Tylko lód…

 

Gdyby nie systematyczność posiłków, stracilibyśmy poczucie pór dnia. Monotonia czekania na warunki sprzyjające przeładunkowi była bardzo wyczerpująca. Wpatrywanie się w wejście do Hornsundu, które o każdej porze dnia i nocy wyglądało inaczej, obserwowanie nieba i chmur, to – poza zawsze interesującymi rozmowami – jedyne rozrywki.

Któregoś dnia beznadziejnego oczekiwania na poprawę pogody, kapitan podjął ktrą to już próbę wpłynięcia do fiordu. Pokonaliśmy niewielki pas przybrzeżnych lodów, minęliśmy kilka dużych gór lodowych. Ledwie zauważalna smużka dymu w pobliżu bazy oznaczała, że kierowcom udało się uruchomić ciągnik.

Po rzuceniu kotwicy spuszczono na wodę szalupę. Ponieważ w Zatoce Białego Niedźwiedzia w dalszym ciągu było mnóstwo lodu, popłynęliśmy pod czoło Hansa. Przyglądałem się jego sinej ścianie. Chyba nieco zmienił się, staruszek. Zapewne w czasie naszej nieobecności zdążył „urodzić” kilka nowych gór lodowych.

W bazie odbywała się narada.

– Nie możemy już czekać – powiedział docent Pulina, kierownik nowej ekipy zimowników. – Trzeba rozpocząć realizację pierwszego wariantu wyładunku.

Postanowiono, że na brzeg zostanie przetransportowany prowiant dla zimowników. W statkowych ładowniach leżały tony mrożonek, mięsa, konserw i wędlin. Po przewiezieniu ich na ląd, trzeba kartony szybko zanieść do bazy. Dwa kilometry po kamienistym wybrzeżu!

W akcji tej brali udział wszyscy uczestnicy wyprawy. Tempo pierwszego kursu tragarzy nie nastrajało optymistycznie. Przy następnym już było lepiej. Przy okazji przewożenia mięsa przerzucono także wszystkie rzeczy osobiste grupy zimującej. W ten sposób podstawowe zadanie przeładunkowe zostało zrealizowane.

Kiedy ogląda się mapę Svalbardu, to na pierwszy rzut oka ląd ten niczym szczególnym nie różni się od innych części świata. Brakuje tylko koloru zielonego. Brak też – widać to przy kolejnym zbliżeniu – niebieskich nitek rzek oraz strumieni. A więc – Jest to kraina dwóch kolorów: brązowego i białego. Brąz to góry, biel – lodowce. Wielkie, bezkresne przestrzenie, wypełniające doliny. Przykrywają one góry, wyrastają wysoko nad poziom morza, a swoimi łańcuchami oplatają niemal cały archipelag. Idąc środkiem lodowca nie widać jego brzegów. Gdzieś na linii widnokręgu pojawiają się zamglone góry, ale nie zawsze wiadomo, czy to nie fatamorgana?

Tam nie ma życia. Nad gigantycznymi płaszczyznami promieniującymi chłodem, nie fruwają ptaki. Zdarza się, że narastające od tysięcy lat warstwy lodu wypychają na powierzchnię pochłonięte niegdyś kamienie, grudy ziemi, piasku czy nadmorskiego żwiru. Lodowce kryją także tragiczne pamiątki przeszłości. Bezduszne masy lodowej materii, jakby zazdrosne o życie, wchłaniają ciepło ciała zabłąkanego ptaka, niedźwiedzia czy… człowieka.

Od dawna nie opuszczało mnie pragnienie ujrzenia bezmiaru lodowej pustyni. Pójść tak daleko, aby stracić z pola widzenia wszystko. Może chęć przeżycia takiej przygody została wywołana przed laty, podczas lektury książek Londona? To on pisał, że najbardziej wymowna i przerażająca w krajach polarnych Jest bierna groza białej ciszy. Pod bezchmurnym, metalicznym niebem zamiera wszelki ruch. Najcichszy bodaj szept staje się świętokradztwem, a wylękniony człowiek boi się własnego głosu. Samotna drobina ludzka wędrująca upiornym pustkowiem martwego świata drży z obawy przed własną śmiałością i uprzytamnia sobie, iż życie jej warte jest tyle, co żywot najlichszego robaka.

