, na niewielkim cyplu stał mały domek. Przed laty mieszkali w nim traperzy.

– Mój chlewik jest w lepszym stanie, a za skarby świata nie chciałbym w nim mieszkać przez jeden choćby dzień! – zażartował któryś ze studentów. Koledzy zgodzili się z nim i dorzucili garść podobnych uwag na temat cudów spitsbergeńskiego budownictwa rekreacyjnego.

Kiedy nad głową świeci słońce, a w plecaku ma się znakomicie zakonserwowane produkty, kiedy człowiek jest wyspany i wypoczęty, to, rzeczywiście, taka chatka może się wydać nie warta uwagi, stanowi wręcz zgrzyt w krajobrazie. Ale w czasie polarnej nocy, ciemności, śnieżnej zadymki…

Wolno podeszliśmy do husa. Wybite okna, uszkodzone drzwi, wyłamane deski w bocznej ścianie, zwisający strzęp papy podwiewanej wiosennym wiatrem.

W pierwszej izbie panował półmrok. Wszędzie wilgoć.

W kącie kilka norweskich gazet, puszki po konserwach rybnych, zmięta paczka po papierosach. To pomieszczenie gospodarcze. Nad drzwiami napis: „Ivar Ruud – 1972”.

Ten Norweg był ostatnim traperem Spitsbergenu. Dwadzieścia pięć kilometrów na północny zachód, w Hyttevice, mieszkał w tym samym czasie Rubach, mistrz i nauczyciel Ruuda. Byli najsławniejszymi traperami Svalbardu. Rubach spędził na archipelagu trzydzieści dwie noce polarne! W 1958 roku obaj zimowali w polskiej bazie i polując w okolicach Hornsundu zabili ponad sto niedźwiedzi! To był ich najlepszy sezon łowiecki.

Uchyliłem następne drzwi. Druga izba przeznaczona do spania i wypoczynku, była również zaniedbana i zniszczona. Dwie prycze zbite z surowych desek i półka. W kącie resztki piecyka. W Arktyce to podstawowy mebel, rzecz niezbędna, niekiedy cenniejsza niż żywność. Promienie słoneczne wpadały przez ramy pozbawione szyb. Jeszcze przed kilkudziesięcioma laty chatki myśliwych nie miały okien. Na jednej ze ścian tuż przy suficie znajdował się niewielki otwór – wywietrznik. Pełnił on także funkcję komina. W owym czasie piece budowano z gliny, a dym wydostawał się do pokoju i gromadził pod sufitem…Gdy warstwa osiągała grubość równą odległości wywietrznika dym wydostawał się na zewnątrz.

Na stole zniszczony „Dziennik chatki”. Pożółkły strzęp zeszytu. Jego kartki zapisywano wszystkim, co mogło służyć do tego celu. Jednym z ostatnich czytelników dziennika był niedźwiedź. Delikatnie przewracałem ocalałe strony. Wiele polskich nazwisk, uwagi w języku norweskim, niemieckim, angielskim: „Jest to cudowne miejsce. Wypoczęliśmy i ogrzaliśmy się…”. „Spędziłem w tej uroczej chatce trzy dni. Długo będę pamiętał jej gościnne progi”. „Wiele słyszałem o domku Ruuda, ale nie myślałem, że jest tak przytulny…”.

Polarnicy to ludzie ostrożni w formułowaniu sądów. Zawsze wolą trzy razy pochwalić niż raz zganić. Piękna, a w tych warunkach niezwykle potrzebna to cecha. Najmniejszy bowiem konflikt w grupie zimowników może doprowadzić do tragedii. Tak… Tu, czy się chce czy nie, trzeba pracować i żyć tak, aby współtowarzysz nie miał powodów do wewnętrznego niepokoju.

Historia spitsbergeńskich traperów to jedna z najwspanialszych kart dziejów Arktyki. W języku norweskim jest takie słowo: fangstmann – człowiek, który łapie. W czasie polarnej zimy nie strzela się do zwierzyny. Wokół śnieg, zamieć, nieprzebrane ciemności. Zamarzają zamki sztucerów. Polowano więc przy użyciu wymyślnych pułapek na lisy i samopałów na niedźwiedzie.

