Polarny dreszczowiec

 

Kiedy po opuszczeniu Barentsburga płynęliśmy do Hornsundu, każdy z nas liczył na cud, że ujrzy fiord wolny od lodów. Skoro bowiem pogoda zmienia się w tych rejonach z minuty na minutę, to dlaczego tym razem nie miałaby ustabilizować się na naszą korzyść?

Pobożne życzenia sobie, a życie sobie.

Po przybyciu do Zatoki Białego Niedźwiedzia powitał nas znajomy południowo-wschodni wiatr, który trzymał na tych wodach miliony ton kaszy lodowej. O wyładunku nie było co marzyć. Po rzuceniu kotwicy ekipa techniczna rozpoczęła jednak montować specjalny prom pływający, który zabiera na swój pokład cztery przyczepy traktorowe wyładowane sprzętem i materiałami budowlanymi. Na brzegu ciągnik dostarczy przyczepy w okolice bazy. Ale, co tu mówić o holowaniu przyczep, skoro z wieluset ton ładunku nie można przewieźć nawet kilograma.

Ponton został złożony tuż przed kolejnym atakiem lodów, które wypluwał Hornsund. Niemal w ostatniej chwili udało się przetransportować go do niewielkiej zatoczki. W tym czasie, w obawie przed zderzeniem statku z górą lodową uciekliśmy z fiordu na pełne morze.

Czas niemal stanął w miejscu. Nieustannie wiał wiatr z północnego wschodu…

W kabinach kwitło życie towarzyskie: brydż, pasjanse. Niesłabnącym powodzeniem cieszyła się statkowa biblioteka. Jedną z najchętniej czytanych książek był „Okrutny biegun”’ Centkiewiczów. Opowieść o polarnikach, którzy za wszelką cenę pragnęli dotrzeć do bieguna północnego. Wiele godzin rozmawialiśmy o przygodach tych ludzi. Ale czy słowo przygoda jest właściwym określeniem zmagań ludzi z przeciwnościami natury i słabością organizmu? Lepszym zestawem opisującym podbój Arktyki będzie: tragedia, heroizm, bohaterstwo. Dlaczego ci ludzie wybrali tak ciężki los, dlaczego narażali życie swoje i towarzyszy? Zostawiali w domu dzieci, żony, rodziców i latami tkwi w uwięzionych przez lody statkach, namiotach bez najmniejszych nawet szans sukcesu na przeżycie. Rozmawialiśmy o predyspozycjach psychicznych i fizycznych tych ludzi, o pasji graniczącej z szaleństwem.

Któregoś dnia udało mi się nakłonić Ryszarda Czajkowskiego do wspomnień z wypraw, w których brał udział, do polarnych opowieści z dreszczykiem…

– Na Spitsbergenie najniebezpieczniejszym jest pływanie małymi łódkami po wodach fiordu. Zdarzają się bowiem sytuacje, w których żeglarz nie ma najmniejszego wpływu na łódź. Może liczyć tylko na szczęście. Na tych szerokościach pogoda zmienia się w ciągu kilku minut, to już wiesz. Woda ma temperaturę niemal równą zeru. Doświadczyłeś. Zdrowy mężczyzna może przebywać w takich warunkach najwyżej trzy, cztery minuty. Przed kilkoma laty, wspólnie z dwójką studentów musiałem przepłynąć łodzią motorową na drugą stronę fiordu. Przy pomocy ukaefki połączyłem się z kolegami, którzy tam pracowali, by zapytać o warunki panujące na ich wybrzeżu. Woda była gładka jak lustro. Wsiedliśmy zatem do łodzi i ruszyliśmy. Nie zabraliśmy nawet sztormiaków! Po opuszczeniu zatoczki raptem znaleźliśmy się w dobrze rozbujanym akwenie. Dziewczyna osłaniała się przed bryzgami fal, chłopak patrzył na mnie pytająco i kurczowo trzymał rumpel. Przez dłuższą chwilę pozwalałem mu sterować, ponieważ sądziłem, że nic groźnego się nie dzieje. Kiedy jednak fale zaczęły rosnąć jeszcze bardziej, skoczyłem do steru, ale łódź nie reagowała na próby wykonywania manewru. Po paru minutach jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki woda się uspokoiła. Jednak nie na długo, pojawiły się bowiem fale jeszcze większe niż poprzednie! Łódź z wielkim trudem podchodziła pod piętrzące się masy wody. Byliśmy właśnie na środku fiordu. Go robić? Zawrócić nie można. I znów powtórzyła się sytuacja sprzed kilkunastu minut. Na powierzchni wody nie pozostała nawet piana po groźnym szkwale. Do brzegu dopłynęliśmy już bez przygód. Gdyby szalupa się wywróciła, nic i nikt nie byłby w stanie nam pomóc. Szczęściem było również to, że woda nie zalała silnika! Na takie eskapady winno się zabierać zapasowy. A pogodę trzeba szanować?

