Ten dostojny Horn

 

Do kabiny wszedł profesor Szupryczyński.

— Ostatnia szansa! — zawołał. — Prawdopodobnie jeszcze dziś rozpocznie się wyładunek! Płyniemy na wycieczkę dookoła fiordu! Taka okazja może się już nie powtórzyć!

Ubierałem się biegnąc na pokład główny. Nad Hornsundem znów słońce. Pękały zwałowiska kry i gór lodowych, które od kilku tygodni zalegały Zatokę Białego Niedźwiedzia. Wiatr wypychał już pojedyncze kry na wody oceanu.

W szalupie nadkomplet. Pierwszy etap wycieczki – Gaashamna. Do jej brzegów dopłynęliśmy bez kłopotów. Słońce intensywnie ogrzewało osłonięte górami powietrzne przestrzenie. Z tej strony Hornsundu nie widać naszej stacji polarnej. Za daleko. Kurtki i swetry zostawiliśmy w łodzi. A wylądowaliśmy tuż przy konstantinowce – starej bazie rosyjskich naukowców. Pozostały po niej mizerne szczątki. Nietrudno na podstawie nawet tych śladów odtworzyć wygląd domku, rozmiary, przeznaczenie poszczególnych izb. Tu i ówdzie, w gruzach – ręcznie kute gwoździe. Po wyczyszczeniu nabrały dawnego blasku. Pod zmurszałymi deskami jeszcze zupełnie zdrowe podłogi. Ciemne plamy w narożniku… Tam stał piec. Podniosłem kilka desek i znalazłem potwierdzenie przypuszczeń. Małe, misternie rzeźbione drzwiczki od metalowego piecyka. Obok następna część – nóżka oraz fragment pięknej żeliwnej ramy. Pokryła ją warstwa rdzy. Doskonale zachował się jednak rysunek ornamentów. Widać jakieś pojedyncze litery i zapewne znaki fabryczne, kilka metrów dalej wystawała z mchu niewielka buteleczka o jasnofioletowych ścianach. W środku skamieniała substancja. Może to pozostałości po apteczce i lekarstwach? Kolejny ślad – łuska po naboju. To już pamiątka z ostatniej wojny.

Nawet nie zauważyłem, jak zamarł gdzieś szum zawsze niespokojnego Oceanu Lodowatego. Słychać było tylko szelest drobnych kamyczków pod stopami, którymi topniejący lodowiec wyścielił całą dolinę. Jej rozmiary? Nie do objęcia wzrokiem. Może więc pójdę kilka kroków dalej, może zobaczę?

Boże, jak cudownie. Wytężam słuch. Nic. Tylko jakieś ciśnienie, doznania, których dotychczas nie doświadczałem. Wiem, jak milczy świat nad wodą, jak pod wodą, jak na znacznej wysokości, ale co to jest, to tutaj? Odnoszę wrażenie, że coś zaczyna się dziać z błędnikiem. Nie docierają doń sygnały pozwalające sytuować organizm wobec otaczającego mnie świata. Pod stopami jakby większe kamienie. Uderzam jednym o drugi. Dźwięk miękki, jakby zza kotary. Gdzie ja jestem? Co oddziela mnie od tego świata, który widzę, słyszę, ale nie należę do niego? Nagle uświadamiam sobie, że przecież ja ciągle idę. Już nie widać wód fiordu, kolegów, ruin konstantinowki. Tylko strome góry. Pierś chciała pęknąć od zachłannie połykanego powietrza. Tam ma ono moc narkotyczną. To zapamiętałem dokładnie- pomyślałem: mógłbym frunąć… Coraz więcej myśli, które zaczynają mnie przerażać. Oto radość z obcowania z przestworem zamienia się w grozę obcowania z… potworem! Oto przerażenie własną nicością, bezsilnością, małością… Tutaj przestają obowiązywać aksjomaty wyznawane na co dzień. Tracą blask i sens dotychczasowe marzenia, pragnienia, ambicje. Świadomość zaczyna się jakby resetować, czyścić. Ta nowa jest jednak inna od stanu duszy błądzącej wśród lodowych szczelin. Mojej, dotychczasowej. Tej nowej nie umiem nazwać. Nie wiem, co czuję. Czy myślę? Kontroluję siebie i… Gdzie ja jestem? Potężny ból i ciemność w oczach. Leżę. To są, tak, to kamienie. Obok mój magnetofon reporterski. A więc jestem tutaj. Tu jest ziemia! A co jest tam – inny wymiar?