Kiedy więc nadarzyła się okazja na wycieczkę po lodowcu, ruszyłem bez chwili zastanowienia i… przygotowania. Razem z Wojtkiem Stanem weszliśmy na krawędź Hansa po łagodnym zboczu, wzdłuż fantastycznej serpentyny strumienia, który porywał duże kamienie. Jego potęga, niewzruszoność i surowość przerażała. Starałem się zapamiętać każdy drobiazg, najmniejszy szczegół panoramy, którą tak niedoskonale sobie wyobrażałem.

Z lewej strony lodowa ściana pęknięta w kilku miejscach. Jedna z tych szpar jest początkiem niewielkiego strumienia i malowniczego wodospadu. Lód, który tworzył ten obelisk, był szary, jak wszystko tego dnia.

W dole zatoka pełna spiętrzonej kry. Dopiero z wysokości kilkudziesięciu metrów widać beznadziejność naszej przeładunkowej sytuacji.

Niepewnie wchodziliśmy w krainę smutku, szarości i jakby zatrzymanego czasu. Chmury wisiały wyjątkowo nisko nad ziemią. Może sto, najwyżej dwieście metrów. W tej ciemnej pokrywie pojawiały się tu i ówdzie maleńkie otwory, przez które przebijały się promienie słoneczne. Tworzyły wówczas trzy, cztery słupy, świetlne kolumny przemieszczające się przy najmniejszym powiewie wiatru. Raz wolniej, raz szybciej. Co jakiś czas na ten słoneczny parkiet wpadała chmura alek spłoszonych przez mewy, które polowały na zboczach za bazą. „Śmiech” tych ptaków, trochę upiorny, niósł się dalekim echem po fiordzie.

– Hej! – odwróciłem się, zaskoczony okrzykiem. To Ryszard Czajkowski i Andrzej Lizoń. Szli do swoich stanowisk pomiarowych. Badali grubość i kształt lodowca przy pomocy radarów. W zamian za pomoc w przeciągnięciu załadowanych sań nansenowskich i ustawieniu anten radarowych proponowali nam gorącą herbatę, parzoną na lodowcu!

Ruszyliśmy na drugą stronę Hansa. Ryszard co chwilę, przypominał, abyśmy się nie rozglądali, tylko bacznie patrzyli pod nogi. Zimny pot oblewał plecy, kiedy nagle noga wpadła nieco głębiej w podłoże. Śnieg, który w ten sposób dostawał się do butów, zaczynał natychmiast topnieć. Chłód lodowatej wody wywoływał uczucie bólu. Trwało ono kilkanaście minut. Później ogrzana ciepłem ciała woda stawała się przyjemnym kaloryferem. Zatrzymaliśmy się przed pasmem szarego śniegu. Jego długość nie przekraczała dwudziestu, szerokość – dwóch metrów. Ryszard wbił tyczkę w to miejsce. Nagle niewielki płat śniegu zniknął nam z oczu, ukazując dziurę metrowej średnicy. Odruchowo cofnęliśmy się na krok od krawędzi szczeliny głębokiej na kilka pięter. Pułapka na niedoświadczonych wędrowców.

– Szczeliny swym kształtem najczęściej przypominają wargi – mówił Ryszard, burząc tyczką kolejny śnieżny nawis.

Mijaliśmy wgłębienia wypełnione wodą. Intensywnie niebieski kolor lodowego dna pozwalał podziwiać fantastyczne kształty i rzeźby tej szczeliny. Disney’owskie obrazki. Dno jednego z kilku znajdujących się w tym miejscu jeziorek przypominało ser szwajcarski. Mniejsze i większe dziury w lodzie to jakby wejścia do tajemniczych korytarzy. Po kilku minutach wpatrywania się w rzeźbę dna doznałem dziwnego uczucia. Ta woda zaczynała… wciągać! Chciałoby się w niej zanurzyć, przyjrzeć z bliska bajecznym kształtom…

Wreszcie dotarliśmy do sań nansenowskich, które nasi przewodnicy wczoraj tu przyciągnęli. Szczelnie osłonięte urządzenia oraz anteny radarowe przesunęliśmy kilkadziesiąt metrów dalej, w głąb Hansa. Tam na nowo ustawili swoje stanowisko badawcze. I znów – lodowcowa herbata, zalana wodą z kawałka lodu sprzed… może kilku tysięcy lat?