Słowo: traper w odniesieniu do myśliwych ze Svalbardu jest najodpowiedniejszym określeniem. Nam kojarzy się ono z prerią, z ludźmi, którzy przy pomocy prymitywnych sideł łowili i łapali zwierzęta futerkowe. Byli zdani wyłącznie na siebie, na swoją przedsiębiorczość, spryt, odwagę i znajomość przyrody. I choć na Spitsbergenie nie ma wiecznie zielonych lasów, a w nich różnych gatunków zwierząt, to jednak warunki życia i sposoby polowań były bardzo podobne, a nawet trudniejsze od opisanych w książkach poświęconym łowcom z amerykańskich prerii.

Pułapka na lisy to skrzyneczka o niewysokich ściankach, którą traper umieszczał pół metra nad ziemią. Do jednej z podpórek przywiązywał kawałek mięsa. Kiedy lis szarpnął smakowity kąsek, podpórka przewracała się, a wypełniona kamieniami skrzyneczka przygniatała zwierzę. W ten sposób futerko, to najcenniejsze trofeum, było nie naruszone. Samopał to równie prymitywne urządzenie. Ale bardzo skuteczne. Z desek zbijano, coś w rodzaju korytka bez dna i pokrywy. Z jednej strony traper umieszczał sztucer z uciętą lufą, a po przeciwnej – kawałek foczego mięsa, przywiązany żyłką do spustu. Niedźwiedź poczuł mięso i zbliżał się do samopału. Wkładał łeb do korytka i chwytając przynętę wyzwalał spust. Strzał był celny i najczęściej śmiertelny. Wiosną i latem traper montował samopały oraz pułapki, a później sprawdzał efekty swej działalności. Jeżeli znajdował zastrzelonego niedźwiedzia, ściągał z niego skórę, odcinał głowę, a resztę zostawiał. Stąd pod licznymi samopałami jeszcze dziś leżą stosy niedźwiedzich kości. Gdyby zwierzę to ważyło sto kilogramów, a nie pięćset, to może warto byłoby się męczyć i konserwować jego mięso. Hm… Zdarzało się jednak, że myśliwy podchodził do leżącego niedźwiedzia, a ten, ciężko ranny, podnosił się i zabijał człowieka.

W archiwach norweskich, radzieckich, angielskich czy holenderskich znajduje się wiele relacji o łowcach, którzy przypływali na Spitsbergen. Pierwszymi byli Pomorcy, mieszkańcy północno-zachodnich wybrzeży państwa rosyjskiego. Budowali oni swoje chatki z drzewa dryftowego, które przenosiły na wyspę fale morskie i prądy. To jedyne źródło drewna w tym rejonie. W skromnych chatkach zimowały kilkuosobowe grupy.

Nasilenie wypraw rosyjskich to wiek XVIII. Statki zabierały jesienią setki skór niedźwiedzi, lisów i fok. Polowano również na białe wieloryby, sporo tych zwinnych, ośmiometrowej długości ssaków morskich ginęło na skutek najczęściej bezmyślnej działalności człowieka. Ze statku spuszczano na wodę dwie łodzie, na których stali rybacy i ciągnęli sieć. Zaplątane i unieruchomione zwierzęta wyciągano na brzeg i zabijano. I tylko tłuszcz uzyskany z wielorybów zabierano do Rosji.

W początkowym etapie łowy prowadzono jedynie latem. Ale zdarzało się, że rybacy i traperzy zostawali na zimę. Przezornie wyruszając na wyprawę, ładowali na statki odpowiednią ilość prowiantu. Zabierano więc mąkę żytnią, jęczmienną, owsianą, kaszę, miód, groch, suszone mięso, kwaśne mleko, twaróg, a także słodką wodę.  Znaczną część ładunku stanowiły materiały budowlane, drewno opałowe i beczki na tłuszcz. W skrzyniach znajdowały się także zapasowe komplety odzieży: koszule – buzurunki z grubej i ciepłej wełny, a także spodnie, które      wpuszczało się w wysokie buty ze skóry zdjętej z nóg renifera. W porze deszczowej i zimą zakładali także ubranie z foczych skór.

Pożegnanie Pomorców miało uroczysty charakter. Na przystań przychodziła cała osada. Matki, żony, dzieci żegnały ojców i braci, z których nierzadko wielu już nie wracało do domu. Kupiec, który organizował wyprawę, modlił się wspólnie z diakiem o pomyślne łowy i szczęśliwy powrót żeglarzy z cennymi futrami oraz tłuszczem.