Nagle, a leżałem przy niewielkim wzniesieniu, prawie w sercu kotliny zaatakowały mnie rybitwy. Wiedziałem, że potrafią one zmusić człowieka, by oddalił się od miejsca ich gniazdowania. Nie sądziłem jednak, że potrafią intruza sterroryzować, zaszokować! Z potężnym guzem na czole, rozdartą nogawką podniosłem się nie przewidując, że w tej pozycji stanę się jeszcze lepszym celem ataków. Wymachując kurtką starałem się jak najprędzej uciec z tego kotła. Ptaki z wielką desperacją atakowały głowę, podlatywały z boku, a ich czerwone dziobki celowały w oczy. Kiedy opuściłem niebezpieczny rejon, musiałem wyczyścić kurtkę, sweter i włosy z nieczystości, którymi mnie obdarowały. W gruncie rzeczy są one bardzo sympatyczne. Potrafią przykuć uwagę na wiele chwil. Czarują powietrznym baletem. Po serii piruetów nad powierzchnią wody rybitwa zatrzymuje lot, wisi w powietrzu, a kiedy ujrzy rybę, niczym pocisk rzuca się w wodę. Jej skrzydła pracują bardzo szybko. To wytrwały i silny ptak. W ciągu roku potrafi pokonać trasę Arktyka – Antarktyda – Arktyka. Trzydzieści – czterdzieści tysięcy kilometrów!

 

 

Prawie trzysta metrów od brzegu oraz kilka nad poziomem morza stoi… pomnik Gaashamny – szkielet wieloryba. W ciągu lat kości porosły mchem i porostami. Czy ktoś przyciągnął tu tego oceanicznego giganta? Nie. Przed laty porzucono go na brzegu, a ponieważ każdego roku wyspa unosi się o kilka centymetrów nad poziom morza, więc nietrudno o takie znaleziska w głębi lądu. Niektóre części Spitsbergenu uniosły się na wysokość trzystu metrów. Właśnie dlatego w górach na licznych tarasach można znaleźć korale, rozgwiazdy, muszle sprzed milionów lat, okazy interesujące paleontologów, ślady klimatycznej metamorfozy wyspy.

Kiedy odbijaliśmy od brzegu raz jeszcze spojrzałem na mizerną chatkę obok konstantinowki, jej połatane czymkolwiek ściany. Dawniej kwitło tu życie. Teraz w okresie lata przyjmuje ona pod swój dach ekipy naukowców. Ongiś stanowiła zalążek osiedla, małej osady, jednej z wielu. Dziś jest dowodem, że to nie jest miejsce przyjazne człowiekowi.

A wszystkie takie osady spotkał ten sam los. Calypsobyen… O osadzie tej mówi się Osiedle duchów. Na zachodnich wybrzeżach wyspy znajdują się podobne pozostałości – ślady poszukiwaczy szczęścia, budowniczych kopalń węgla, marmuru i gipsu. Bodaj najsławniejszym osiedlem jest Nowy Londyn, który zbudowano naprzeciw Kingsbay. Pierwsze domy wzniesiono w roku 1911. Anglicy chcieli wydobywać tam marmur, o którym mówiono, że jest najpiękniejszy w Europie. Ludzie przeznaczali fortuny na          zakup akcji towarzystwa górniczego. Na Spitsbergen zaczęły przypływać pierwsze statki z urządzeniami i materiałami budowlanymi. I nagle okazało się, że ów piękny marmur nie jest wart złamanego grosza. Mrozy niszczyły strukturę kamienia. Przy delikatnym nawet uderzeniu rozpadał się na małe bryły. Podobno kilku zawiedzionych i zbankrutowanych przemysłowców popełniło samobójstwo. Wielu za ostatnie pieniądze wykupiło bilety powrotne na statki. Na wyspie pozostawili wszystko. Dziś obok opuszczonych domów stoją jeszcze lokomotywy na torach. W skrzyniach maszyny i urządzenia.