Do metalowego kubeczka nabrałem wody z pobliskiej szczeliny. Temperatura powietrza spadła o kilka stopni. Na powierzchni jeziorka pojawił się lodowy kożuszek. Niewielki agregat prądotwórczy wskazywał 250 wolt! Po paru minutach podgrzana elektryczną grzałką woda zaczęła wrzeć. Andrzej wyjął z plecaka pomarańcze. Nader okazale prezentowały się na tle lodu, szarych, nisko wiszących chmur. W milczeniu wypiliśmy po dwa kubki herbaty. Ciepło zaczęło krążyć po ciele. Najważniejsze to rozgrzać nogi, które po godzinie stania na lodzie przemarzły do szpiku kości. Spojrzałem na góry. Za kilka godzin powinniśmy do nich dotrzeć. A więc, w drogę!

Szliśmy gęsiego, jeden za drugim. Kątem oka rejestrowałem coraz to nowe widoki. Szczeliny, które teraz spotykaliśmy, były węższe, ale za to dłuższe od znajdujących się na skraju lodowca. W pewnym momencie usłyszałem dziwny dźwięk. Jakby odgłos dalekich wystrzałów armatnich… Głuchy łoskot nasilał się i był coraz wyraźniejszy. Zboczyliśmy z drogi, do miejsca, gdzie maleńka lodowcowa rzeczka ginęła w studni położonej parę metrów pod powierzchnią. Ów dźwięk, jak się okazało, wywoływały niemal pojedyncze krople wpadające do rezonansowego lodowego pudła! Włączyłem magnetofon. Mikrofon leżał na lodzie. Po odtworzeniu nagranie przypominało efekt dźwiękowy eskadry samolotów odrzutowych, tętent oddalających się koni lub odgłosy kończącej się burzy.

Kilkadziesiąt metrów dalej rozległe… kretowisko. Na niewielkim lodowym wzniesieniu tajemnicze czarne piramidki.

Ich ilość i gęstość stale się zwiększała. Wreszcie doszliśmy do największej z nich. Niczym warowny gród połyskiwała czarnymi kamyczkami. Skąd ziemia na środku lodowca? Dlaczego takie, a nie inne kształty? Przyglądając się z bliska tym kretowiskom, odkryliśmy, że są to lodowe stożki pokryte bardzo ciemną warstwą mokrego, czarnego mułu. Wysokość średniej piramidki nie przekraczała czterdziestu centymetrów. Ryszard wyjaśnił to zjawisko w następujący sposób: na skutek skomplikowanych procesów wędrowania lodowca znajdujące się w jego wnętrzu i na dnie obce ciała są wyciskane na powierzchnię. Innym dowodem potwierdzającym zachodzenie takich właśnie procesów jest szereg czarnych smug, tzw. lodowcowych autostrad, utworzonych przez wypchnięte cząstki gruntu. Smugi te są znakomitym drogowskazem, ujawniającym kierunki przemieszczania się lodowca.

Dalej, po lewej ręce, poprzecinana szczelinami i lodowcowymi jeziorami bezkresna płaszczyzna. To chyba droga w nieskończoność. Tam, gdzie kończy się Hans, jest początek następnego lodowca. I tak przez cały Spitsbergen.

Najtrudniejszy odcinek marszu. Labirynt szczelin. Jedna przechodziła w drugą. Wreszcie stanęliśmy na przeciwległym krańcu ogromnej zimnej czaszy. Za nami kilka kilometrów lodowej bryły, przed nami – nowe, rzadko odwiedzane przez człowieka zakątki wyspy. Ten bok Hansa był bardzo poraniony! Jakby efekt gigantycznej zbrodni… Ciało lodowca poszarpane gwałtownymi cięciami noża. Każdy krok to ryzyko. Poczułem pot na czole. Jeszcze metr, jeszcze pół! Skok! I… wpadliśmy! Stałem po kolana w grząskim bagnie. Obok Wojtek z uniesionymi nad głową aparatami. Ugrzęźliśmy w warstwie ziemi wypchanej przez lodowiec. Utworzyła ona długi i wąski pas błotnistej mazi.