Po wypłynięciu załogi prosiły Mroźne Morze – jak w owym czasie nazywano Morze Barentsa, aby było dla nich łaskawe, użyczyło swych bogactw, a spokojną powierzchnią ułatwiło łowy i polowania w fiordach oraz zatokach Spitsbergenu.

Było to w 1820 roku. Wraz z nastaniem wiosny do Isbjørnhamny, Zatoki Białego Niedźwiedzia wpłynął norweski kuter.

Na jego pokładzie znajdował się Anglik, który później, po powrocie z rejsu opowiedział tę oto historię. Kiedy dopływali do brzegu, cieszył się patrząc z pokładu statku na domek, że pozna dzielnych ludzi. Spędzili oni na wyspie całą zimę i lada dzień mieli wyjechać do ojczyzny, by myśliwskie trofea zamienić na fortunę. Z podnieceniem podchodził do chatki. Nikt jednak nie wyszedł mu na spotkanie. Zaledwie kilkanaście metrów od zabudowali ujrzał… ciała trzynastu mężczyzn. Leżały na kamieniach, na ubogim w tym miejscu mchu. Widok ten zasugerował kilka wersji zdarzeń, które mogły się tam rozegrać. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że trzy ciała były niemal całkowicie rozszarpane przez grasujące w pobliżu niedźwiedzie.

Po 1820 roku wzmianki o kolejnych wyprawach Pomorców na wyspy Svalbardu są coraz rzadsze. Zresztą około roku 1850 białe niedźwiedzie oraz stada fok były niemal w całości przetrzebione.

Kilkadziesiąt lat później, kiedy odtworzył się zwierzostan, w miesiącach polarnego lata na wodach spitsbergeńskich fiordów pojawiły się niewielkie kutry rybackie. Ich norweskie załogi polowały na ptaki, lisy, niedźwiedzie i renifery. Zbierano także puch kaczek edredonowych oraz jaja przed okresem wylęgu. O pierwszych norweskich zimowaniach mówią wzmianki z ostatnich lat ubiegłego stulecia. Zimę spędzały pary myśliwych, a ponieważ na kontynencie najwyższe kwoty uzyskiwano za skóry niedźwiedzi, więc te zwierzęta stały się głównym celem wypraw i łowów. Nadal miały miejsce, i to dość często, wypadki śmiertelne. Ludzie ginęli od kul samopałów, byli zabijani przez ranne niedźwiedzie, tonęli w pogoni za fokami, umierali na szkorbut, zamarzali wśród śnieżnych zamieci.

Ówcześni traperzy potrafili jednak doskonale radzić sobie z przeciwnościami natury i pogody. Po prostu podporządkowywali się rygorowi polarnego świata. Kiedy na przykład, wędrowca zaskoczyła zamieć, zatrzymywał się i pozwalał, aby śnieg przykrył go całkowicie. Najczęściej ustawiał sanie w pozycji pionowej, jeszcze wyżej umieszczał kij od nart, a sam chował się za saniami, które szybko otulał śnieg. Zdarzało się jednak, że w takiej piramidzie traperzy czekali tygodniami na poprawę pogody. Dla niektórych był to grobowiec…

Ten bardzo skuteczny sposób osłony przed zamiecią stosują także psy. Zwijają się one w kłębek, a wiatr przykrywa je zaciszną śnieżną czapą.

Jednak najgroźniejszą i najbardziej przykrą stroną pierwszych zimować był szkorbut – choroba żeglarzy i polarników. Obok braku świeżej żywności przyczyną, która wywoływała tę chorobę, była bezczynność, nadużywanie snu i brak ruchu. Myśliwi i rybacy wiedzieli, że dopóki nie ulegną śpiączce, mają szansę na przeżycie.

Rosyjscy polarnicy jeszcze dziś opowiadają o starej, wstrętnej i wrogiej człowiekowi Cindze. Tak właśnie nazywano w legendach szkorbut. Starucha Cinga chodziła podobno wśród ludzi, rozmawiała z nimi, ba, przyjaźniła nawet, by w końcu zdradziecko zaatakować. Miała jedenaście sióstr. Jedną ładniejszą od drugiej. Każdej nocy kusiły polarników, przybierały postać żon, narzeczonych, osób drogich i kochanych. Jeśli ktoś raz jeszcze chciał zobaczyć bliskich, Cinga przystępowała do dzieła. Wspólnie z siostrami zsyłała mocny i twardy sen na łowcę wyczerpanego beznadziejnością polarnej nocy. Podobno najlepszym lekarstwem na Cingę było picie świeżej krwi renifera.