Po opuszczeniu Gaashamny posuwaliśmy się wzdłuż wschodnich wybrzeży fiordu do odległego o kilkanaście mil czoła lodowca Horna. Stojący na przeciwległym brzegu „Ledóchowski” przypominał z tej odległości miniaturkę statku. Co chwilę ginął nam z oczu, przesłaniany górami lodowymi. Im dalej wpływaliśmy do fiordu, tym więcej kry i gór. Po prawej burcie niewielki cypel, który nazwano „kamiennym cmentarzyskiem”. Tworzy je kilkadziesiąt skał – obelisków, smukłych, szlifowanych falami i wiatrem, powbijanych w brzeg.

Już lodowiec Körbera. Przed nim jeszcze jeden ptasi raj. Po zejściu na ląd ruszyliśmy na stromą ścianę do gniazd mew trójpalczastych. Nachylenie zbocza w niektórych miejscach przekraczało sześćdziesiąt stopni. Wokół mnóstwo ptasiego guana i… wrzasku. Buty miażdżyły zwałowiska skorup jaj.

Wiele śladów krwi. Szczątki piskląt.

Hm… Bardzo ciekawe efekty dźwiękowe… Kiedy stałem na brzegu, miałem wrażenie, że gdzieś w pobliżu jest niewielki wybieg dla psów. Słychać było głośne ptasio-psie ujadanie. Ale im bardziej zbliżałem się do ściany, im wyżej wchodziłem, tym bardziej wydawało mi się, że oto wkraczam do wielkiej sali pełnej rozkrzyczanych noworodków, które wszem i wobec manifestowały swoją wściekłość, że musiały wyjść z bezpiecznych jaj by po kilku dniach zacząć walczyć o przetrwanie. Najtrudniejszy odcinek wspinaczki pokonali tylko najbardziej wytrwali. Przesuwając się przy niemal pionowej ścianie doszedłem jednak do pierwszych gniazd. Mewy nie traktują tu człowieka jak intruza. Nie bacząc na mnie kłóciły się, przekrzykiwały, nawoływały, pielęgnowały małe. Inne drzemały i tylko co jakiś czas unosiły powieki. Hm… Dotknąłem najbliższą z nich. Obróciła niespiesznie łebek w moją stronę, ale natychmiast wróciła do sprzeczki z sąsiadką. Nie wiedziała, kim jestem? Wolno wyciągnąłem rękę w stronę kolejnego gniazda. Dwadzieścia, piętnaście, osiem centymetrów. Mewy nawet nie drgnęły. Delikatnie, końcem palca dotknąłem pisklę. Jakby się uśmiechnęło. Spojrzało na mnie spode łba. Bąknęło coś pod dziobem. Pokręciło łebkiem we wszystkie strony, ale nie uciekło. Powtórzyłem doświadczenie przy następnych gniazdach. Nikt nie reagował. Pełne lekceważenie mojej osoby wydało się tak dalece deprymujące, że chciałem zamanifestować moje oburzenie. Czyżbym był dla nich przezroczysty. Ciekawie wyciągały szyjki z siedlisk ułożonych na skalnych półkach. Ale nie w moją stronę! Może instynktownie czuły, że coś lub ktoś jest tuż obok, tyle, że go nie widać… Nie, nie dopuszczałem do siebie myśli, że nie jestem godny ich uwagi!