Woda jest rzeczywiście wielkim przeciwnikiem ludzi zgłębiających tajemnice Północy. Ale nie jedynym…

– Kiedyś przeżyłem kilka dni w zamkniętym namiocie – kontynuował Ryszard. – Mgła, która nas zaskoczyła, była tak gęsta, że palców wyciągniętej ręki nie mogłem dostrzec! Jeśli w tych warunkach ktoś musiał wychodzić z namiotu, przywiązywaliśmy go liną. Podobnie się postępuje, gdy wokół namiotu szaleje jesienna zamieć. W tych warunkach trzeba czekać, trzeba… spać. Na domiar złego mieliśmy skromny zapas żywności. Musieliśmy za wszelką cenę opanować nerwy i wyobraźnię, odpędzić strach, niepokój i organizm zmusić do snu. W końcu z braku żywności ruszyliśmy do bazy. Mieliśmy jednak wyjątkowe szczęście. Dotarliśmy do niewielkiej chatki traperskiej. Znajdujące się w niej suche śpiwory uznaliśmy za rzeczy najcenniejsze na święcie! Innym razem, kiedy weszliśmy na wysokość dwustu metrów nad poziom morza, zaskoczyła nas przedziwna mgła. Nagle znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie ma… cienia! Podłoże było pełne nierówności. My potykaliśmy się o nie, a ich nie było widać. Wszędzie biel! Widzieliśmy siebie nawzajem, nasze kolorowe kurtki także, ale poza tym – nic. Jak się okazało, trafiliśmy na mgłę, w której następowało silne rozproszenie światła słonecznego. Taka mgła jest zawsze bardziej gęsta przy podłożu niż na wysokości naszych głów. Słowem – efekt „mgielnej nieważkości”. Po godzinie marszu stwierdziliśmy, że chodzimy w kółko. Dopiero przy pomocy kompasu udało nam się wyjść z tej krainy bez cienia.

Jednym z najbardziej frapujących zjawisk w krajach biegunowych jest to, że człowiek wychodzi z namiotu, idzie przed siebie, wiedziony niby magnesem… i nie wraca. To stan swoistej polarnej hipnozy. Nie kończące się, niczym nieograniczone białe przestrzenie wywołują uczucia podobne do tych, których przyczyną bywają światła samochodu jadącego z przeciwnej strony. Po prostu – przyciągają.

– Kiedyś – mówił dalej Ryszard – pracowałem na lodowcu z Wołodią Pietrowem. Pewnego dnia wyszedłem przed namiot, a byłem w nie najlepszej kondycji psychicznej i zacząłem przyglądać się bieli, górom, morzu. Patrzyłem na linię horyzontu. Zapomniałem o trapiących mnie sprawach. Wszystkie myśli opanowało pytanie: co jest tam, daleko, za górami, za wzniesieniem, doliną, horyzontem? Myśl ta stawała się coraz bardziej natrętna. Jednocześnie poczułem wielką radość, ogromne zadowolenie. No i zacząłem iść! Nie wiem, czy z tego transu otrząsnąłem się sam, czy może spowodował to głos krzątającego się w namiocie Wołodzi.

Ryszard wyjął z plecaka kilka pudełek slajdów. Dobrał ilustracje do tej opowieści. Błękitno-białe przestrzenie nie zmącone najdrobniejszym cieniem, tchnące ciszą i wywołujące uczucie łaknienia powietrza. Chce się człowiekowi biec, wdychać tę przestrzeń, cieszyć nieskazitelnością bieli śniegu. Chce się w nią wejść, wniknąć, wtopić.