Czy ludzie przyjeżdżali na Spitsbergen tylko po to, aby zdobyć majątek? Nie. Trudy życia i niebezpieczeństwa, jakie niósł z sobą każdy dzień pobytu na wyspie, nie mogły być stawiane na równi z kwotą kilku tysięcy dolarów za skóry upolowanych zwierząt. Przecież traperami byli potomkowie wikingów. Oni odczuwali potrzebę nieustannego obcowania z surowymi warunkami Północy. To prawdopodobna motywacja spędzania kilku miesięcy w całkowitych ciemnościach, prymitywnych warunkach, chłodzie i niepewności o każdy krok w trwającej tygodniami śnieżnej zamieci. Trudno jedynie zrozumieć tych, którzy przeżyli w Arktyce ponad trzydzieści lat. Racjonalnie nie da się tego wytłumaczyć. Ogromnie wyczerpujące zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym warunki pozwalają spędzić kilka nocy polarnych, ale nie kilkadziesiąt, czyli prawie połowy życia, a przynajmniej jego najpiękniejszy okres. Przecież traper był zdany całkowicie na siebie oraz wyposażenie i prowiant, który ze sobą przywoził. Zniszczenie zapasów żywności to szkorbut i śmierć głodowa. Poza tym na Spitsbergenie występuje ogromna wilgotność powietrza. Źle przechowywana żywność psuła się i pleśniała. Nie… Nikt, kto nie ma specjalnych powodów, niekoniecznie racjonalnie uzasadnionych, nie ryzykowałby życiem w taki sposób dla mniejszej lub większej kwoty pieniędzy. Zresztą, po co komu pieniądze w Arktyce?

Przebywanie w warunkach polarnych przez kilkanaście lat jest czymś przeciwnym naturze w ogóle, a naturze ludzkiej w szczególności. Zresztą, kto wie? A może tych, którzy spędzali tu połowę życia trzeba przyrównać do owego żeglarza, który po opłynięciu świata postanowił natychmiast wyruszyć w podobną podróż. Jego bliscy i przyjaciele świętowali, fetowali powrót bohatera z heroicznego rejsu, a on, niepostrzeżenie, cichaczem, wskoczył na pokład jachtu i bezszelestnie odpłynął. Znów – dookoła świata. Ale szybko uświadomił sobie, że jeśli zaraz nie wróci do brzegu, nie wróci tam już nigdy… Może wielu traperom, po prostu, nie starczyło sił, aby powrócić z ich polarne go rejsu? Nie wiem…

Nad spokojną zatoką przeleciała chmara polarnego ptactwa. Rozkrzyczane i wiecznie głodne larusy szybowały nad spłoszoną czeredą traczyków i wypatrywały słabsze sztuki, które mogły stać się ich ofiarami.

Dziś na Spitsbergenie już się nie poluje. Jeżeli teraz ginie niedźwiedź, to tylko w przypadku, gdy zagraża człowiekowi.

 

Ivar Ruud znalazł się kiedyś w takiej sytuacji. Było to krótko po wybudowaniu chatki. Całą historię opisał w „Dzienniku husa”. Wygłodniały zwierz włamał się w środku nocy do pierwszej izby. Ruud wyskoczył ze śpiwora, ale… właśnie, broń została w pomieszczeniu gospodarczym. To bardzo ważne, aby karabin przechowywać w temperaturze otoczenia, by zawsze był gotowy do użycia. Co ten chłopak przeżył… Przecież, aby dostać się do przedsionka po sztucer, musiał ocierać się o niedźwiedzia!

W 1972 roku władze norweskie zabroniły wszelkich polowań na terenie całego Svalbardu. Decyzja ta została podyktowana troską o zachowanie okazów ginącej arktycznej fauny. Spitsbergeński świat roślinny objęto również ścisłą ochroną. Wiele jeszcze lat upłynie, a może nie nastąpi to już nigdy, zanim powrócą w te rejony stada wielorybów i morsów, reniferów i wołów piżmowych, białych niedźwiedzi i fok.