Drugie piętro ptasiego jarmarku zajmują alki, jeszcze wyżej rezydują mewy blade. Co kilka sekund odrywały się od ściany małe obłoczki ptasich czered, by po kilku rundach nad fiordem powrócić do gniazd. Dopiero wisząc na skale spostrzegłem najbardziej charakterystyczną cechę mew trójpalczastych. Ich upierzenie jest jakby podświetlone. Biel niektórych jego części jest, chciałoby się powiedzieć, jaskrawo i lśniąco biała. Ptaki te, o czym wielokrotnie mogłem się przekonać, są bardzo towarzyskie. Przeskakiwały z jednego gniazda do drugiego, plotkowały ze sobą, może cieszyły się potomstwem i wychwalały je przed sąsiadami? A może mówiły o mnie?

Schodząc ze stoku podziwiałem wspaniałą perspektywę ujścia fiordu. Jego środek wypełniony krą i małymi górami lodowymi miał dziesiątki odcieni, być może w wyniku rozszczepienia światła w kryształach lodu. Tu plama zielona, tam fiolety, błękity, lazur…

Po krótkim posiłku regeneracyjnym znów jesteśmy w szalupie. Ptasie wrzaski towarzyszyły nam przez wiele jeszcze minut. Nagle powietrze rozdarła potężna detonacja. To cielił się lodowiec Körbera. Na szczęście, w chwili, gdy od jego ściany oderwał się potężny lodowy blok, byliśmy schowani za niewielkim cyplem. W ślad za odgłosem poszła fala.

Kolejny lodowiec. Chyba najmniejszy, ale za to malowniczo położony wśród gór. Jak lukier na wykwintnym torcie. To Peters. Spina dwie góry wymodelowane w kształcie trójkąta.

Obroty silnika zredukowane o połowę. Nawigacja przez wody fiordu coraz trudniejsza. Kra oraz potężne obrywy ze ścian lodowców płynęły zwartą ławicą. Karawanę zasilał Samarinabreen i Chomjakovbreen. Foka się między lodami już nie przeciśnie! Lód szoruje i szorstko głaszcze burty szalupy.

Druga strona fiordu mniej zalodzona. Może wzdłuż tamtych brzegów dotrzemy do końca zatoki Adria? Warto spróbować, bo za Breppolen znajduje się Horn, największy lodowiec w tej okolicy. Polarnicy mówią, że trzeba go, jak Neapol, ujrzeć, aby… doznać lodowego udaru…

Kiedy lawirowaliśmy wśród wspaniale rzeźbionych gór, tu i ówdzie pokazywały się foki. Potwierdziła się kolejna reguła kraju polarnego. Foka jest tam, gdzie kra, a gdzie są foki, bywają białe niedźwiedzie. Może więc… Dreszcz emocji przeszedł po plecach. Tymczasem obserwowaliśmy nurzyki, których małe stado wyskoczyło z wody tuż przy burcie naszej łodzi. Nagle poderwały się w powietrze, przestraszone warkotem silnika. Są to ptaki na pierwszy rzut oka bardzo podobne do alek. A więc jeszcze jedna miniatura pingwina. Mają idealnie czarne, lśniące w letnim słońcu kubraczki. Duże głowy nurzyków wyrastają wprost z korpusów. Są to bodaj najbardziej licznie reprezentowane gatunki na tych szerokościach geograficznych. Należą do ptaków morskich. Na lądzie spędzają krótkie okresy lęgowe. W porze wysiadywania jaj stada liczą po kilkaset tysięcy osobników. Są znakomitymi pływakami i nurkami. Potrafią przebywać pod wodą przez wiele minut. Łowy prowadzą do skutku. Najpierw wypatrują zdobycz, a później rzucają się ze znacznych nawet wysokości i pościg kontynuują pod wodą. Zapędzają się do głębokości 30 metrów. Co jakiś czas wydają krótkie wrzaski. Skrzeczą. Zaloty nierzadko przeprowadzają pod wodą. Natomiast na powierzchni urządzają spartakiady, w czasie których wykonują karkołomne ewolucje i skoki do wody. Samiec potrafi niezwykle zaciekle bronić swojego pierwszeństwa. Walczy godzinami, a jeśli spór dotyczy miejsca na gniazdo, to w świecie tych ptaków potwierdza się zasada: korzysta trzeci. W koloniach alek czy nurzyków nie ma sierot! Nawet w milionowym tłumie rodzice zawsze bezbłędnie rozpoznają swoje dziecko. Przynoszą mu pożywienie w specjalnych workach, podobnie jak pelikany. Kiedy małe się urodzi, natychmiast zaczyna rywalizować z rodzicami i po kilku dniach, jeśli nie zostanie wcześniej zepchnięte przez ojca lub matkę, samo rzuca się z gniazda do wody. W czasie spadania musi opanować sztukę latania. Później, a właściwie po kilku kolejnych sekundach nauczy się pływać, nurkować a w konsekwencji – zdobywać pożywienie.