– Ja zawsze pragnąłem być człowiekiem doświadczonym w warunkach polarnych – Ryszard podjął przerwaną opowieść. – Przygotowywałem się do tego latami wędrując po naszych górach, po Pustyni Błędowskiej. Często pływałem kanadyjką po zamarzającej Wiśle. Któregoś razu zapragnąłem sprawdzić swoje polarne wyrobienie. Zastrzegam, było to tylko raz i nigdy już się nie powtórzy! Pracowałem wówczas na Antarktydzie w radzieckiej bazie „Mołodiożna”. Intrygowała mnie polarna histeria. Budynek, w którym znajdowało się moje laboratorium, był oddalony od stołówki i świetlicy o kilkaset metrów. Pewnego dnia, w czasie zamieci zabroniono nam wychodzić poza jego teren, a tym samym, do kajutkompanii. Wymknąłem się jednak po kryjomu. Myślałem: teren znam bardzo dobrze. Wiem, że idąc do stołówki mam wiatr z lewej strony, a z prawej – kiedy wracam, Najpierw idę z góry na dół, potem po równinie. W końcu są tam światła, no i do licha, nie pierwszy raz będę szedł w zamieć. Rozumowanie, jak widzisz, proste. Poszedłem. Pierwsze kilkanaście metrów upewniło mnie w przekonaniu, że miałem rację, że nie może przydarzyć się nic złego. Nagle przewrócił mnie silny podmuch wiatru. Próbowałem się podnieść. Wiatr przyciskał mnie do podłoża. Straciłem orientację. Czułem, że nie potrafię określić kierunku, z którego pędzi ten szaleniec. Leżałem minutę, sześć, dziesięć. Zacząłem się niepokoić, chyba bać. Mimo czterdziestostopniowego mrozu zrobiło mi się ciepło. Wyobraźnia podpowiadała najgorsze rzeczy. Udało mi się jednak zebrać myśli. Rozważałem wszystkie ewentualności, ale już na trzeźwo, spokojnie. A więc najpierw powinienem uspokoić oddech, wtedy wyczuję kierunek wiatru. Wreszcie podjąłem marsz. Doszedłem… Wstydzę się tej przygody. Na pomoc kolegów nie mogłem liczyć. W zadymce reflektor oświetlający Pałac Kultury jest niewidoczny już z odległości kilku metrów. Znam to uczucie, kiedy stoi się od światła parę metrów, a nie wiadomo, z jakiego kierunku ta jasność bije? Podobnemu rozproszeniu ulega także blask rakiety. Wiadomo, że ją wystrzelono, ale z jakiego miejsca – nikt nie zgadnie. Jeżeli w zadymce ktoś znajdzie się na lodowcu bez szczelin, to pół biedy, ale jeśli trzeba kluczyć wśród tych przepaści?

Szczeliny to osobny rozdział. Na nieuważnych wędrowców czyhają one w najmniej spodziewanych miejscach.

– Moim zdaniem – mówił Ryszard – wpadnięcie w szczelinę tylko pozornie jest niebezpieczne. Przy zachowaniu podstawowych zasad wpadania i wychodzenia, przygody takie kończą się szczęśliwie ale pozostawiają na zawsze wielkie wrażenie.

– A te wszystkie opowieści? – zapytałem.

– No, właśnie, to są opowieści… Zdarzyło mi się wpadać wielokrotnie i widziałem, jak wpadali koledzy. Owszem, niebezpieczeństwo istnieje, ale, jak powiedziałem, jeśli się zachowa podstawowe zasady, to nie dojdzie do tragedii. Posłuchaj… Po lodowcu trzeba chodzić gęsiego. Wszyscy muszą być przywiązani linami i wędrować w kilkunastometrowych odstępach. Jeśli się zdarzy, że wpadnie przewodnik, to przecież jest on przywiązany i koledzy z łatwością go wyciągną. Należy nieustannie patrzeć na plecy kolegi idącego przodem i obserwować podłoże.

Ryszard pokazał kolejną porcję slajdów. Czarne kreski na białych śnieżnych dywanach nie zdradzają grozy lodowych przepaści. Niektóre z nich są ledwie widoczne. Dobrze je maskują nawisy i śnieżne mosty.