Po krótkim odpoczynku nad uroczym szmaragdowym jeziorkiem, ubłoceni ale nieco odprężeni podjęliśmy wspinaczkę na pobliski szczyt. Zachodnia część stoku to fioletowe łupki. Delikatnie wyjmowaliśmy całe „tomy” i kamienne „stronice. Oddzielałem od siebie poszczególne płytki. Tu i ówdzie pojawiły się łupki o rudych plamach. Porosty, odporne na mróz i brak światła słonecznego. Po wejściu na wzniesienie i po kilku pamiątkowych zdjęciach na tle wspaniałej panoramy wnętrza fiordu Hornsund, ruszyliśmy w dół wschodnim stokiem, który na odmianę pokryty był łupkami zielonymi. Dwukolorowa góra!?

Ryszard wszędzie był pierwszy. Teraz machał ręką i zachęcał do zejścia w pobliże niewielkiego siodła. Znajdują się tu chyba wszystkie rodzaje spitsbergeńskich skał, kamieni i wspaniale użylonych głazów. Kolor każdej żyłki dostarcza geologom wielu informacji na temat złóż naturalnych i historii tych terenów. Ale nie to chciał nam pokazać. Powędrowałem wzrokiem za jego ręką. Oto stanęliśmy przy wspaniałym kanionie. Ożyły wizje potężnych kaskad, nie mniejszych od wodospadu Niagara, które pojawiają się tu wczesną wiosną. Wtedy to ogromne masy wody szybko spływają do zatoki położonej u stóp wzniesienia. Czułem się jak we wnętrzu geologicznego zegara wszelkiego czasu, który nie dostrzegł intruzów i dalej trwał w dziejowym próżniactwie.

Ze stoku góry leżącej po drugiej stronie Hornsundu bezgłośnie ześlizgiwała się… wirująca chmura. Niczym kula śnieżna. Majestatycznie, nie bacząc na zdradliwe skalne występy. Na żlebie wykonała salto. Jak wata cukrowa, opadając dalej, rozpadała się na coraz to mniejsze cząstki.

Woda – idealnie gładka tego dnia – mieniła się wszelkimi odcieniami. Biegnące do jej głównego nurtu górskie potoki kradły wapienne drobiny, wymywały piaskowce i tam, na dole tworzyły na powierzchni fiordu przekładaniec mineralnych odcieni.

Pułap chmur zniżał się coraz bardziej. Czas wracać.

Przed nami kilka godzin marszu do miejsca lądowania szalup. Jeszcze jedno spojrzenie na bezkres lodowej pustyni, tańczące po morzu promienie słoneczne, przeciskające się przez chmury, które zwierały swe szyki. Za nami wspaniałe lodowcowe jeziora i niebezpieczne szczeliny. Nienasycone ryczące gardziele, które drażniły pojedyncze krople dopiero co urodzone z kilku lodowych kryształów. Kto to wszystko wymyślił?

Przy saniach kolejny kubek herbaty. Nigdy i nigdzie nie smakowała mi bardziej! Później, niczym burłacy, przeciągnęliśmy ekwipunek naszych przewodników kilkaset metrów w głąb lodowca na nowe stanowisko pomiarowe. Dopiero teraz zauważyłem na twarzach Ryszarda i Andrzeja wspaniałą opaleniznę.

– Poza oczami! – mówiąc to Andrzej zdjął okulary.

– Nie chciałbym cię spotkać w ciemnej ulicy o północy! – powiedziałem.

– Niczego byś wówczas nie zauważył! – ripostował Andrzej.

– To wiatr nas opalił. Przez kilka dni mieliśmy ładną słoneczną pogodę – wtrącił Ryszard.