Wielokrotnie obserwowałem nurzyki, które usiłowały wzbić się w powietrze. Najpierw intensywnie i szybko uderzają swoimi maleńkimi skrzydełkami o powierzchnię wody. Równocześnie mocno przebierają łapkami. Po kilkunastu metrach takich nieskoordynowanych ruchów, biego-locie po powierzchni morza – wyskakują kilkanaście centymetrów nad poziom wody i natychmiast szeroko rozstawiają łapki. Podczas lotu pełnią one funkcję sterów i stateczników. Ptaki te nie bardzo lubią fruwać, bo po prostu po paru dziesiątkach metrów niezgrabnego utrzymywania się w powietrzu siadają na wodzie albo znikają pod jej powierzchnię.

Wszechobecność nurzyków jest w Arktyce nieoceniona. Zdarzały się bowiem okresy, kiedy, na przykład, mieszkańcy Grenlandii nie mieli szczęścia w polowaniach. Podobnie bywało z wyprawami naukowymi. Nurzyki stanowiły zatem przez szereg tygodni jedyne pożywienie mieszkańców Północy.

Po drugiej stronie fiordu rzeczywiście było mniej lodu. Jeszcze kilka manewrów i jesteśmy przy Treskeloden. To przylądek ograniczający dostęp do najdalszej części fiordu. Trzymając się jego brzegu wpłynęliśmy na akwen, na którym ujrzeliśmy majestatyczne Brepollen, a za tą zatoką – lodowiec Horn, wielki, potężny, chłodny, nieprzystępny. Pierwsze wrażenie mogę porównać do niczym niezapowiadanego spojrzenia krokodylowi prosto w oczy.

Jego wielokilometrowe czoło wydłużają ściany lodowców Stora i Mendelejewa. Wielka biała kraina! Lód, woda i powietrze. Przełyk Arktyki. Właśnie powietrze czuje się tutaj inaczej niż gdzie indziej. Zimne, ma swój ciężar, napiera na człowieka. Lodowe ściany emanowały strumienie chłodu, paraliżowały spokojny oddech… Połknie nas, czy… wypluje.

Wyskoczyliśmy na brzeg przylądka Treskelen. To wąski nasyp utworzony z mułu, który lodowe kolosy wypchnęły ponad powierzchnię wody. Trafiliśmy do jednego z nielicznych miejsc na Spitsbergenie świadczących o bogatej klimatycznej przeszłości wyspy. Docent Cieśliński zatarł dłonie. I potoczyła się opowieść o tropikalnych lasach, które rosły tutaj przed tysiącami, milionami lat. Teraz wieczna zmarzlina objęła swym uściskiem warstwę do trzystu metrów w głąb ziemi.

– Przynajmniej dwa razy w dziejach tego lądu następowały burzliwe zmiany klimatu – docent Cieśliński wskoczył na kamień. Niczym rzymski trybun przemawiał do niedowiarków. – Dwa razy pokrywa lodowa wypełniała obszary między szczytami, a później ustępowała miejsca równikowej roślinności. Jeśli dobrze przyjrzycie się Treskelenowi, to znajdziecie pozostałości wielkich raf koralowych, splątanych atoli, cmentarzyska krabów, czasze muszli i ślady innych stworów z mórz tropikalnych.