Równie trwałą pamiątką działalności traperów są liczne groby i krzyże porozrzucane na wybrzeżu, a także ruiny chat oraz zagród. Kiedy w 1940 roku na Spitsbergenie polowało 30 myśliwych, każdy z istniejących wówczas husów był dobrze zaopatrzony. Dziś opiekunem i właścicielem ich jest sisselman, gubernator wyspy.

Kilka razy w ciągu roku odwiedza on chatki, uzupełnia zapasy żywności, paliwa i amunicji. Niektóre z domków to niemal luksusowe wille. Na przykład w Sassendalen, w pobliżu obozu naszych paleontologów. Znajduje się tam polarna dacza. Magnetofon, najnowsze nagrania, gazety, książki, meble, swetry, komplety ciepłej odzieży, narty, sztucery, papierosy. Wszystko. I każdy może z tego korzystać! Trzeba jednak pamiętać o pewnej zasadzie – jeśli jesteś wędrowcem, a w domku znalazłeś schronienie, to zrób coś dla niego – napraw drzwi, okno, posprzątaj. Norwegowie przyjeżdżają tu na weekendy. Po powrocie do domu wnoszą opłatę za skonsumowane produkty. Inną zasadą jest zwyczaj pozostawiania w chatce czegoś z własnego wyposażenia: konserw, papierosów, pepsi-coli.

W Hornsundzie poza husem na Przylądku Wilczka i domkiem Ruuda znajduje się jeszcze jedna chatka. W Zatoce Gęsi. Wybudował ją nieznany z imienia traper norweski. Ledwie dostrzegalne ślady sugerują, że było to pomieszczenie o wymiarach: cztery na osiem metrów i składało się z przedsionka, małego pokoiku z pryczą, izby głównej z piecem oraz przybudówki dla psów. Przed chatą znajdował się wybieg dla zwierząt. Gospodarz zabudowań prawdopodobnie aż osiem razy spędzał zimę na Spitsbergenie. Pierwszy raz w 1908 roku.

Ruiny, fragmenty mebli, szczątki wyposażenia, deski z wyrzeźbionymi napisami – przecież to nieliczne, ale jakże wymowne znaleziska archeologiczne. Dzięki nim milczące i w ogromnej jeszcze czyści dziewicze obszary Arktyki stają się tłem opowieści o herosach Północy i ich dokonaniach. Obok więc ekspedycji naukowych, alpinistycznych czy turystyczno-sportowych przybywają na svalbardzką ziemią grupy poszukiwaczy sladów przeszłości. Jedna z takich wypraw, zorganizowana przez Norwegów w 1957 roku natrafiła w pobliżu osady Barentsburg na stare zabudowania myśliwych rosyjskich. Składały się one z domu o trzech pokojach, budynków gospodarczych i kuźni.

Obok mały cmentarz. W czasie prac wykopaliskowych znaleziono narzędzia ślusarskie, topory, narty, drewniane przyrządy do suszenia skór upolowanych zwierząt, bosaki do połowu wielorybów oraz sprzęt rybacki. Badacze twierdzą, że siedlisko pochodzi z roku 1796, ale po gruntownych oględzinach fundamentów okazało się, że wiele lat wcześniej zbudowano tam inne obiekty.

Karty historii Spitsbergenu zapisywane były także legendami oraz opowieściami o nieprawdopodobnych wyczynach ludzi, którzy przybywali tutaj dobrowolnie lub przez przypadek. A tak właśnie było z czterema rosyjskimi marynarzami, którzy wypłynęli na połów niewielkim stateczkiem. Przez wiele dni żeglowali po morzach Północy, aż wreszcie dotarli do nieznanej wyspy. Podpłynęli do granicy lodów i wyszli na ląd w poszukiwaniu świeżej żywności. Kiedy błądzili po wybrzeżu, zerwała się burza oraz silny sztorm. O powrocie na statek nie było mowy. Przeczekali wiec niesprzyjającą pogodę w jednym z husów, ale po uspokojeniu się morza i rozwianiu mgły zobaczyli, że ich statek zatonął. Zdani byli tylko na siebie. Mieli świadomość, że w czasie zimy i nocy polarnej szanse na ratunek były niewielkie. Przeżyli ciężki okres. Podobnie było w roku następnym. Po sześciu latach i trzech miesiącach wśród spitsbergeńskich fiordów odnalazła ich grupa myśliwych – Pomorców. Do Archangielska powróciło Jednak tylko trzech polarników. Ich towarzysz zachorował na szkorbut i zmarł kilka miesięcy przed przybyciem statku. Nie chciał pić krwi upolowanych zwierząt… Jest to Jedna z najbardziej wstrząsających kart ciągle jeszcze mało znanej historii wyspy. Podobno wśród tych pechowców był kilkunastoletni chłopiec. Gdy w rodzinnym mieście marynarze opowiadali o swoich przygodach, nikt nie chciał dać im wiary.