– Było to na Spitsbergenie – Czajkowski rozpoczął nową opowieść. – Któregoś dnia nie mogłem usnąć. Wyszedłem na spacer. Noc spokojna, słońce w zenicie. Spojrzałem w stronę brzegu i włosy stanęły mi dęba – ujrzałem bowiem… pełnomorski jacht!? Stał w zatoce! Przetarłem oczy – raz, drugi, trzeci, ale jacht nie znika! Nieco przestraszony i przeświadczony, że owo widzenie jest spowodowane zmęczeniem, szybko wróciłem do baraku, wskoczyłem do śpiwora i usnąłem. Rano dyskretnie spojrzałem przez odsłonięte już okna. Jacht nadal stał w zatoce! Próbowałem zebrać myśli. Żaglówka na tych szerokościach? Wśród lodowców? Przysłuchiwałem się rozmowom kolegów. Nikt z nich nie wspominał o jachcie. A więc… zwariowałem! Postanowiłem zdrzemnąć się chwilę jeszcze. Po godzinie otworzyłem oczy, zacząłem nasłuchiwać, o czym mówili koledzy i raz jeszcze spojrzałem przez okno. No, trudno! Niech się dzieje, co chce! Podbiegłem do okna i zawołałem: Panowie! Tam stoi jacht! Ślepia omal nie wypadły mi z orbit, gdy przyglądałem się ich twarzom. Jeden spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział: No, stoi, i to od wczoraj! Ci, którzy zorientowali się, że przeżyłem koszmarną przygodę, roześmiali się i później wielokrotnie przypominali mi o owym mirażu, co zawsze wprawiało ich w dobry nastrój.

Tak. W kraju polarnym można przestraszyć się tych atrybutów naszej rzeczywistości, które pozostawiliśmy gdzieś daleko, a które, jak ów jacht z opowieści Ryszarda Czajkowskiego, nagle pojawiają się w na ogół obcej sobie scenerii gór lodowych i ośnieżonych szczytów.

– Czego właściwie szukasz w polarnych wędrówkach? Przygód, niecodziennych wydarzeń? – zapytałem.

– Nie. Zdecydowanie nie. I nigdy nie chciałbym wędrować czy też przebywać z kimś, kto tego pragnie. Nie chcę również zabierać do swojej grupy tych, którzy przyjechali do Arktyki, aby sprawdzić samego siebie, aby mierzyć siły z żywiołami. Wiesz, takich, co to pragną dokonać czegoś niezwykłego. Uważam, że do spotkań z Arktyką, do jej rozumienia i podziwiania, doświadczenia pięknych, niezapomnianych chwil należy przygotowywać się latami. Tu realizuje się pasje, ale nie mierzy sił z przyrodą, podziwia piękno krajobrazów, czuje wobec nich wręcz pokorę! Podobnie jest w żeglarstwie czy lataniu – obie te dziedziny są mi bliskie. Tam też nie można działać „na siłę”. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy tutaj chcą komuś lub sobie coś udowodnić. Hm… Trzeba współgrać z żywiołem, uczyć się go. Przeciwdziałanie jest pozbawione sensu!

– Przygoda, jaką chciałbyś przeżyć?

– O! Są ich tysiące! Od bardzo dawna marzy mi się, na przykład, pokonanie dłuższej trasy polarnej. Chciałbym w czasie takiej wędrówki oderwać się od spraw naszej codzienności, od statku, bazy, ciepłej kuchni, wygodnych swarzędzkich tapczaników. Chciałbym wyruszyć na szlak.

– W gronie kolegów czy sam?

– Z ludźmi, którzy byliby podobni do mnie. Mógłbym wówczas obserwować ich radość z wędrówki, fascynację otaczającymi nas krajobrazami. Zawsze szukam sytuacji, w których mogę odczuwać radość z tego, że inni też są zadowoleni. Może to nie jest zrozumiałe, ale ja wielokrotnie doświadczałem takich stanów.

– Za czym tęsknisz?

– Kiedy się wraca z długich i uciążliwych wędrówek, kiedy widać kres trudów, to wszyscy są w pogodnych nastrojach. Chciałbym zawsze oddychać taką atmosferą, radością po przeżyciu czegoś pięknego. Często przypominam sobie te chwile jadąc tramwajem przez Marszałkowską. Tęsknię za nimi. Dlatego przyjeżdżam w te strony. Od kilkudziesięciu już lat. Chcę doładować akumulatory!

Ryszard wstał od stołu. Jego „he-u-he” (pierwszy raz słyszałem, aby ktoś się tak śmiał) było w stanie rozchmurzyć największego mruka. Czy tak wyobrażałem sobie człowieka Arktyki? Nawet strój jakiś zwyczajny. Kurtka od narciarskiego kombinezonu, na nogach ocieplacze. Czapka? Nie pamiętam, ale na pewno z pomponem. Człowiek ze skupu używanych ciuchów!

Tak. Imponował nam. Na początku rejsu nawet denerwował. Tylko on spał regularnie. Kładł się i przykrywał kocem po czubek głowy. Żadne komunikaty, okrzyki czy nieustannie świecące słońce nie było w stanie przerwać mu wypoczynku.

Polarny automat!?

W objęciach białego niedźwiedzia