Po takiej zachęcie nikt nie czekał na kiełbasy z rusztu, które zaczęli smażyć studenci. Kto żyw, ruszył na poszukiwanie pamiątek przeszłości. Wędrując połaciami szarego i zeschniętego błota tu i ówdzie znajdowaliśmy niewielkie cząstki, kawałki i szczątki muszli. Ale im dalej, im bliżej wyschniętych już potoków, które płynąc zabierały ze sobą do zatoki warstwy mułu i odsłaniały tym samym głębsze pokłady, znajdowaliśmy wspaniałe okazy! Jak z czarodziejskiego kapelusza wyjmowałem z błota cudowności świata sprzed… Nie, tego nie można sobie wyobrazić! W tych lodach była kiedyś rafa koralowa?

Miałem nie lada szczęście! Zdobyłem kolekcję znakomicie zachowanych muszli o bajecznych wprost kolorach i barwnych tonacjach. Parę z nich miało jeszcze masę perłową, inne przetrwały wraz z pasożytami i grzybami, świadkami tropikalnej przeszłości tej wyspy.

– Te najbardziej kolorowe muszle – wyjaśniał docent Cieśliński – liczą sobie około 80 tysięcy lat. Natomiast mniejsze, białe, żółte lub kremowe są młodsze, nie przekroczyły trzydziestu tysięcy lat.

Nie tylko mnie dopisało szczęście. Znaleźliśmy bowiem prawdziwe konchy, serpentynowe domki wielkich ślimaków, a także kamienie ze złotymi nitkami!

Jednak największym odkryciem okazały się bardzo wyraźne i świeże ślady niedźwiedzia! Czyżby dane nam było spotkać Króla Arktyki? Może skrył się za najbliższym wzniesieniem, a może zażywa kąpieli w wodach Adriabukty? Niestety, niedźwiedź się nie pojawił.

Nad fiordem pojawiły się mgielne tumany. Trzeba jak najszybciej zawiadomić statek i wracać. Mgielne opary leniwie kładły się na wody fiordu. Lawirując między napierającymi na siebie krami wpłynęliśmy do Hornsundu.

Ostatnie spojrzenie na czoło Horna i lodowe góry, które tego lata nadzwyczaj hojnie wyrzucał on ze swego skarbca. W drogę! Szybciej…

Profesor Szupryczyński obserwował przez lornetkę okolicę. W pewnej chwili uniósł się i wskoczył na szalupową ławkę.

– Są. Zobaczcie, tam, na wprost, za tymi górami lodowymi. Plaża fok!

Takiej okazji nie można przepuścić. Foki spotyka się tu coraz rzadziej. Podpłynęliśmy więc do najbliższej góry lodowej. Schowaliśmy się za nią, by nie spłoszyć arktycznych dam. A te zażywały snu w promieniach słonecznych tego jakże pięknego dnia lata 1979 roku na Spitsbergenie. Przez lornetki i teleobiektyw obserwowaliśmy czarne przecinki na przemokniętych taflach. Foki leżały w pobliżu szczelin i przerębli. Zagrożone, mogły w ułamku sekundy skryć się pod powierzchnią wody. Wyłączony silnik dawał nam szansę na lepsze podglądanie odalisek. U podnóża lodowca Samarina kolejna focza kolonia. Nagle, najbliżej nas wylegujące się stadko zniknęło z lodu. Czyżby spłoszyło je głośno odłożone wiosło?

Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, wśród drobnej kry pojawiały się małe główki, które ciekawe przypatrywały się intruzom.