– Poza tym nie bez znaczenia są strumienie bardzo ciepłego powietrza – dodał Andrzej. – Przez kilka godzin jest zimno jak diabli i nagle wpadasz w gorące pole. Trzeba się wówczas szybko rozpinać. No ale najbardziej smaga cię wiatr.

– Chcesz powiedzieć: obala – zaśmiał się Ryszard. – Któregoś dnia napotykaliśmy na swej drodze bardzo silne podmuchy wiatru spadowego. Andrzej przejechał na siedzeniu ładnych kilka metrów!

– Dobrze, że nie było szczeliny! – z wyraźną satysfakcją dorzucił Andrzej.

– Takie podmuchy wiatru spadającego z gór nie należą do rzadkości. Na Antarktydzie spotykałem jeszcze silniejsze i częstsze.

Zaczęliśmy mówić o badaniach, jakie Andrzej i Ryszard prowadzili na lodowcu. Podjęli się bardzo trudnego zadania. Chcą zobaczyć dno lodowca. Całą jego bryłę w oderwaniu od gór, dolin i podłoża. Próbują zmierzyć jego grubość, sporządzić rysunek przekroju Hansa i dowiedzieć się wszystkiego o jego spodniej części. Przy pomocy urządzeń radarowych wysyłają impulsy, które po przejściu przez lodowego kolosa wracają, a każde odbite echo – to cenna onformacjaq. Sygnał, napotyka na swojej drodze warstwy lodu z różnych lat, szczeliny, pęknięcia, studnie i polodowcowe rzeki. Granice zmiany struktury bryły dają echo o odmiennej częstotliwości. Ponieważ badania prowadzone są na dużej połaci można otrzymać obraz nie tylko jego dna, a co za tym idzie i grubości, ale także prześledzić poszczególne warstwy Hansa. Innymi słowy – można zobaczyć to, czego nigdy jeszcze nikt nie widział.

Dla glacjologów badania Ryszarda i Andrzeja stanowią bardzo cenny materiał. Metoda, którą oni stosują, nie jest czymś nowym w nauce, ale dotychczasowe wyniki nie satysfakcjonowały badaczy.

– Aparatura jest bardzo prosta – Andrzej oparł się o przykryte już plandeką urządzenia. – Wykorzystujemy typowy radiowy wysokościomierz lotniczy. Problem polegał tylko na skonstruowaniu odpowiednich anten – reflektorów.

– No, możemy wracać – Ryszard zapiął skafander i wziął do ręki długą tyczkę.

Wilgotne koszule przy najmniejszym nawet poruszeniu dawały znać o sobie nieprzyjemnym chłodem. Temperatura powietrza spadała z minuty na minutę.

Szliśmy w milczeniu. Słyszałem wyraźnie odgłosy, jakie powstają przy pociąganiu podeszwą o lód. Dźwięki te brzmiały inaczej niż te, które towarzyszyły nam podczas trawersowania Hansa. Były matowe i głuche. Charakterystyczne chrzęszczenie występuje bowiem tylko przy podwyższonej temperaturze otoczenia. Wtedy ogrzane strumyczki rzeźbią w powierzchni lodu misterne, wielowymiarowe, koronkowe wzory. Gniecione butami, wydają specyficzny chrobot.