Ileż nieprawdopodobnych opowieści wiąże się z każdym traperskim husem? Powiernikami Jakich zwierzeń, myśli i pragnień, świadkami jakich wydarzeń były te mizerne chatki?

Tuż przy domku Ruuda był niewielki kopiec. Cienka warstwa mchu, kilka kwitnących bladym fioletem kwiatów. Lekko uniosłem to poszycie. Jakieś kości i strzępy zgniłych szmat albo skóry. Kilkanaście metrów dalej inny kopiec. Czy krył podobną tajemnice?

Chmara rozkrzyczanych nurzyków poderwała się z wody. Spłoszył Je lis polarny, który prawdopodobnie w poszukiwaniu żywności dotarł w to miejsce rzadko odwiedzane dziś przez człowieka.

Trudno otrząsnąć się z wizji wywołanych historią spitsbergeńskiego traperstwa. Urokliwość okolicy, malowniczo odbite w wodzie szczyty pobliskich gór, ciemny błękit nieba i dobiegający z oddali koncert ptasiego raju sprzyjały refleksji na temat ludzi Północy. Niezwykle wrażliwych, czułych, pełnych fantazji i marzeń, a jednocześnie niebywale konsekwentnych. wytrzymałych i twardych mieszkańców Arktyki. Musieli być wyposażeni przez Naturę w Jakiś dodatkowy zmysł, specjalne predyspozycje i cechy. Przypomniały mi się przeczytane kiedyś opowieści o Svalbardczykach, którzy byli „mocni”. Często w trzaskającym mrozie, w śnieżnej zadymce, zaskoczeni przez niedźwiedzia walczyli o życie. Jeśli mieli broń, mogli liczyć na szczęście. Jeśli tylko ręce – na cud. Co było przyczyną i motywacją tego świadomego… samobójstwa? Te pytania pojawiały się niemal na każdym kroku. Czy kiedyś ktoś odpowie na nie w sposób jednoznaczny i wyczerpujący?

Kto zgadnie, jaka siła zmuszała tych ludzi do kilkudziesięciokilometrowych marszów przez śnieżneh bezdroża, wśród lodowych szczelin, przy blasku polarnej zorzy? Jak wytłumaczyć, pogodzić i zrozumieć to, że po sezonie polowań, w doskonałym nastroju, w wyczyszczonych butach, filcowym kapeluszu i w białej koszuli przychodzili do Longyearbyen z kurtuazyjną wizytą do przyjaciół? Przed kilkoma dniami widziałem zgliszcza jeszcze jednej z traperskich zagród. Wszystko było tam prymitywne, budowane w pośpiechu, Ale zauważyłem fragment… ogrodzenia z desek. Każda z nich starannie przycięta i dopasowana. Z jaką dokładnością zostały one przybite do belek!

Traperzy zajmowali się nie tylko polowaniem. Robili wszystko, aby tu, na krańcach ludzkiego świata stworzyć pozory warunków życia godnych człowieka. Ich domostwa były zawsze posprzątane, a całe wyposażenie poukładane na swoim miejscu. Starali się także ściśle przestrzegać zasad obowiązujących w ich domach na kontynencie. A więc w określone dni wypiekali chleb, prali bieliznę, urządzali kąpiel, odpoczywali.

Podobno jeden z myśliwych, ilekroć po krótkim pobycie w Norwegii wracał na Svalbard, przywoził komplety ubiegłorocznych gazet. Kiedy rano wychodził na łowy, w skrzynce umieszczonej na ogrodzeniu zostawiał gazetę, aby po powrocie wieczorem stwierdzić, że oto listonosz dostarczył mu świeżą pocztę! Pryskało wówczas znużenie i wyczerpanie długim marszem. Siadał w wygodnym fotelu i popijając gorącą kawę z uwagą przeglądał dzisiejszą gazetę, by dowiedzieć się, co nowego na świecie – tym odległym, jakże zwariowanym.

Odszczepieńcy z wyboru?