Od nieustannego kręcenia głową w poszukiwaniu uroków wyspy rozbolały nas szyje. Płynęliśmy wzdłuż wejścia do Burgerbukty, przez największą i chyba najpiękniejszą zatokę Hornsundu. Lodowce Möhlbachera i Paierla, przedzielone niezwykle malowniczym masywem Luciakammen, sprawiały wrażenie bajkowego miasta. Szczyty poszczególnych gór to wspaniałe forty, baszty i zamczyska o bogatej gotyckiej ornamentyce. Te partie lądu, oddalone od cieplejszych wód otwartego morza były jeszcze we władaniu zimy. Jęzory śnieżnych nawiewów wyostrzały pejzaże, a zachowane proporcje czystych barw, choć niemal na granicy kiczu, przykuwały wzrok na wiele minut. Perłą tej panoramy jest Marietoppen i Urnetoppen. Jakby Katedra Notre Dame i katedra Św.Wita w Pradze.

Z przeciwległej strony – masyw Sofiekammen. To przekładaniec. Kolorowe warstwy, z jakich zbudowane są te góry dodają zimnym barwom wody i nieba swoistego ciepła i pastelowych tonacji. Jest bowiem w długim masywie pas żółty i czerwony, pomarańczowy i wiśniowy, brązowy i bordowy.

Ale oto Gnaalberget, góra ptasia, której niemal stromo wyskakująca z wody ściana liczy 780 metrów nad poziom morza. Niżej przylądek Gnaalodden, na którym stoi chatka Ivara Ruuda. Na jednej ze skał rzuconych daleko od brzegu mewa blada wraz z dwoma małymi. Obserwowała naszą łódź i zdziwiona, wydawała okrzyki podobne do krakania, a niekiedy do kwakania.

Larusy, bo tak inaczej nazywa się te ptaki, najtrudniej polubić. Niezgrabne, brzydkie, są jednak niezwykle pożyteczne. Bardzo chętnie żywią się padliną. Czyszczą więc brzegi wyspy z resztek rozkładających się zwierząt i ryb, sprzątają miejsca uczt niedźwiedzi i lisów. Ten skrzydlaty drapieżnik potrafi połknąć w okamgnieniu kilka jaj.

Przez cały dzień krąży nad stadami traczyków i poluje na słabsze sztuki. Małe larusy za największy smakołyk uważają pokarm przetrawiony już przez rodziców.

Kilkaset metrów dalej na urwistej skale kilka mew złożyło jaja. Zaskoczył nas ich lament. Pewnie w pobliżu grasował właśnie lis polarny. Ptaki krążyły nad gniazdami i płakały. Echo potęgowało te odgłosy wywołując nieprzyjemne uczucie.

Minęła siódma godzina wycieczki. Mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Przybywało także odłamków Horna, które sunęły już całą szerokością fiordu. Sylwetki „Ledóchowskiego” nie widać. Podpłynęliśmy do Fannypynten, przylądka ograniczającego od północy wejście do Zatoki Białego Niedźwiedzia. W tym momencie kilkanaście metrów przed dziobem wyrosły szkiery, które długim i wąskim pasem przegrodziły drogę. Cała wstecz! Ster prawo na burt! I… i znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Prześliznęliśmy się wąskim przesmykiem.

Uff…

Na długość wyciągniętej ręki mijaliśmy górę lodową.  Próbowałem obliczyć jej masę. Wynik oszałamiający, ten skromny kawałek lodu to tyle co pięć, może sześć „Ledóchowskich”! Na pojawiające się foki nie zwracaliśmy już uwagi… Zanim jednak dotarliśmy do statku, przecięła nam drogę chmura gęstej mgły. Czuło się jednak, że kilka metrów nad głowami była wolna przestrzeń, świeciło słońce. W pewnym momencie ujrzeliśmy… białą tęczę. Wspaniały, oślepiająca łuk mgielny na parę minut spiął kilka dryfujących obok potężnych gór. Zjawisko to należy do niezwykle rzadko obserwowanych, występuje jednak także i w naszych szerokościach geograficznych, ale w wysokich górach, gdzie są lodowce i śniegi. Efekt hallo.

Po niespełna pięciu minutach wyjechaliśmy z krainy mgły na oblane słońcem wody Isbjörnhamny. Od burty statku odbijał właśnie prom załadowany sprzętem i towarami. Nareszcie! Na ten widok wszyscy czekali od wielu tygodni.

Herbatka na lodowcu