Po kolejnych dwóch godzinach stanęliśmy na stoku lodowca. U jego podnóża na brzegu fiordu studenci próbowali zepchnąć łódź na wodę. Potężne belki i wiosła nie były w stanie poruszyć szalupy. Jeśli teraz się nie uda, trzeba będzie czekać kilka godzin na przypływ. Jeden z marynarzy rzucił małą kotwiczkę w stronę potężnej kry. Metal wbił się w lód. Silnik łodzi pracował na najwyższych obrotach. Naprężona lina niebezpiecznie przechyliła szalupę na lewą burtę. Wreszcie łódź zakołysała się na wodzie. Ci, którzy mieli wodery, niczym biblijny Krzysztof, na swoich plecach przenosili kolegów do szalupy. Magnetofon, aparat i torbę zawiesiłem na szyi. Docent Cieśliński skrzywił się widząc moje prawie 190 z dodatkowym balastem. Wolno wszedł do wody. Brzeg opadał w tym miejscu łagodnie. Przy burcie leżała kra, na którą powinienem wskoczyć, by jak po moście dostać się do wnętrza szalupy. Podałem rękę stojącemu w niej studentowi i w tym momencie, zamiast w górę – poleciałem w dół! Potężne pluśnięcie wody i krople na twarzy uświadomiły mi, że oto stanąłem po pas w lodowatej zatoce. Docent Cieśliński spojrzał zdziwiony i parsknął śmiechem. Ja też. W bród podszedłem do kry. Studenci wciągnęli mnie jak worek kartofli i rzucili do łodzi. I zaczęło się! Najpierw chłód. Potworne zimno! Przez śmiech, z trudem powstrzymywałem mimowolne w takich sytuacjach skurcze twarzy. Przecież nic się nie stało! Ale z każdą sekundą ból stawał się nie do wytrzymania. Pierwsza myśl – zdjąć gumowce. Uniosłem nogę, a z cholewy chlusnął strumień wody. Zmoczył to, co jeszcze było suche. Ból przechodził w dreszcze. Nogi zdrętwiały, jakby ktoś ściskał je metalowymi kleszczami. Wojtek pomógł mi zdjąć skarpety. Lodowata woda parowała w zetknięciu z ciepłym ciałem. Przejmujący chłód ustępował miejsca poczuciu gorąca! Ogień! Parzy! W czasie żeglugi do statku rozebrałem się do spodenek. Boso wbiegłem na metalowy pokład. Potężna fala ciepła wywołana reakcją obronną organizmu przyprawiała o zawroty głowy.

Jeden z marynarzy wskazał ręką drogę. Drugi już odkręcał kurek z gorącą wodą. Szum wody wydostającej się z trąbki prysznica i coraz gęstsza para. Nie wiem jak i skąd, ale w jednej ręce trzymałem szklankę.

– Pij!

To koniak. A może whysky?

– Nie wychodź stąd przez pół godziny. I nie wchodź pod prysznic. Siedź w parze i staraj się nie usnąć.

Nie wiem, kto to był, ale na tyle stanowczo i jednoznacznie wydawał polecenia, że nie zamierzałem z nimi dyskutować.

Spałem dłużej niż zazwyczaj. I – podobno – schudłem przynajmniej dwa kilogramy. Tyle mój organizm zjadł siebie samego, by wyprodukować dość energii na odparcie ataku zimna.

– Muszę panu powiedzieć – docent Cieśliński próbował zapanować nad śmiechem, – że nie tak dawno zdarzyło mi się coś podobnego. Korzystając z pięknej pogody poszedłem na wiosenne obserwacje. Byłem jednak bardziej zafascynowany przyrodą, wspaniałymi widokami niż czuwaniem nad bezpieczeństwem. I stało się. Kiedy przekraczałem w bród maleńką jeszcze, wiosenną rzeczkę, pośliznąłem się i z niewysokiego nabrzeża zjechałem wprost do miejsca, w którym rzeka uchodziła do zatoki. Tam była duża lodowa wanna przykryta nawisem śnieżnym. Zanurzony po szyję przeleżałem w lodowatej wodzie kilkanaście minut. Z trudem udało mi się wyjść z tej groźnej kąpieli. Mokry ruszyłem w stronę bazy. Miałem przed sobą cztery, powtarzam: cztery kilometry marszu! Czy myśli pan, że dostałem choćby kataru? Nic z tych rzeczy! Na Spitsbergenie nie choruje się na takie straszne choroby jak katar czy przeziębienie.

Pocieszony tą opowieścią przezornie zażyłem jednak kilka tabletek aspiryny, wypiłem gorącą herbatę. Utwierdzałem się też w przekonaniu, że po każdorazowej wycieczce, nowych wrażeniach, wspaniałych przeżyciach wywołanych pięknem wyspy musi zdarzyć się coś, co nie pozwala zapomnieć o tym, że za najmniejszą nawet przyjemność stróż Arktyki każe sobie płacić wysoką cenę.

Pod pierzyną z... lodu